niedziela, 15 stycznia 2017

Turystyczne podsumowanie 2016 roku!

Podsumowałem już rok "górsko", teraz pora na część "turystyczną" (choć przecież wędrówki górskie to też turystyka 😉).

W styczniu pojechałem sobie za kilka złotych do Warszawy. Konkretnie to za 4. Miałem około sześciu godzin czasu do dyspozycji, więc zajrzałem do Muzeum Narodowego, które tego dnia było darmowe, zjadłem tradycyjne warszawskie cavapci oraz przeszedłem się Nowym Światem obok różnokolorowego pałacu Niezłomnego.

Jak sięgam pamięcią to ostatni raz zwiedzanie w tym mieście uskuteczniałem około 2003 roku.


W lutym, co już pisałem wcześniej, szusowałem na nartach w Jesionikach. Jednego dnia w ładnej pogodzie, drugiego w strugach deszczu.


Ponownie zawitałem też do W-wy, tym razem za złotych 6 (ostatecznie wyszło drożej, bo nie chcąc czekać na połączenie dopłaciłem do jednego pociągu). Miałem trochę więcej czasu, zatem za darmo zwiedziłem Muzeum Żydów Polskich ze wspaniałą rekonstrukcją malowideł z Gwoźdźca, przeszedłem Starówką i zakończyłem piwkowaniem z kumplem.


Kolejny turystyczny wypad to już początek czerwca: tradycyjna wędrówka wschodnimi granicami RP. W 2016 wypadło Polesie/Podlasie i Ruś Czerwona czyli Chełm.

Zaczęliśmy od dnia kolejowego, wędrówki w upale obok prostych jak drut torów, ucieczki przed burzą, czego zwieńczeniem była impreza z miejscowymi pod przeciekającą wiatą :). A rano kąpiel w Krznie (mi przy okazji wypadło świeże wypełnienie zęba :|).


Potem już właściwa część wyjazdu - rubieże przygraniczne. A więc cerkiewki, prawosławne krzyże, jedyna na świecie parafia neo-unicka i nocleg w fantastycznym zagajniku.


Czasem jednego dnia były sanktuaria trzech wyznań... czasem stołowaliśmy się u katolików, aby potem rozbijać się pod prawosławnymi jak w Jabłecznej. I ciągle sprytnie unikaliśmy Straży Granicznej ;).


Nie zabrakło wędrówki nad samym Bugiem z widokami na kraj Łukaszenki. W końcu dopadli nas strażnicy na motorach, wzbudzaliśmy też ich niesamowite zainteresowanie w Hannie, gdzie krążyli po rynku jakby mieli sraczkę.


Był też dzień, gdy nie oglądaliśmy nic spektakularnego, lecz i tak było klimatycznie. Wystarczyły drewniane chałupy, zacienione zaplecze sklepu, przystanek, knajpa z zimnym piwem, by człowiek czuł się błogo.


Wschodnią epopeję zakończyliśmy nietypowo: wpierw odbiliśmy w głąb lądu do Poleskiego Parku Narodowego. Nie zachwycił nas, ale chyba warto mu dać drugą szansę. Pod wiejskim sklepem opędzaliśmy od jednozębnego adoratora Buby, zwiedziliśmy wielokulturową niegdyś Włodawę, po czym teleportowaliśmy się do Chełmna. Tam pierwszy nocleg w łóżkach i inauguracja ME.


Pod koniec miesiąca w zastępstwie Bożego Ciała wyjazd do Czeskiej i Saksońskiej Szwajcarii. Tą drugą zwiedzaliśmy głównie samochodem.


Bazą wypadową było najniżej położone miasto Czech, czyli Děčín. A w nim zamek nad Łabą i różany ogród. Wokół mniej lub bardziej senne miejscowości ze swoimi domami przysłupowymi i słynny browar Kocour.


W lipcu po roku przerwy szukanie śladów po Breslau. Znaleźliśmy cmentarze niemiecki i radziecki, stary browar, Halę Stulecia i górnośląski kościółek drewniany w parku.


Sierpniowy dwutygodniowy wyjazd wakacyjny pokierował znów na południe, choć nie tak daleko jak przed laty. Zaczęło się od Słowacji i Węgier, gdzie widzieliśmy kościół z listy UNESCO, tokajskie winnice i miasta, wreszcie mogłem się wygrzać w gorących źródłach. 
Węgry niezmiennie kojarzą mi się z początkiem czegoś fajnego :)


Celem głównym była Rumunia. Na początek położony za górami Maramuresz - Wesoły Cmentarz, Syhot i drewniane cerkwie ze strzelistymi wieżami.


Bukowina to pięknie malowane cerkwie murowane. Otarłem się też o jedną z polskich wiosek, lecz kamienie odbijające się od podwozia wyraźnie wskazywały, aby dalej nie jechać.


Suczawa i Jassy - dwie stolice historycznej Mołdawii. W zabytkach można przebierać: twierdze tronowe, kościoły, synagogi, ogromny Pałac Kultury. I na wszystko za mało czasu!


W połowie wyjazdu zawitaliśmy do najmniej popularnego wśród turystów państwa Europy czyli Mołdawii. Po bardzo męczącej podróży rozkopanymi drogami w ciemności udało nam się dostać do Kiszyniowa, który wcale nie jest taki szpetny: mieszanina carskiego miasteczka, socjalistycznego miasta i współczesnego kiczu.


Nie samą stolicą człowiek żyje, więc pochodziliśmy także po Orheiul Vechi, ponoć najciekawszym miejscu kraju. Był to też najgorszy pod względem pogody dzień wyprawy.


Do Rumunii wracaliśmy znów w słońcu: dwa sanktuaria, radziecki pomnik, granica unijna z obsranymi kiblami, przemyt sztangi papierosów, górskie kręte drogi i bydlęca blokada po wjeździe do Siedmiogrodu.


Siedmiogród, dla kontry do Mołdawii, jest z kolei w czołówce "destynacji" turystycznych. Wcale mnie to nie dziwi, choć tłumy czasem przerażały. Najwięcej było ich w zamku chłopskim w Râşnovie, w Fogaraszu i Calnic już nie.


Kilka nocy spędziliśmy na kempingu w sympatycznej wiosce, gdzie z radością mogłem zaliczać kolejne ławeczki pod sklepami i spelunkę :) Ale nie zabrakło zwiedzania - obskoczyliśmy część okolicznych kościołów warownych.


Alba Iulia zachwyciła mnie swoją starówką-twierdzą. W rewitalizację wpakowano miliony lejów i euro, ale efekt robi ogromne wrażenie.


Sybina reklamować nie trzeba - ze swoimi ociekającymi bogactwem detalami obiektów przyciąga niezliczone ilości wycieczek.


Na rumuńskie ostatki przypadła Huneodara - jeden z najsłynniejszych zamków. I najbardziej zadeptanych. W dawnej rzymskiej stolicy - Ulpia Traiana Sarmizegetusa - było już znacznie spokojniej.


Na pożegnanie Rumunii wjechaliśmy w potężną burzę i ulewę ciągnącą się dziesiątkami kilometrów. Niezrażeni dotarliśmy do Dunaju i przez zaporę na rzece do mojej ulubionej Serbii. Wreszcie Bałkany! A droga wzdłuż "pięknego i modrego" w kierunku północnym momentami przepiękna.


Promem przeprawiliśmy się do Wojwodiny. A tam prawdziwe multi-kulti, tyle, że bez muzułmanów, więc nikt się nie wysadza. Kilkujęzyczne tablice, pustawe drogi i zapyziałe wioski z habsburskimi kościołami.


Ostatni weekend wyjazdu tradycyjnie nad Balatonem, wpierw musieliśmy jednak odczekać swoje i przedostać się przez zasieki. Były kąpiele, wieża widokowa, prom i wino.


We wrześniu znów wykorzystałem promocje autobusowe i za niewielką kwotę odwiedziłem Wiedeń. To kolejny powrót po wielu, wielu latach - jeśli dobrze liczę, to ostatni raz jako turysta bawiłem w nim w 2004 roku.


Głównym celem było Muzeum Historii Wojskowości, w którym można spędzić spokojnie cały dzień. Ja musiałem się zmieścić w trzech godzinach, aby zdążyć na popołudniowy powrót.


Przełom września i października zaznaczył się wizytą w Republice Czeskiej (którąś już tego roku). Drgająca wieża widokowa oraz wizyta na czechosłowackiej Betonowej Granicy to były główne atrakcje. I stramberskie uszy.


Rožnov pod Radhoštěm zachęca największym w kraju skansenem, a w ten weekend dodatkowo festynem z okazji początku jesieni. Nad miastem stoi wieża widokowa niczym z piernika.


Wracając do domu także się nie próżnowało: niemiecki cmentarz, pomnik Turków poległych w Galicji i kilka innych ciekawych miejsc, jakich nie brak było po drodze.


Ostatnim akcentem musiał być grudniowy jarmark bożonarodzeniowy. Zanim tam jednak dotarłem to mogłem zobaczyć dwa miasteczka nad Becvą i imponujące konstrukcje kolejowe sprzed półtora wieku.


Stara stolica Moraw - Ołomuniec - zaskoczył tłumami na rynku, lecz gdy tylko się człowiek oddalił, to mógł zajrzeć do trzech browarów restauracyjnych i w kilka innych interesujących miejsc. Na spokojnie.


4 komentarze:

  1. Podziwiam ludzi, którzy kombinuja i potrafia podrozowac za grosze :)

    Super rok, oby ten był jeszcze bardziej obfity w podroze :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Życzę mnóstwa podróżniczych wrażeń w Nowym Roku
    czytelniczka85

    OdpowiedzUsuń