Na wakacyjny długi wyjazd czeka się właściwie cały rok, od momentu zakończenia
poprzedniego. W głowie powstaje pierwszy zarys trasy, czasem kilka. Następnie
wymyśla się bardzo wstępny plan, zazwyczaj wielokrotnie zmieniany. Wiosną, gdy
znamy już termin, zaczyna się powolne grzebanie, aby dopracować szczegóły. Im
cieplej, tym więcej punktów pojawia się na mojej rozpisce, rozglądam się za
noclegami i różnymi ciekawostkami, najlepiej tymi najmniej znanymi. Na
początku kalendarzowego lata jest już z grubsza wszystko ułożone, pozostają
drobiazgi. Odliczam dni do momentu startu.
W tym roku też tak to wyglądało, aż w ostatnim tygodniu nagle wszystko zaczęło
się sypać. Najpierw pojawiły się problemy z zębami, dość gwałtowne (już w
ubiegłym roku prawie storpedowały nam zabawę w Rumunii). Gdy udało się je
jako-tako opanować, to w nocy ze środy na czwartek zdrowie walnęło u mnie... A
w sobotę przecież wyjeżdżamy! Szybko umawiam się do lekarza na piątkowe
popołudnie, idę tam przekonany, że to tylko formalność, przepisze parę pigułek
i tyle. A tu bęc!
- Wyjeżdża pan? Na dwa tygodnie?! Na Bałkany?! - nie
powiedział tego wprost, ale mina i wzrok sugerowała, że to nie najlepszy
pomysł.
Zamiast pakować auto pędzę do szpitala na badania, które
właściwie niczego nie przynoszą, lecz skoro nikt nie stwierdził wprost iż
"nie", to uznaję, że jedziemy, będzie co ma być to będzie! Jeszcze krążenie po aptekach
i nabywam spory zestaw lekarstw, a co najgorsze - przez pewien czas muszę
unikać alkoholu! Przecież na Bałkanach bycie abstynentem to prawie takie same
zło jak bycie wegetarianinem! No trudno, przeżyję ten początek...
Ostatecznie ruszyliśmy od moich rodziców w sobotni poranek, a więc zgodnie z założeniami. Trochę
z duszą na ramieniu, bo szukanie w bałkańskim interiorze szpitala to średnia
przyjemność, ale może będzie dobrze... Postanowiłem, że jak wszystko się uda,
to po powrocie dam na mszę 😏. Efekt poboczny był też taki, że robiłem jeszcze
więcej zdjęć niż zwykle, bo przecież nie wiadomo było, czy nie trzeba będzie
szybciej wracać. No i chyba cieszyłem się jeszcze bardziej niż zazwyczaj z
każdego dnia, bo jednak pokonaliśmy kłody rzucane pod nogi!
Pogoda jest nietypowa, gdyż nie pada, a nawet mocno świeci słońce, choć
zazwyczaj start urlopowy dokonuje się w chmurach. Pierwszy postój na
rozprostowanie nóg wypada na "naszym" parkingu przy autostradzie D1 w pobliżu
Pieszczan. "Naszym", bo w ostatnich latach zawsze się tu zatrzymuję, to
mniej więcej połowa drogi przez Słowację.
Za płotem trwają prace rolne, a w tle dymi elektrownia jądrowa Bohunice.
Wkrótce odbijam na ekspresówkę, z której rychło skręcam w boczne drogi
prowadzące na południe. Bardzo lubię tę z numerem 573 - dobrej jakości asfalt,
mało ograniczeń i obszarów zabudowanych, stosunkowo niewielki ruch.
Na chwilę zajeżdżam do miejscowości, która intrygowała mnie od jakiegoś czasu.
Dedina Mládeže (Ifjúságfalva) to najmłodsza słowacka wioska. Założono
ją w 1949 roku, a przy budowie pracowali członkowie Czechosłowackiego Związku
Młodzieży. Młodzi, odpowiednio uświadomieni obywatele poświęcali swój wolny
czas, aby dobrowolnie (przynajmniej teoretycznie) wznosić konstrukcję
przydatne w nowej socjalistycznej rzeczywistości. "Wioska Młodzieży" była
jednym z wielu podobnych eksperymentów, ale jedynym, gdy powstawała cała
osada, a nie np. zakład pracy.