Moja kolejna wyprawa w Bieszczady zaczęła się, jak kilka poprzednich, w
Zagórzu. O wczesnej porze wysiadam z autobusu dalekobieżnego. Pierwsze
kroki kieruję na cmentarz żołnierzy radzieckich, który od czasu mej
poprzedniej wizyty został odnowiony.
Z wiaduktu spoglądam na biegnące w dole tory. Co prawda pociągów jeździ tu
jeszcze mniej niż ostatnio, ale za to ustawiono zabytkową lokomotywę. Jak
głosi baner rozwieszony na sąsiednim baraku - jest to "Skwer Pamięci Obrońców
Węzła Zagórskiego". Bardzo praktycznie - koleją się nie
przejedziesz, ale za to możesz odpocząć przy tekatce.
Robię zakupy i czekam na busika; ten przyjeżdża mocno spóźniony, co też jest
miejscową tradycją. Wiezie mnie do Czaszyna (rusiń. Чашын, ukr.
Чашин), gdzie wychodzę pod kościołami. Nową bezpłciową świątynię
ignoruję i zaglądam do dawnej cerkwi świętego Mikołaja. W środku brak
jakichkolwiek śladów z czasów wiernych poprzedniego wyznania, jedyną pamiątką
jest tablica wspominająca ostatniego księdza greckokatolickiego.
Z Czaszynem mam złe wspomnienie: kiedyś czekaliśmy tu z kumplem na autostopa
ponad półtorej godziny, a ja w tym czasie dostałem udaru słonecznego. Na szczęście dzisiaj
słońce aż tak nie przygrzewa, a i podwózka zjawia się znacznie szybciej:
zatrzymał się ósmy samochód.
- Mogę zawieźć cię tylko za górkę - uprzedza od razu kierowca. "Za górką"
okazuje się siedem kilometrów, więc mamy czas na rozmowę. Młody chłopak dziwi
się, że chce mi się targać taki ciężki plecak (to dość częsta reakcja).
- Ja tam po górach nie chodzę, tam wszędzie pełno kleszczy - macha ręką.
Proszę o wysadzenie mnie pod sklepem w Kulasznym (Куляшне, 1977-1981
Międzygórze). Wypijam poranne piwko, a wkrótce zjawia się Kasia ze swoim tatą,
który podwozi nas na rogatki Komańczy (Команча), pod schronisko PTTK,
dziś noszące nazwę "Leśna Willa". Jest to jeden z ostatnich obiektów, jeśli
nie ostatni, pod szyldem PTTK-u, w którym jeszcze nie byłem.
Drzwi są otwarte, ale w środku nikogo nie ma. Trzaskamy, wołamy - nic. Można
by wynieść wyposażenie i zniknąć. Miałem ochotę na śniadanie w postaci
jajecznicy, ale patrząc na ceny, to chyba dobrze, że obsługę gdzieś wywiało.
Idziemy do wioski. Komańcza, jak zawsze, sprawia wrażenie strasznego zadupia,
a nie "Bramy do Bieszczad". Knajp brak. Sklep mijamy jeden, z fatalnym
wyposażeniem. Na ulicach pustki, pomijając radiowozy, które kursują tam i z
powrotem jak nakręcone.
Zadamawiamy się w parku naprzeciwko kościoła, wysyłam Kaśkę na zakupy.
Muszę jednak pochwalić włodarzy Komańczy - przy parku znajduje się toaleta i
to bezpłatna! Czyli jednak można. Kartka przy drzwiach głosi, iż "woda nie
zdatna do picia" i autor ma rację, bo... w ogóle nie leciała, więc nie szło
się jej napić 😏.
Kaśka wraca z zimnymi sikaczami, zjadamy śniadanie. Korzystam także z okazji i
zaglądam na położony za torami cmentarz wojenny. Ładnie położony, wykoszony,
ale i tak sprawia wrażenie zapomnianego. W przeciwieństwie do nekropolii z
Galicji Zachodniej nie znajdziemy na nim tabliczek z nazwiskami, nie wiadomo
kto tu dokładnie spoczywa.
Zbieramy się z parku. Nasz najbliższy cel widnieje na tablicy.
Na jednej ze stodół widać zarysy postaci. Malowidło z projektu "Cichy
memoriał", w ramach którego uwieczniano dawnych mieszkańców w ten nietypowy
sposób.
W lesie wita nas przyjemny chłodek. Wśród drzew praca wre.
W pewnym momencie wychodzimy na szeroką wycinkę. Co jest, autostradę budują?!
Nie, chyba gazociąg. Ja wiem, że postęp, rozwój, uniezależnianie się od Rosjan,
tylko czemu zawsze przyroda musi dostać po dupie?
Kwadrans później schodzimy do asfaltu na terenie dawnej wsi
Prełuki (Прелукы, Прелуки, 1977-1981 Przełęcz). Tu na Osławie kończy
się Beskid Niski i Karpaty Zachodnie, a zaczynają Bieszczady i Karpaty
Wschodnie.
Idziemy w pełnym słońcu. Kilkukrotnie mija nas samochód z drwalami, machamy
ręką, uśmiechają się i... jadą dalej.
Pomiędzy drzewami przebija wiadukt - pozostałość po kolejce wąskotorowej.
Kiedyś z Majdanu kursowała aż tutaj i dalej do Rzepedzi.
Po niecałych trzech kwadransach docieramy do Duszatyna (Душатин). Z
rusińskiej wioski nie pozostało nic poza resztkami cmentarza. Wszystkie
budynki są powojenne, w jednym z nich działa przyjemny bar, w którym
odpoczywałem także przed kilku laty. W tych warunkach nawet koncerniak smakuje
znakomicie, zwłaszcza schłodzony.
My odpoczywamy, a tymczasem asfaltem śmiga jakiś chłopak: lekki obłęd w oczach
i parcie do przodu, bez chwili odpoczynku. Ani chybi robi GSB, a objawy wielu
piechurów na tym szlaku są podobne. Nie mają czasu na postój, trzeba lecieć i
lecieć przed siebie. Zaliczanie kilometrów na ściśle określonej trasie - jak
dla mnie to zupełne przeciwieństwo tego, co uważam za turystykę górską.
Przy stołach kręcą się również inni turyści. Jedni dziwią się, co ich
kilkuletnia córka spakowała do plecaka (błyszczyk i lakier do paznokci 😛).
Drudzy pytają się właścicielki baru, czy kolejka dalej tutaj jeździ (przestała
na początku lat 90., co zresztą doskonale widać po stanie torowiska).
Szykuje się większa impreza, gdyż pani z baru przygotowuje ognisko dla ponad
sześćdziesięciu osób. Wszystkich ich spotkamy na szlaku do Jeziorek
Duszatyńskich.
Zaglądam jeszcze na wiadukt kolejki. Ciekawe wygląda granica, do której
przyroda odbiera swoje.
Czerwony szlak jest początkowo przyjemny, ale
naszą radość szybko psują hałasy dochodzące z całej okolicy. Wycinka trwa w
najlepsze, słychać warkoty pił i huk ciężkiego sprzętu. Potem trafiamy jeszcze
na kompletnie zrytą drogę. Ale spróbuj człowieku ściąć tu samodzielnie drzewko
albo krzaczek, to będziesz ciężkim niszczycielem przyrody...
Nagle zaczyna się ruch z przeciwnej strony - pewnie grupa udająca się na
ognisko do Duszatyna. Sporo osób zagaduje i w podobnych tematach:
- Ooo, pan to chyba do Ustrzyk idzie! - zawołał jeden facet na mój widok, choć
Kaśka była tak samo obciążona.
- Pewnie robicie GSB? Bo spotkaliśmy takiego chłopaka co nim szedł - to na
pewno ten, który nas mijał obok baru.
- Zapewne Główny Szlak Beskidzki?
- Idziecie GSB?
- Dokąd zmierzacie? GSB?
I tak dalej, do tego kilkadziesiąt razy "cześć" i "dzień dobry", aż w końcu mi
się znudziło 😏.
Jeziorka Duszatyńskie były znacznie spokojniejsze. Jestem tu pierwszy
raz i... raczej ostatni.
Dwa osuwiskowe zbiorniki wodne to,
cytując Wikipedię, jedna z większych osobliwości przyrodniczych Bieszczadów. Tego nie
neguję, natomiast opisywanie ich jako wielkiej atrakcji turystycznej i "cudu
natury" uważam za sporą przesadę. Nie są brzydkie, ale nie przeginajmy, to
tylko trochę wody z zarośniętymi brzegami. Jako przystanek w trasie
całkowicie do zaakceptowania, ale przychodzić tutaj tylko specjalnie dla
nich... na pewno nie.
Za jeziorkami szlak zaczyna się piąć w górę, a ja czuję, że zaczyna ubywać mi
sił. Podejście na Chryszczatą zajmuje nam godzinę, lecz dla mnie była
to droga przez mękę, a jej końca nie mogłem się doczekać. Dopiero cmentarz
wojenny z dużym drewnianym krzyżem zasugerował, że już blisko.
Chryszczata mierzy niemal tysiąc metrów (zabrakło jej trzech) i jest
całkowicie porośnięta lasem. W ostatnim stuleciu historia mocno ją przekopała -
dosłownie, bo zachowały się tu ślady umocnień austro-węgierskich, polskich,
niemieckich i ukraińskich.
Na szczycie stoi betonowy słup geodezyjny. Kiedyś stał tu także krzyż
upamiętniający tysiąclecie chrztu Rusi, ale najpierw ktoś go przerobił na
"łaciński", a potem rozwalił. Następnie pojawił się pomnik poświęcony UPA (na
zboczach góry istniał ich duży obóz), wystawiony bez pozwolenia i też szybko
zniszczony.
Wiata nadawałyby się na potencjalny nocleg.
Po odpoczynku zaczynamy schodzić w dół. Mijamy kilka leśnych cmentarzy
pierwszowojennych z symbolicznymi krzyżami. Są też okopy, prawdopodobnie z
tego samego okresu, ale pewności nie mam.
Pojawia się sfatygowany drogowskaz do bazy Rabe.
Żółty szlak bazowy i za półtora kilometra
powinniśmy być w dolinie, szybko i przyjemnie. Nic bardziej mylnego, bowiem
ścieżka przestała istnieć! Drwale dokonali tutaj prawdziwej masakry, stok jest
przeorany albo głębokimi rowami albo po ciężkim sprzęcie została błotnista,
pełna kolein droga. Momentami krajobraz jest wręcz księżycowy. Oczywiście
wszystkie prace prowadzone są tutaj z pełnym poszanowaniem cennej przyrody i
cennego krajobrazu. Oznaczenia szlaku poznikały, a tam gdzie się jakimś cudem
uchowały, to prowadzą w kupy połamanych drzew lub w nicość... Po prostu serce
się kraje widząc coś takiego!
Bez pomocy w postaci kaśkowego GPS-a raczej na pewno nie wyszlibyśmy tam,
gdzie chcieliśmy wyjść, czyli w bazie namiotowej Rabe. Kiedyś już tu
byłem, ale przed sezonem, teraz trafiliśmy właśnie na pierwszy tydzień
bazowania.
Bazowym jest chłopak z Łodzi. Pomaga mu emeryt z Jastrzębia-Zdroju (pewnie
górnik, bo nadal młody). Obaj bardzo sympatyczni, chętni do integracji oraz
rozmowy. Rzecz jasna jesteśmy jedynymi turystami, ale ponoć każdego dnia ktoś
się zjawia - zazwyczaj pojedyncza osoba, lecz zawsze coś. Więcej ludzi
przybędzie w weekendy, a także w lipcu i sierpniu. W pewnym momencie z lasu
słychać ujadanie psa, ktoś chyba łazi w pobliżu, ale do nas nie
przyszedł. Za to pobliską leśną drogą kilka razy przejechała terenówka.
Bazę prowadzi Warszawa, a mimo to brak tu dziwnych zakazów i nakazów znanych z
innych stołecznych obiektów beskidzkich. Kąpiel w potoku, woda też stamtąd, a
zamiast wychodka postawiono dwa tojki.
Tym razem nie targałem ze sobą namiotu, korzystamy z bazowych. Wycinka drzew
poczyniła szkody i tutaj, bo teren na rozbijanie się został mocno okrojony -
zamiast niego mamy zniszczoną przez samochody suchą glebę.
Poza sezonem można nocować w wypasionej chatce (i zaczadzić się, jak donoszą
niektórzy 😛).
Lektura ścian wiaty potrafi być fascynująca: są przepisy na różne dania,
tradycyjne pozdrowienia oraz odkrywanie swojego stosunku do weganizmu.
Nie mogło zabraknąć ogniska, które pali się praktycznie cały czas. Po kolacji
siedzimy sobie przyjemnie aż do północy, osuszając zapasy. To ważne, bo
dzisiejsze siedemnaście kilometrów dało mi w kość jak jakiś maraton, zapewne
przez zbyt ciężki plecak.
Gdy wstaję rano, konary już płoną.
Dziwne osowate coś z ostrym zakończeniem, które wygląda, jakby się wbiło w
tyłek.
Pamiętając wczorajszy zniszczony szlak bazowy zastanawiam się, czy czasem nie
zmienić trasy. Ostatecznie jednak decydujemy się na pierwotny plan, czyli
wspinaczkę na Jaworne, do Głównego Szlaku Beskidzkiego.
Zastanawia mnie umieszczenie na szlakowskazie "Karolowa". Tak przez sześć lat,
do 1983 roku, nazywała się wioska Rabe (Рябе), a raczej to, co z niej zostało.
Nie bardzo chce mi się wierzyć, że ta deska jest aż tak stara!
Na szczęście szlak bazowy od strony wschodniej nie był zniszczony, choć ledwo
na niego weszliśmy, to z lasu odezwały się odgłosy spalinowych pił. Dzień bez
słyszenia drwali w Bieszczadach, to dzień stracony. Powoli nabieramy
wysokości, maszeruje mi się znacznie lepiej niż wczoraj, bo plecak lżejszy.
Dwa przerywniki wśród lasu - nieduże polany, pełne robactwa.
Na Jawornym (992 metry n.p.m.) robimy przerwę połączoną z wypiciem
ostatniego piwa.
Ta tabliczka również ma swoje lata... Zarządcy bazy chwalili się niedawno
zdjęciami nowych szlakowskazów, jednak moim zdaniem najbardziej pilna sprawa
to wyznaczenie od nowa szlaku od strony Chryszczatej!
Niespodzianka! Kawałek za Jawornem pojawiła się polana z widokami na północ!
Więc tak wyglądają okoliczne góry! No cóż, ta część Bieszczadów jest dla
prawdziwych koneserów, bo niemal cały czas wędrujemy zarośniętym terenem.
Zapewne nie przez przypadek spotkaliśmy dzisiaj tylko trzy osoby, a wczoraj -
pomijając grupę wracającą z Jeziorek Duszatyńskich - podobną ilość.
Wołosań mierzący 1071 metrów to najwyższy szczyt Wysokiego Działu. A ja
zdaję sobie sprawę, że chyba pierwszy raz w tym roku zdobyłem tysięcznik 😏.
Za szczytem odbijamy w bok na szlak
zielony. Przynajmniej taki kolor nosi
obecnie, bo na starszych mapach oznaczano go jako
żółty (jako trasa dojściowa do bazy), a
potem niebieski. Szybko zbijamy wysokość,
czasami dość gwałtownie.
W dolnej części nagle wyrasta tablica, że oto przed nami prace leśne - cóż za
szok. I że powinniśmy wejść w las, gdzie przeprowadzono tymczasowe obejście.
Patrzymy, a tam żadnej ścieżki, po prostu trzeba się przeciskać przez krzaki!
Uznajemy, że to lekka przesada i poszliśmy dalej starym szlakiem. Okazało się,
że drwale już swoją robotę zrobili, wyrżnęli co mieli wyrżnąć, ścieżki
rozjeździli, więc ich nie spotkaliśmy.
Doszliśmy do asfaltu. Ruch panuje dość umiarkowany, więc skręcamy w lewo, na
pobliskie Żubracze (Жубраче, Зубряче). Przed zakrętem przekraczamy
linię kolejki wąskotorowej, która tędy kursuje na Balnicę. Słyszeliśmy ją
jakiś czas temu, gdy wracała do Majdanu.
Jedyną opcją transportową w tym miejscu stanowi autostop. Trochę czekamy, bo
na drodze pusto, ale zatrzymuje się pierwszy wóz; chłopak wraca z Balnicy, ma
tam stoisko, na którym poi i karmi pasażerów wąskotorówki. Żeby usiąść, musimy
najpierw przeciskać się przez termosy z kawą.
Zajeżdżamy do Cisnej (Тісна). Wioska coraz bardziej upodabnia się do
zmniejszonej wersji Krupówek - jest bardzo tłoczno, brzydko i drogo. Ale skoro
już tu jesteśmy, to wypadałoby zajrzeć do Siekierezady i wypić
symboliczne piwko.
Na drzwiach kibla trwa walka polityczna.
Kolejny odcinek także pokonujemy autostopem - tym razem zatrzymuje się
samochód numer cztery.
- Zawsze chcieliśmy wziąć autostopowiczów - cieszą się właściciele. To miło.
Wetlina (Ветлина) tradycyjnie jest spokojniejsza niż Cisna.
Kwaterujemy się w "Cieniu PRL-u", czyli w jednym z miejsc, gdzie zachowało się
trochę starego klimatu.
Wieczorem spotykam się w "Bazie Ludzi z Mgły" z kumplem z roboty, a jutro
znowu na szlaki. Niekoniecznie dla koneserów.
Lubię Twoje bieszczadzkie relacje :) Ale te wycinki wszędzie są przerażające. Ostatnio tną w wielu miejscach na maksa. Masakra! Fajne, nieoczywiste miejsca wybrałeś, okolice Komańczy mnie kuszą, by je dokładniej poeksplorować, ale jednak trochę daleko. I zniechęcają mnie te rozjeżdżone ścieżki leśne. Co to w ogóle jest???
OdpowiedzUsuńTo jest - niestety - rządowy program troski o przyrodę. Ludzie mówią, że wycinki były zawsze, że lasy się odradzają, że przecież za PiSu sadzi się więcej niż kiedyś, ale ja wiem swoje: nigdy nie było tak zmasakrowanych lasów od kiedy w ogóle zacząłem chodzić po górach. I nie ma znaczenia, czy gdzieś jest kornik, czy to drzewa młode czy stare, czy cenne przyrodniczo - tnie się wszędzie na potęgę i to w tak barbarzyński sposób, że zostaje potem jeden wielki rozpiździel... Przykro patrzeć. Inna sprawa, że Lasy Państowe to zawsze było państwo w państwie i w tym przypadku konieczna byłaby całkowita przebudowa (lub nawet likwidacja w takiej formie) tej instytucji...
UsuńWłaśnie miałem pisać, że ostatnio, wszędzie te lasy tną, a widzę, że Wiolcia na to zwróciła uwagę.
OdpowiedzUsuńJesienią miałem rezerwację na te okolice, ale w żona postawiła weto, przez co wylądowaliśmy w Mucznym. Niemniej rok temu wracając właśnie przez te rejony, bardzo mi się tam spodobało, tylko właśnie te lasy... ;)
Te wycinki to jest dramat, do tego niszczenie całej okolicy, dróg, ścieżek i tym podobnych. "Ochrona przyrody"
UsuńAleż zmieniły się te tereny od czasów moich wędrówek po Bieszczadach i to niestety na niekorzyść. Ta wycinka lasów jest przerażająca. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńAni te Bieszczady już dzikie, ani odludne, ani nawet spokojne... A najgorsze, że gdziekolwiek człowiek się ruszy w nadziei, że akurat tam nie tną, to i tak trafi na drwali. Pozdrowienia!
UsuńWychodek w Rebem był przez dziesiątki lat, nawet dziś schowany jest krzaki- urocza niebieska budka niegdyś z szyldem " Błękitna Rapsodia" i obowiązkowym serduszkiem. Acz korzystanie dziś z niego to naprawdę wyzwanie nawet dla twardzieli. Tabliczki ( kierowaczki)na drzewie są naprawdę z lat 80. Pod wiatą kuchenną wypatrzyłbyś i przepis na fuczki łemkowskie, które kiedyś smażyłam tam z 5 kg kapusty... 7 godzin. A Rabe warte jest zatrzymania się na kilka dni, by wypatrzyć żubry, wilki, niedźwiedzie i pokarmić popielicę w chatce- to w końcu jedyni sąsiedzi w wymarłej zupełnie wsi Rabe. / Gocha
OdpowiedzUsuń"Błękitna Rapsodia" musiała się dobrze schować w krzakach, bo jej nie zauważyłem ;) Tabliczki wyglądają całkiem nieźle jak na tyle lat, choć słyszałem, że niektóre środowiska nadal używały nazwy "Karolów" jeszcze długo po jej zniesieniu. Człowiek chciałby się zatrzymać w takich miejscach dłużej, tylko wtedy zabrakło by czasu na inne tereny :( Szkoda, że nie można się rozdwoić.
UsuńPS>To już wiem skąd bierzesz przepisy na te wszystkie dania :D
Ja je tam zostawiam ku potomnym bo nie chce mi się nieustannie strzępić języka:)
Usuń