wtorek, 30 maja 2017

Powrót na Suwalszczyznę (1): znowu licho, znowu Warszawa, znowu Sejny

Tradycja wiosennych wędrówek po wschodnich rubieżach Polski ma już kilka dobrych lat: ja uczestniczę w niej po raz piąty. A więc mały jubileusz 😉! Zgodnie z zasadą naprzemienności zaczynamy kolejny wyjazd tam, gdzie skończyliśmy go dwa lata wcześniej - w tegorocznym przypadku na Suwalszczyźnie. Zapowiada się wspaniała przygoda. 

Wieczorem w Opolu dołączam do Eco siedzącego w pociągu, załapujemy się jeszcze na start balonów z okazji domniemanego 800-lecia miasta.


A potem... na trzeciej stacji psuje się pociąg! No kurka wodna, czy jakikolwiek początek wyjazdu bez ataku licha jest możliwy? Na majówce prawie uwalił nas autobus, teraz wybraliśmy inny środek lokomocji i znów to samo!

Zdenerwowany konduktor wielokrotnie próbuje uruchomić silniki, desperacko przejeżdża nawet kilka metrów w tył. W końcu, chyba za ósmym razem, ruszamy do przodu. Wolno jak krew z nosa, ale zawsze...

Na kolejnej stacji powtórka z rozrywki, lecz teraz cug zapala za trzecim razem. Kilka następnych przystanków mijamy bez problemów, więc wraca optymizm i wtedy... w Lewinie Brzeskim skład staje na dobre!

Rośnie nerwówka, gdyż we Wrocławiu mamy przesiadkę na autobus. Co prawda zapas czasu był spory, ale szybko on umyka. Atmosfera jak podczas podróży na Przystanek Woodstock - większość ludzi wychodzi na peron, palą papierosy, wybuchają ożywione dyskusje i integracje. Nastrój wściekłości miesza się ze śmiechem i wyluzowaniem. Nagle część osób rzuca się do schodów: zabierze nas TLK!

Pośpieszny zatrzyma się tu specjalnie, bo normalnie mija Lewin z dużą prędkością. I tak mamy szczęście, że chcemy wysiadać w dużym mieście - ci, którzy planowali zakończenie podróży na którymś z poślednich przystanków, mają radzić sobie sami. Jak? Ich problem. Podobno ten skład już dzień wcześniej sprawiał kłopoty, lecz zaryzykowano i puszczono go jednak na tory. Lata mijają, zmieniają się rządy, nazwy i właściciele, a duch PKP wiecznie żywy...

Do Wrocławia przybywamy mocno spóźnieni, lecz zostaje nam jeszcze na tyle czasu, aby w knajpie dołączyć do Buby i jej znajomych. O 23-ciej w trójkę pakujemy się do autobusu w kierunku stolicy.

czwartek, 18 maja 2017

Gzel

Taką nazwę nosi sztuczne jezioro znajdujące się w granicach Rybnika, będące formalnie częścią Zalewu Rybnickiego.

Nazwa jest ciekawa i pochodzi od potoku tutaj płynącego. Nie potrafiłem jednak znaleźć jej starszej toponimii.

Okolicę odkryłem przez przypadek podczas zawodów biegowych, które odbywały się przy stawach określanych jako Gzel Mały. Sielskie klimaty ze sporą grupą wędkarzy.


Wędkarze przyglądają mi się podejrzliwie, gdy kręcę się dookoła. Może chcę podpatrzeć ich technikę w tym fascynującym zajęciu, w którym nie wytrzymałbym nawet kwadransa? ;)

Przy poszczególnych fragmentach brzegu różne tablice typu: "Miejsce gospodarza". Facet z tego ujęcia siedział obok "Stanowiska dla osoby niepełnosprawnej". Fizycznie chyba mu nic nie dolegało...

niedziela, 14 maja 2017

Słowacko-czeskimi pociągami ze Spisza na Śląsk

Stacja kolejowa w Mníšku nad Hnilcom (Einsiedel an der Göllnitz, Szepesremete) została wybudowana w latach 30. XX wieku, kiedy to oddano do użytku miejscową linię kolejową do Margecan.


Przedtem pasażerów i towary transportowano prywatną linią Gölniczvölgyi vasuti társaság (Göllnitztalbahn), uruchomioną w 1884 roku. Była ona dość nietypowa, gdyż odcinek Margecany - Gelnica miał normalny rozstaw szyn, a następnie zmieniał się w wąskotorówkę kursującą aż do wioski Smolnícka Huta w Górach Wołowskich. To właśnie tu początkowo jeździła ciuchcia Katka, którą teraz można podziwiać w Kolejce Dziecięcej w Koszycach.

Po wybudowaniu nowej linii w okresie międzywojennym starą stopniowo wyłączano z ruchu, aż wreszcie w 1965 całkowicie zamknięto. Pamiątką po niej jest most z początku XX wieku nad Hnilcem - dziś służący pieszym.


czwartek, 11 maja 2017

Wielka Trójka w Górach Wołowskich. Odc. 3 - Kloptaň i Cyganeria

Poranek na polanie Trohánka jest ciepły i słoneczny. Nie umiem w takich warunkach długo leżeć, więc wyskakuję z namiotu. Oglądam okolicę, robię zdjęcia...


Wyciągam chłodne piwo. Odgłos otwieranej puszki budzi Eco, który także wychodzi na zewnątrz 😉. Zbieramy drzewo na ognisko, tym razem ogień łapie szybciej niż wczoraj, wyraźnie jest już suszej.


Gdy na słońcu pojawia się Neska postawiamy z Andrzejem pójść się umyć do odległego o kilkaset metrów źródła. Po drodze odkrywamy wychodek - w nocy w ogóle nie było go widać, zresztą jego stan wskazuje, iż użycie mogłoby być ryzykowne.

poniedziałek, 8 maja 2017

Wielka Trójka w Górach Wołowskich. Odc. 2 - zatłoczona Kojšovská hoľa

Niedzielny poranek w Chacie Lajoška jest leniwy. Wstajemy późno, bez pomocy żadnych budzików. Spokojnie robimy sobie w pokoju śniadanie. Wychodzę na zewnątrz zobaczyć jaka jest pogoda...


A tam prószy śnieg! Nie jakoś mocno, ale na pewno dzisiaj się go nie spodziewaliśmy. Stojący obok facet pociesza, że wkrótce zacznie się przejaśniać, a w kolejny dzień w ogóle ma być lampa. Oby!

Zaplanowaliśmy zejście z głównej grani do wioski Zlatá Idka (Aranyidka) w celu odwiedzenia tamtejszej restauracji. Pytam się faceta o lokale w miejscowości; odpowiada, że są, ale na wieść o tym, iż zamierzamy potem z plecakami wchodzić do góry, zaczął się żegnać 😶! Również obsługa stanowczo nam to odradzała, mówiąc, że to bez sensu, gdyż podejście będzie następnie straszne.

Ostatecznie pozostała nasza dwójka demokratycznie przegłosowała zaniechanie realizacji tego planu i był to bardzo dobry pomysł 😊. Dzięki temu mogliśmy posiedzieć dłużej w klimatycznej jadalni.


Zresztą pokoje też wyglądają fajnie - na zdjęciu nieco większy od tego w którym spaliśmy.


piątek, 5 maja 2017

Wielka Trójka w Górach Wołowskich. Odc. 1 - Para buch, koła w ruch...

Majówka od kilku lat ma u nas pewną tradycję - trwa nieprzerwanie przez kilka dni i odbywa się na Słowacji. Zmienia się liczebność i skład, ale dwie rzeczy pozostają jeszcze niezmienne: noclegi głównie pod namiotem oraz tereny możliwie rzadko uczęszczane.

W 2014 roku odwiedziliśmy Muránską planinę oraz Veporské vrchy. Rok później padło na Góry Choczańskie, gdzie plany trochę storpedowała nam pogoda. Wreszcie w ubiegłym roku wróciliśmy w Veporské vrchy, w bardziej zachodnią część, w której spotkaliśmy 0 (słownie: ZERO) turystów.

Tym razem postanowiliśmy odwiedzić bardziej oddalone pasmo - położone na wschodzie Volovské vrchy (Góry Wołowskie), wchodzące w skład Rudaw Słowackich.

Jak zwykle licho nie spało i wystawiło nas na ciężką próbę. Jak pamiętamy - półtora tygodnia przed wyjazdem w chyba wszystkich górach tej części Europy nastąpił gwałtowny powrót zimy, w niektórych miejscach spadło ponad pół metra śniegu! Z niepokojem patrzyliśmy na biel w kamerach internetowych. Na szczęście w kolejne dni białe g...o zaczęło powoli znikać, a prognozy poprawiać się. Do czasu - w okolicach wtorku wszystkie jak jeden mąż rozpoczęły wieszczenie majówki bardzo zimnej i deszczowej, najgorszej od lat. Myślę, że każdy z nas stracił wtedy wiarę, że wyjdzie coś fajnego...

Dwa dni przed godziną zero ponownie wróciła nadzieja, iż może jednak będzie lepiej. A tu w piątek rano jak na Śląsku nie walnęło śniegiem... Dodatkowo Andrzejowi urwał się pasek w plecaku. Potem siedząc z nim w Opolu w knajpce dostaję sms-a, iż nasz autobus do Katowic jest opóźniony około 50 minut. Pięknie, podstawowe plany już zostały storpedowane.

Ostatecznie do stolicy województwa śląskiego dotarliśmy z godziną i pół w plecy. Nasz trzeci współtowarzysz(ka) - Neska - miała jeszcze większą obsuwę. Nerwowo czekamy na busika - na przystanku kłębi się tłum innych chętnych. Kierowcy się nie spieszy - przyjeżdża po czasie i zapala fajkę, podczas gdy ludzie mokną w deszczu.

Ruszamy, rzecz jasna, spóźnieni. I to właściwie koniec naszych marzeń o szybkim dojeździe na Słowację, bo tylko w miarę punktualny czas dotarcia dawał nam jakieś szanse. Ten odcinek podróży pamiętam jako koszmar - ciasnota, duchota, na przemian gorące powietrze i mrożenie klimą. Do tego inteligenci, którzy wysiadali najszybciej, wrzucali swoje bagaże na sam dół i nie umieli ich wydostać spod naszych plecaków, nawet głośne przeklinanie nie pomagało 😉.

Cieszyn wita nas mocnym deszczem i piździawicą. Bez wielkich nadziei pędzimy na czeską stronę, ale tam licho na chwilę się zapomina - zug w kierunku Koszyc jest opóźniony także, mamy szansę! Idę do kasy, a ta zamknięta. To prywatna spółka RegioJet. Podążam zatem do okienka ČD aby się spytać, gdzie można kupić bilety. Babka z obrażoną miną wzrusza ramionami i mówi, że nie wie... Pięknie!

Na szczęście jakiś młody Czech też się chce dostać do tego pociągu i ustalamy, że jest możliwość zakupu u konduktora. Dziwne to wszystko - na trzy składy RegioJet kursujące przez Czeski Cieszyn do Słowacji dwa odjeżdżają w okresie, gdy nie można tu kupić ich biletów... Burdel gorszy niż w Polsce.

Czekamy grzecznie na peronie...