poniedziałek, 8 maja 2017

Wielka Trójka w Górach Wołowskich. Odc. 2 - zatłoczona Kojšovská hoľa

Niedzielny poranek w Chacie Lajoška jest leniwy. Wstajemy późno, bez pomocy żadnych budzików. Spokojnie robimy sobie w pokoju śniadanie. Wychodzę na zewnątrz zobaczyć jaka jest pogoda...


A tam prószy śnieg! Nie jakoś mocno, ale na pewno dzisiaj się go nie spodziewaliśmy. Stojący obok facet pociesza, że wkrótce zacznie się przejaśniać, a w kolejny dzień w ogóle ma być lampa. Oby!

Zaplanowaliśmy zejście z głównej grani do wioski Zlatá Idka (Aranyidka) w celu odwiedzenia tamtejszej restauracji. Pytam się faceta o lokale w miejscowości; odpowiada, że są, ale na wieść o tym, iż zamierzamy potem z plecakami wchodzić do góry, zaczął się żegnać 😶! Również obsługa stanowczo nam to odradzała, mówiąc, że to bez sensu, gdyż podejście będzie następnie straszne.

Ostatecznie pozostała nasza dwójka demokratycznie przegłosowała zaniechanie realizacji tego planu i był to bardzo dobry pomysł 😊. Dzięki temu mogliśmy posiedzieć dłużej w klimatycznej jadalni.


Zresztą pokoje też wyglądają fajnie - na zdjęciu nieco większy od tego w którym spaliśmy.


Jeszcze kilka słów o historii samego schroniska - jak już pisałem powstało z inicjatywy Karpathenverein, które swoją główną działalność koncentrowało w Tatrach. Pierwszy skromny obiekt stanął w tym miejscu w 1912 lub w 1914 roku. W 1925 roku niszczejący stary budynek zastąpiono nowym i rozbudowano, a największe zasługi położył ku temu prezes filii KV Lajos Konrády, od którego imienia zaczęto nazywać tak samą chatę (po węgiersku Kassai havas Lajos). Czasem pojawia się jeszcze nazwa Chata na Prednej holicy, co z kolei związane jest z pobliskim szczytem.


W 1938 po pierwszym arbitrażu wiedeńskim nowa granica słowacko-węgierska biegła tuż obok budynku - on sam znalazł się ponownie na Węgrzech. Często ścierali się tu partyzanci i wojskowi, w końcu ci ostatni spalili schronisko, zatem po wojnie musiano je odbudować już w innej formie. 

Zaczynają się pojawiać pierwsi turyści, więc zakupiwszy drobne zapasy na drogę i pożegnawszy się wylewnie z gospodarzami wychodzimy na zewnątrz. Pod drzwiami wspólne zdjęcie z rudym kotem (stoi między nogami), którego porządnie wygłaskaliśmy dzień wcześniej 😉.


Kot chyba funkcjonuje też jako miejscowy strażnik, bo pilnuje rozwalającej się Favoritki i próbował pójść z nami, ale go w końcu przekonaliśmy, aby został.



Ponieważ odpuściliśmy Zlatą Idkę to długi odcinek granią jest w miarę płaski i nie musimy się nigdzie spieszyć. Zresztą wyszliśmy także dość późno.

Powoli chmury się rozpraszają i pojawia się słoneczko.


Inez kupiła sobie wczoraj na wąskotorówce kolorowy wiatraczek, który na wietrze wydaje intensywne trzaski.


Pomyśleć, że jeszcze kilka dni temu w tych miejscach pokrywa śnieżna sięgała pół metra. A dziś widać tylko jej nędzne resztki.


Przeszliśmy może ze dwa kilometry i spotkaliśmy niedużą wiatę z miejscem na ognisko. A zatem doskonały to czas na przygotowanie obiadu!


Eco walczył z drewnem, które wydawało się suche, ale za nic nie chciało się rozpalić. Neska w tym czasie studiowała książkę wpisów schowaną w gablocie.


W końcu jednak patyki dały za wygraną i dym radośnie zaczął krążyć po okolicy. Można było wyciągnąć różne przysmaki.


W międzyczasie zaczęło się chmurzyć. Ciemniejsze masy sunęły od strony Węgier i nie zapowiadały nic dobrego. Zarzucając plecaki nie byliśmy pewni jak długo jeszcze pójdziemy bez opadów.


Na horyzoncie pojawił się główny dzisiejszy cel - góra Kojšovská hoľa. Łatwo ją rozpoznać z powodu zabudowy na szczycie, na lewo od niej trochę mniejszy nienazwany szczyt z nadajnikiem.


Po naszej lewej stronie znajduje się dolina rzeki Idy, w której położona jest Zlatá Idka. Wydaje się, że majaczą tam jej zabudowania, ale po prawdzie widzieliśmy ją potem nieustannie, ciesząc się, iż darowaliśmy sobie przyjemność jej odwiedzania 😉.


Po prawej z kolei mijamy inny nadajnik, na górze która także na mapach nie ma nazwy.


Schodzimy do przełęczy Idčianske sedlo. Zejść, aby wejść - gdzie tu rozsądek?


Cała okolica wygląda jak po przejściu kataklizmu - tysiące powalonych drzew. Zapewne jakiś czas temu rzeczywiście przechodziła tędy jakaś wichura. Pocięte drzewa leżą po bokach przygotowane do zwiezienia, ale większość nadal jest tam, gdzie padła.


Po minięciu przełęczy zaczyta się podejście do punktu o dużo mówiącej nazwie Golgota. A pogoda ponownie się poprawia z powrotem promieni słonecznych na czele.



Na Golgocie nie ma jednak miejsca straceń ani łotrów (pomijając nasze osoby), lecz górna stacja wyciągu narciarskiego. Widać, że nie jest to cud najnowszej techniki.



Postój mija nam na huśtaniu się na krzesełku oraz podziwianiu, co nas ominęło idąc granią 😉.


Do Kojšovskiej pozostał nam niedługi, ale za to stromy odcinek, poprowadzony głównie trasami zjazdowymi ośrodka SkiPark Erika. Na nartach już co prawda nie jeżdżą od kilku tygodni, ale dzięki działającym cały czas kamerkom przy wyciągach mogliśmy na bieżąco śledzić stan pokrywy śnieżnej i przeklinać albo cieszyć się na przemian 😛.


Tras dla narciarzy tu sporo i nawet ciekawe, jednak infrastruktura daleko odbiega od tego, co można zobaczyć chociażby w Niżnych Tatrach. W internecie znalazłem nawet informacje, że ośrodek w ogóle od dwóch lat nie funkcjonuje z powodu modernizacji. A szkoda, bo warunki terenowe ma bardzo dobre.


Z polany Kojšovská hoľa wydaje się być bardzo blisko, ale musimy jeszcze zrobić spore kółko. Odsłaniają się także widoki na dolinę Kojšovskego potoku oraz górki, po których szliśmy jakiś czas temu.




 

Zrobiło się prawie płasko i szeroko, dochodzimy do skrzyżowania gdzie Cesta Hrdinov SNP łączy się z żółtym szlakiem dojściowym na szczyt. Tam zostawiamy w krzakach plecaki i na lekko utwardzoną drogą raźnie maszerujemy w kierunku punktu docelowego.


To jedyne miejsce, gdzie spotkaliśmy innych turystów, w sumie kilka osób. Do tego momentu od wyjścia ze schroniska byliśmy wyłącznie w swoim własnym gronie.

Kojšovská hoľa (niem. Koischdorfer Höhe, węg. Kojsói-tétő) mierzy 1246 metrów i jest najwyższym punktem grupy... Kojšovskiej hoľi, a także powiatu Koszyce-okolice. W całych Górach Wołowskich zajmuje dopiero 11 miejsce, ale 4 wśród szczytów na które można wejść szlakiem. Jest to także nasz najwyższy punkt podczas tej wyprawy.

Wierzchołek ma formę dużej bezleśnej kopuły. Wiatr może tu hulać do woli i właśnie to robi.


Obok szlakowskazu stoi sypiący się pomniczek poświęcony Słowackiemu Powstaniu Narodowemu. Wystawiono go przy okazji XVI zjazdu Komunistycznej Partii Czechosłowacji czyli w 1981 roku. W okolicy jest sporo takich pamiątek, obowiązkowo ozdobionych gwiazdami i karabinami, do powstania w końcu nawiązuje cała Cesta Hrdinov.


Wykorzystujemy go jako skocznię narciarską - jedne próby są udane, drugie mniej...

Kolaż na podstawie zdjęć Neski


Przy dobrych warunkach można stąd zobaczyć Tatry i Beskidy. Dziś jest słaba przejrzystość, widać co najwyżej blokowiska Koszyc odległych o kilkanaście kilometrów. Ale i tak jesteśmy zachwyceni, tak ładnej pogody nikt się nie spodziewał 😊.



Daleko, daleko na horyzoncie za długą płaską kotliną majaczy jakieś inne pasmo - może to Slanské vrchy? A może coś węgierskiego, bo do granicy jest stąd niecałe 20 kilometrów?


Niedaleko szczytu wybudowano stację meteorologiczną wraz z wieżą radarową. Szkoda, że nie udzielają noclegów albo chociaż nie prowadzą wyszynku, bo wygląda ona całkiem fajnie.


Wracamy po plecaki, grzecznie czekają w lesie.

Niecały kilometr od szczytu znajduje się chata Erika, choć słowo "chata" niezbyt tu pasuje: to wielki moloch. Kiedyś rzeczywiście było tu schronisko, wybudowane w okresie międzywojennym przez sekcję Karpathenverein z Gelnicy, które spłonąło w czasie wojny (co ciekawe - podczas starcia niemieckiego wojska z komunistyczną partyzantką miejscowych Niemców). W okresie socjalistycznej Czechosłowacji służyło jako chata łowiecka, a w latach 70. rozbudowano je do hotelu.

A współcześnie nawet nie udziela noclegów, czasem tylko działa bufet. Po korytarzach zapewne można by się ganiać.


Przechodząc wzbudzamy czujność stróża, który sprawdza, czy nie zostawiamy tu swoich śmieci. Bez zwłoki idziemy więc dalej w czerwonych promieniach słońca zbliżającego się do granicy dnia.



Wieczór mamy piękny. Panoramy nie są zbyt rozległe, gdyż sięgają jakiś 25 kilometrów, ale ładnie pokazują rzeźbę gór poprzecinanych licznymi dolinami.



Wokół ślady masakry - podobnie jak kilka godzin wcześniej masy poprzewracanych drzew, sterczące korzenie i kikuty, czasem tarasujące szlak.


Na skrzyżowaniu postawiono kolejny pomnik SNP oraz blaszak na drewnianej podmurówce, zapewne w zimę służący narciarzom. Termometr pokazuje 6-7 stopni.



Słońce już zaszło, ale z powodu braku chmur jest długo widno. Schodzimy coraz niżej, musimy stracić kilkaset metrów wysokości.




Po godzinie 20-tej nadchodzi pora zapalić czołówki, a po dwudziestu minutach dochodzimy do węzła Tri studne, gdzie miała znajdować się wiata. A tam nic nie ma, środek lasu, pochyło i tylko jedno źródełko!

Zerkam na mapę - aha, musimy podejść jeszcze kawałek do Trohánki. Po kilku minutach trafiamy na polanę - rzeczywiście jest tu wiata, a nawet dwie. Do tego tradycyjnie miejsce na ogień, ławeczki.


Pospiesznie rozstawiamy namiot. Z drzewem nie ma problemów, pełno tego leży dookoła, lecz także długo opiera się rozpaleniu. W końcu odpuszcza.


Ta noc będzie zimna, nawet z lekkim przymrozkiem, gdyż namiot szybko pokrywa się warstwą szronu. Dobrze, że mamy zimowe śpiwory, choć niektórzy i tak będą narzekać, że zmarzli 😉. Póki co grzejemy się jeszcze przy ogniu konsumując następną część zapasów.

Cóż napisać - kolejny udany dzień z fantastycznym finiszem popołudniowo-wieczornym!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz