Republika Mołdawii.
Najbiedniejszy kraj Europy. Najrzadziej odwiedzany na kontynencie przez
turystów. Kraj, który po ogłoszeniu niepodległości stracił ponad połowę
przemysłu i prawie wszystkie elektrownie, gdyż znajdowały się na terenie
separatystycznego Naddniestrza. Państwo, którego większość mieszkańców
jest etnicznymi Rumunami, językiem oficjalnym jest rumuński, ale tu
określany jako mołdawski, a i tak częściej na ulicach słychać rosyjski.
Jednocześnie obywatele sprzeciwiają się integracji z Rumunią, ale równie
chętnie przyjmują rumuńskie paszporty by jako Rumuni pracować w EU.
Na
przejściu granicznym straciliśmy dwie godziny. Po tym jak pogranicznicy
łaskawie uporali się ze swoimi obowiązkami musiałem jeszcze wykupić
winietę. Gdyby nie miejscowy władający niemieckim nie udałoby się za
pierwszym podejściem: kolejka do okienka a pani ze znudzoną miną
stwierdza, że robi sobie przerwę, reszta ma szukać jakiejś innej kasy.
Na szczęście niemiecki Mołdawianin jakoś przekonał urzędniczkę, że
można by załatwić jeszcze i mnie, choć bardzo się dziwiła, że nie umiem
po rosyjsku, no i nie mam mołdawskiej waluty... jak wiadomo - ichniejsze
leje są bardzo popularne w całej Europie
.
Aby
nie wyszło iż przyjechał chłop z daleka i się dziwi - również osoby
posługujące się rumuńskim/mołdawskim i rosyjskim wkurzały się na całą
sytuację. "Witamy w Mołdawii" - skomentował facet od niemieckiego, który
sam krążył po przejściu dłuższy czas z papierami swojego wozu.
Najbardziej
niepokoi mnie godzina - na zegarku prawie 19-ta. Jeszcze jest jasno i
przyjemnie, a do stolicy tylko nieco ponad 100 kilometrów, ale to w
końcu Mołdawia!
Początkowo droga miło mnie zaskakuje - nowy asfalt, pusto, jedzie się szybko.
Dookoła pola, łąki i sady na wzgórzach.
Za
Ungheni, po kilkunastu kilometrach, wszystko się zmienia: droga jest w
remoncie. Jakieś 90% aż do Kiszyniowa. Jeden pas, dziury, zwężenia, światła,
wszechobecny piach, zwiększający się ruch, mijane stłuczki i szybko
zapadająca ciemność. Średnia prędkość spada do jakiś 30 kilometrów na
godzinę i mam wrażenie, iż podróż trwa całą wieczność. W pewnym momencie
uczepiam się autobusu, który traktuję jako taran - wymusza
pierwszeństwo na zwężeniach i jest moją osłoną na wypadek
wyskakujących zwierząt. Momentami robi się niebezpiecznie - jakiś
idiota w jeepie za punkt honoru przyjął sobie, że nie pozwoli się
wyprzedzić przez autobus i ciągle zajeżdżał mu drogę z ustawicznym trąbieniem. Jak w jakiś
szalonych wyścigach...