poniedziałek, 5 września 2016

Mołdawski debiut: dzień w Kiszyniowie.

Republika Mołdawii. Najbiedniejszy kraj Europy. Najrzadziej odwiedzany na kontynencie przez turystów. Kraj, który po ogłoszeniu niepodległości stracił ponad połowę przemysłu i prawie wszystkie elektrownie, gdyż znajdowały się na terenie separatystycznego Naddniestrza. Państwo, którego większość mieszkańców jest etnicznymi Rumunami, językiem oficjalnym jest rumuński, ale tu określany jako mołdawski, a i tak częściej na ulicach słychać rosyjski. Jednocześnie obywatele sprzeciwiają się integracji z Rumunią, ale równie chętnie przyjmują rumuńskie paszporty by jako Rumuni pracować w EU.


Na przejściu granicznym straciliśmy dwie godziny. Po tym jak pogranicznicy łaskawie uporali się ze swoimi obowiązkami musiałem jeszcze wykupić winietę. Gdyby nie miejscowy władający niemieckim nie udałoby się za pierwszym podejściem: kolejka do okienka a pani ze znudzoną miną stwierdza, że robi sobie przerwę, reszta ma szukać jakiejś innej kasy. Na szczęście niemiecki Mołdawianin jakoś przekonał urzędniczkę, że można by załatwić jeszcze i mnie, choć bardzo się dziwiła, że nie umiem po rosyjsku, no i nie mam mołdawskiej waluty... jak wiadomo - ichniejsze leje są bardzo popularne w całej Europie .

Aby nie wyszło iż przyjechał chłop z daleka i się dziwi - również osoby posługujące się rumuńskim/mołdawskim i rosyjskim wkurzały się na całą sytuację. "Witamy w Mołdawii" - skomentował facet od niemieckiego, który sam krążył po przejściu dłuższy czas z papierami swojego wozu.

Najbardziej niepokoi mnie godzina - na zegarku prawie 19-ta. Jeszcze jest jasno i przyjemnie, a do stolicy tylko nieco ponad 100 kilometrów, ale to w końcu Mołdawia!

Początkowo droga miło mnie zaskakuje - nowy asfalt, pusto, jedzie się szybko.


Dookoła pola, łąki i sady na wzgórzach.


Za Ungheni, po kilkunastu kilometrach, wszystko się zmienia: droga jest w remoncie. Jakieś 90% aż do Kiszyniowa. Jeden pas, dziury, zwężenia, światła, wszechobecny piach, zwiększający się ruch, mijane stłuczki i szybko zapadająca ciemność. Średnia prędkość spada do jakiś 30 kilometrów na godzinę i mam wrażenie, iż podróż trwa całą wieczność. W pewnym momencie uczepiam się autobusu, który traktuję jako taran - wymusza pierwszeństwo na zwężeniach i jest moją osłoną na wypadek wyskakujących zwierząt. Momentami robi się niebezpiecznie - jakiś idiota w jeepie za punkt honoru przyjął sobie, że nie pozwoli się wyprzedzić przez autobus i ciągle zajeżdżał mu drogę z ustawicznym trąbieniem. Jak w jakiś szalonych wyścigach...

Cholernie zmęczeni dojeżdżamy do Kiszyniowa przed godziną 22-gą. Na szczęście nasz hostel znajduję dość szybko i możemy w końcu wyjść z samochodu. O jakimkolwiek wychodzeniu na miasto nie mamy nawet ochoty myśleć...

Kiszyniów (Chişinău) jest młodą stolicą. Niewielką handlową osadę Rosjanie na początku XIX wieku ustanowili głównym miastem Besarabii, czyli wschodniej Mołdawii, którą włączyli do swojego państwa. W okresie międzywojennym należał do Rumunii, a od 1940 do 1991 (z krótką przerwą w czasie wojny) do Związku Radzieckiego. Dziś stanowi architektoniczną mieszankę socrealizmu, secesji i dawnego gubernialnego miasteczka.





Trudno uznać Kiszyniów za piękne miasto. Turystów tu raczej niewielu, ale ja lubię takie ośrodki ze specyficznym klimatem i atmosferą chaosu .

Głównym ciągiem komunikacyjnym jest oczywiście bulwar Stefana Wielkiego (w poprzedniej epoce Bulwar Lenina).


Przy ulicy zlokalizowane są najważniejsze gmachy miasta i państwa. Mijamy więc secesyjny ratusz z początku XX wieku...


...i potężny gmach rządowy z 1965 roku. Sylwetka i otoczenie (szeroka jezdnia przeznaczona dla imprez masowych) typowo sowiecka.


Naprzeciwko obiekt z zupełnie innej epoki - Łuk Triumfalny datowany na 1841 rok, upamiętniający zwycięstwa rosyjskie nad Turcją.


Za Łukiem wysoka wieża i biała klasycystyczna bryła Katedry Narodzenia Pańskiego z lat 30. XIX wieku. Wieżę zegarową zniszczyli Sowieci w 1962, a odbudowano ją w 1997 roku. Katedra w Mołdawskiej SRR służyła jako salon wystawienniczy.



Otoczeniem Katedry i Łuku jest ładny park w którym stoją publiczne toalety, popularne tojki. Pilnuje ich starsza kobieta i pobiera opłatę (1 lej czyli 20 groszy). Gdy Teresa korzysta z kibelka ja rozmawiam z panią klozet-babcią, która nie może się nadziwić, iż ludzie z Polszy nie umieją po rosyjsku. Tłumaczę, że w okresie PRL-u uczono tego języka w szkole, a teraz już rzadko...
- No, ale teraz macie Amerykanów - mówi z wyraźnym niesmakiem. - Należy trzymać się z Rosjanami, z nimi zwycięstwo, a Ameryka będzie pod wodą!
Potem narzeka jeszcze, iż w Mołdawii też wielu ludzi jest niechętnych Rosjanom. Na koniec zdaje przyspieszony test na członkostwo w PiS-ie, kiedy z pełnym przekonaniem stwierdza, iż Lecha K. zabito, bo stawiał się Putinowi. Musiała ciekawie brzmieć dyskusja o polskich prezydentach dla siedzących w toi-toju .

Obok gmachu rządowego jest najsłynniejszy pomnik Mołdawii - rzecz jasna Stefana Wielkiego.


Ustawiono go w 1928 roku w miejscu dawnego carskiego Aleksandra II. Gdy w 1940 roku Kiszyniów po raz pierwszy zajęło Państwo Rad, pomnik ewakuowano do Rumunii; powrócił dwa lata później razem z rumuńskim i niemieckim wojskiem i znów w 1944 musiał "uciekać" przed Sowietami. Na polecenie władz ZSRR komunistyczna już Rumunia oddała go do Kiszyniowa, gdzie w końcu go odrestaurowano, a od 1989 stoi w swojej pierwotnej lokalizacji. Pomnik-wędrowiec! Często pod nim odbywają się różnego rodzaju manifestacje a młode pary składają kwiaty.


Na placu przed budynkiem rządowym stoi namiot jakiś protestujących i policjant zatrzymujący wybrane samochody do kontroli.


Kolejne obiekty z okresu ZSRR przy bulwarze:
 - Narodowa Opera i Balet (1980),


- siedziba Prezydenta otoczona paskudnym metalowym płotem (1984-1987),


- Ministerstwo Rolnictwa,


- Parlament mołdawski (koniec lat 70). Kiedyś siedziba mołdawskiej sekcji partii komunistycznej. Uszkodzony podczas zamieszek w 2009 roku (po wygranych przez komunistów wyborach), od kilku lat wyremontowany znowu gości polityków.


Architekturę z okresu Cesarstwa Rosyjskiego reprezentują w tym miejscu:
- secesyjna Willa Herţa, w przeszłości muzeum, dziś zamknięte na głucho,


- cerkiew Przemienia Pańskiego. W środku trwa malowanie nowych fresków.


To koniec ścisłego centrum więc cofamy się do pomnika i schodzimy w bardziej boczne ulice. Wśród drzew stoją zabytkowe pałacyki i domy, najczęściej z sypiącym się tynkiem.


Jest bardzo upalnie, więc postanawiamy wstąpić do Muzeum Historycznego. Mieści się w budynku dawnej szkoły.


Na schodach stoi pomnik Wilczycy Rzymskiej podarowany w 1921 przez władze Włoch (takie pomniki trafiły do kilku rumuńskich miast). Zniszczony przez Sowietów w 1940 roku pół wieku później ponownie stanął w Kiszyniowie jako prezent ze strony Rumunii.

Robiąc zdjęcie dostaję opieprz od pani z muzeum, bo za zdjęcia przecież się płaci! Co prawda kasa jest w budynku a nie przed nim, ale co tam... Surowa mina lub wyraźne znudzenie pojawiało się w stolicy Mołdawii wielokrotnie: w kantorze, banku, sklepach, restauracjach. Duch minionej epoki widać jeszcze nie uleciał albo ci ludzie pracowali w tych miejscach za karę .

Bilety do Muzeum Historycznego kosztowały parę złotych, więc nabyliśmy też wejściówki na wystawy czasowe (które specjalnie ciekawe nie były). Zbiory raczej standardowe - historia kraju z naciskiem na wspólnotę dziejów z Rumunią, natomiast okres ZSRR został potraktowany skrótowo. Sporo było tylko materiałów o wywózkach Mołdawian w latach 40., kilkanaście reprodukcji plakatów, jakieś Leniny itp..


W piwnicy znajduje się sala ze zbiorami specjalnymi - złoto i inne wykopaliska. I tu wychodzi prowincjonalność Mołdawii: w muzeach innych krajów zapewne byłaby to normalna część wystawy, natomiast tutaj musiałem zostawić w szafie aparat i plecak oraz zostaliśmy dokładnie sprawdzeni wykrywaczem metalu czy czasem nie wnosimy jakiś niebezpiecznych przedmiotów...

Z kolei na parterze weszliśmy do jednej z sal, która zdawała się być częścią ekspozycji, a okazało się, iż to... sklep meblowy .


Upał nie odpuszczał, więc usiedliśmy w nieodległej restauracji. W menu rumuńskie piwo (swojego Mołdawianie nie szanują, bo zbyt smaczne nie jest) oraz dania charakterystyczne też dla kuchni rosyjskiej i ukraińskiej - np. solanka. Szefowa lokalu dyskretnie przechadzała się między stolikami i kontrolowała pracowników i trochę już mniej dyskretnie dłubała w nosie, myśląc, że nikt jej nie obserwuje.


Opuszczamy śródmieście i dłuuugimi schodami schodzimy do parku Valea Morilor z jeziorem, które jest miejscem odpoczynku mieszkańców stolicy.


A także areną zmagań fotografów i nowożeńców - w lesie widać ich było więcej niż psich kup.


Przecinamy dzielnicę ambasad i rezydencji dyplomatów. Większość jest skromnych w porównaniu z placówkami dyplomatycznymi w innych stolicach - najbardziej okazałą była mijana ambasada Turcji. Polska mieści się bliżej głównej ulicy i jest to po prostu dom zaraz przy chodniku; z kolei mieszkanie ambasadora RP ukryte było za drzwiami garażowymi z przyklejoną poszarpaną kartką.

W oddaleniu od centrum rozciąga się główny cmentarz - cywilny i wojskowy. Na tym drugim mieli spoczywać żołnierze polegli w II wojnie światowej - rumuńscy i radzieccy. Znaleźliśmy tylko radzieckich, których groby zajmują spory obszar.



Za niewielkim pomnikiem upamiętniających ofiary konfliktu o Naddniestrze wznosi się ogromna, czerwona konstrukcja przypominająca ognisko - Eternitate. Stanęła w 1975 roku, rzecz jasna poświęcona czerwonoarmistom, którzy stracili życie podczas "wyzwalania" Kiszyniowa.


W środku płonie wieczny ogień, a za dwoma filarami stoi warta honorowa armii mołdawskiej w mundurach przypominających amerykańskie. Od czasu do czasu wojacy przejdą sobie dookoła dla rozprostowania kości.


Niby nic nadzwyczajnego, bo takich miejsc pamięci z grobami nieznanego żołnierza i ogniem jest wiele w różnych krajach, ale pierwszy raz widziałem stałą wartę honorową nad prochami żołnierzy obcej armii!

Ogólnie to miejsce te jest przyjemne i służy jako park - na ławkach migdali się jakaś parka, dziadkowie spacerują z wnukami, autor tego tekstu wypił w cieniu rosyjskie piwo, a alejkami przechadzają się młodzi żandarmi.


Przy bocznych ścieżkach stoją czerwone bloki z różnymi patriotycznymi scenami z okresu wojny.




Na ulicach robi się tłoczno - ludzie wracają z pracy. Trochę kręcimy się na ślepo, gdyż okolica nie do końca pokrywa się z mapami, ale w końcu łapiemy właściwy kierunek. Przechodzimy obok monastyru św. Teodora Tiron z połowy XIX wieku: błękitno-biała cerkiew jest uznawana za najładniejszą w mieście.



Ostatni punkt zwiedzania to cmentarz określany jako "polski, ormiański" albo "katolicki". Trudno tam trafić, gdyż od bulwaru Stefana Wielkiego dzieli go większa odległość, w dodatku rozciąga się za murem obok blokowiska. Zarośnięty, wolny od innych ludzi, pozwala na chwilę zapomnieć o gwarze stolicy.


Początkowo stwierdzamy iż w przewodniku pisano bzdury - ani on polski, ani ormiański. Są zarówno nagrobki w sowieckim stylu, jak i prawosławne. Dopiero później znajdujemy polskie groby, w większości z końca XIX wieku, ale też trochę współczesnych. W sumie z kilkadziesiąt sztuk.






Na cmentarzu są dwie kaplice: ormiańska w dość dobrym stanie...


...oraz polskiej (?) rodziny Oganowici - zniszczona z pobazgranymi sprajem murami.


Do centrum wracamy okolicami, gdzie turyści widywani są rzadko.


Scena z ruchu ulicznego - niepełnosprawny handluje na skrzyżowaniu.


Pomnik Wyzwolenia (przez Związek Radziecki oczywiście) i hotel Chişinău - oba z lat 60. XX wieku.


Największą zmorą mołdawskiej stolicy są rozkopane chodniki - wygląda na to, iż postanowiono od razu wymienić większość kiszyniowskich rur. Człowiek musi non stop patrzeć się pod nogi aby gdzieś nie wyrżnąć .



Wracamy do hostelu odpocząć - przemaszerowaliśmy ponad 15 kilometrów...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz