niedziela, 15 października 2023

Na rowerze do Koplik, czyli prowincja północnej Albanii.

Zaraz za granicą czarnogórsko - albańską grupa młodych ludzi rozłożyła stragan, przy którym zatrzymują się niemal wszystkie osobówki. Nie sprzedają owoców ani warzyw, a albańskie karty SIM. Ja ośmieliłem się nie stawać, więc prawie wyskoczyli mi na drogę, machając rękami i pokazując, że chyba zwariowałem, bo nie chcę skorzystać z ich usług. Ciekawe jaką mieliby minę, gdybym zaprezentował im swój telefon komórkowy? 😛 A inna kwestia jest taka, że na kempingu dostępne jest bezpłatne wi-fi, więc ichniejsza karta nie będzie potrzebna.


Po prawej stronie widzimy jakąś stojącą, mętną wodę. Trudno uwierzyć, ale to Jezioro Szkoderskie, największe na Półwyspie Albańskim. Jego długa i wąska zatoka podchodzi aż pod przejście graniczne.



Później staję tylko raz: w mieście Koplik. Choć liczy tylko ponad trzy tysiące mieszkańców, to największa metropolia w tej okolicy, więc udaje mi się wymienić walutę. Przy okazji lustruję centrum, bowiem chcę tu zajrzeć za kilka dni.


Bytować będziemy w znanym mi od lat kempingu nad samym jeziorem, ale nie o tym chcę teraz pisać, tylko o wycieczce rowerowej, jaką sobie uskuteczniłem. Rok temu wypożyczyłem w recepcji stary, rozklekotany rower i pojeździłem nim po okolicy, przypatrując się trochę interierowi, gdzie rzadko zagląda turysta. Tym razem zamiast na południe od kempingu, ruszę na północ, właśnie do Koplik(a). Nie zobaczę tam żadnych szałowych zabytków, ale albańskie boczne drogi i szutry mają być atrakcją samą w sobie.

Liczyłem, że w tym roku będą dostępne lepsze rowery, ale szybko nastąpiło rozczarowanie. Kemping zdobył skądś stare... rowery miejskie. Bez przerzutek, cienkie opony na asfalt, a nie na kamienie, zaś najgorsze okazało się dynamo! Wmontowane na stałe, nie szło go wyłączyć, więc nawet po równym czułem się, jakbym jechał pod górę. Dodatkowo pedały umieszczono tak nisko, iż... czasem zahaczałem nimi o podłoże.

Nie poddaję się, tylko klnąc pod nosem pedałuję przez pierwszy odcinek w kierunku głównej drogi. Jest on prawie płaski, a ja mam wrażenie, że wjeżdżam na Salmopol. Widok Gór Przeklętych na horyzoncie dodaje mi sił.


Wczoraj czuć było w całej okolic smród spalenizny i już wiem, skąd pochodził: ogień pochłonął przydrożne krzaki wraz z leżącymi w nich śmieciami na odcinku kilkuset metrów.


Przecinam SH1. Mógłbym uderzyć na Koplik od razu w lewo, ale to bez sensu. Cała radocha polega na dotarciu tam zadupiami.


Za skrzyżowaniem niespodzianka: w Omaraj położono asfalt! Rok temu była tu jeszcze szutrówka. Większość domów jest nieźle utrzymana, kilka opuszczonych i służą jako mieszkania trzody. Jeden dom wygląda najgorzej, dookoła niego pełno śmieci - mieszka w nim Cygan, którego widywałem kilka razy jak wyprowadzał kozy na popas.



Na końcu asfaltu odbijam w prawo, w kierunku północnym. Będę pedałował wzdłuż kanału Kanali i Shtodrit.



Kanał w niektórych miejscach służy jako wysypisko, podobnie jak wybrane kawałki ziemi. Ciekawe czemu śmieci zwożą akurat tam?




Po lewej stronie mam oddaloną taflę Jeziora Szkoderskiego i czarnogórski brzeg. Z prawej niewielkie kamieniste kopce, za którymi wyrastają potężne Góry Północnoalbańskie.



Po kwadransie jazdy wraca asfalt, bo oto znalazłem się w kolejnej wiosce: Ktosh. Na ulicach żywej duszy, lecz trudno się dziwić: dziś znowu jest upał, termometr w aucie pokazywał 42 lub 43 stopnie. W cieniu oczywiście.





Ktosh jest na tyle rozwinięte, że posiada nie tylko meczet, ale także sklep. I tu popełniłem poważny błąd: powinienem wstąpić i kupić coś zimnego do picia. Wodę, sok, piwo. Najlepiej piwo. Uznałem jednak, że posiadany w plecaku litr wody mi starczy, a zakupy zrobię w następnym sklepie. Zły pomysł.



Słońce przygrzewa nie tylko z góry, ale także odbija się od asfaltu. Mknę przez puste ulice i obwieszone suszącym się tytoniem płoty. Płot spływa na twarz.



Za zabudowaniami biegnie wyschnięta rzeka Përroi Rrjollit. W okresie letnim to głazowisko i śmietnisko.



Na skraju wioski Demiraj znów spotykam meczet. O ile północna część kraju w większości zamieszkała jest przez katolików, o tyle w tych okolicach dominują jednak muzułmanie. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo różne wyznania żyją w Albanii w zgodzie. Albańczycy są zresztą rzadko praktykujący i zazwyczaj nie przywiązują specjalnego znaczenia do nakazów religijnych: do świątyń chodzi się rzadko, a wyznawcy Allaha często spożywają alkohol i jedzą wieprzowinę, zaś spotkanie ubranej w chustę młodej kobiety stanowi spore wyzwanie, przynajmniej na wybrzeżu.


Świeży grób. Jedyny przy meczecie, więc może ktoś ważny?


Moje "cudo". Koszyk z przodu bardzo się przydaje do wożenia powietrza.


W Demiraju wreszcie spotykam jakiś ludzi: dwóch młodych facetów siedzi w aucie. W Mercedesie oczywiście. Robią zdziwione oczy na mój widok, pewnie też bym się dziwił komu się chce jeździć w taki ukrop! A z kwestii technicznych: tutaj asfalt jeszcze nie dotarł.



Zaczyna się najtrudniejszy odcinek na odludziu. Droga jest mocno pofałdowana i mocno kamienista. Co rusz zahaczam pedałem o ziemię lub coś z niej wystającego. Po bokach rosną potężne osty i inne kłujące rośliny, lewa noga zalicza z nimi kontakt i przeszywa ją gwałtowny ból. Powietrze zrobiło się ciężkie od upału, wiatru brak, a nie za bardzo można się schować w cieniu, bo go prawie nie ma.



Czuję jak szybko ubywa mi sił. W końcu pojawiają się drzewa i znajduję cień. Staję, wyciągam z plecaka wodę i łapczywie piję. Nie przynosi ulgi, gdyż zdążyła się już nagrzać do temperatury ciepłej zupy. 
Przyglądając się podłożu, które momentami nabrało rudawej barwy, stwierdzam, że przypomina to obrazki z filmów o Afryce.



Zastanawiam się, czy to roślinność utworzyła ten naturalny płot czy raczej to dzieło człowieka?



Po niecałej pół godzinie dostrzegam ukryte wśród lasku domostwa oraz pasące się krowy. Cywilizacja! To przysiółek o nazwie Brahaj.


Z przyjemność ponownie witam asfalt, ale i tak po krótkiej chwili go opuszczam, żeby przez wysuszone jak wióra pole dotrzeć do dziwnej konstrukcji przypominającej zamek.


Ścieżka doprowadza mnie na zaplecze "zamku", z którego nijak nie mogę przedostać się dalej. Na trawie leżą setki pogniecionych puszek Pepsi i jej pokrewnych. Dlaczego akurat one, innych śmieci nie mają?


Muszę się cofnąć. Próbuję objechać "fortecę" od drugiej strony, ale w pewnym momencie blokują mnie chaszcze. W takiej sytuacji cofam się jeszcze dalej i kręcę spore kółko, aby w końcu dostać się do głównej drogi.


"Zamek" to jeden z bardzo licznych w Albanii kompleksów hotelowo - restauracyjnych. Albańczycy uwielbiają świętować i imprezować, odwiedzanie takich lokali to praktycznie styl bycia. Im bardziej na bogato i kiczowato, tym lepiej. Zwłaszcza huczne odbywają się wesela: zorganizowanie ich i zaproszenie setek gości to wręcz obowiązek państwa młodych, nawet jeśli oni sami nie mają na to ochoty. Odmowa może być uznana nawet za obrazę honoru rodziny, a honor - wiadomo - to rzecz na Bałkanach najważniejsza.


Jadę po SH1 resztkami sił. Jakiś facet wychylił się z auta i dopinguje mnie, gdy próbuję pokonać most.


Żar wali z nieba, żar wali z ziemi, mam wrażenie, że wali też od przejeżdżających samochodów. Coraz poważniej zastanawiam się, czy uda mi się dojechać nie tylko do miasta, które jest już blisko, ale chociażby do jakiegoś wodopoju, sklepu, kranika? Czy raczej zaraz dopadnie mnie udar słoneczny i spadnę z koła, a potem przejedzie mnie rozpędzone auto? Ale byłyby nagłówki w prasie: "Turysta z Polski porażony słońcem na wypożyczonym rowerze". I ta gównoburza w komentarzach: "w taki upał nie wychodzi się z domu", "w taki upał siedzi się w wodzie", ewentualnie "w taki upał tylko się pije"! Wszystko racja, ale ja to robiłem już dzień wcześniej, a dzisiaj chciałem coś innego.
W każdym razie uratował mnie... cmentarz. Dostrzegłem go kątem oka po prawej stronie, zjechałem w dół, słabnącymi rękami otworzyłem bramę i rzuciłem się w cień! Leżałem tak dobrych kilka minut walcząc z sennością, wypiłem też większość pozostałem mi ciepłej wody, zostawiając tylko kilka łyków na czarną godzinę.


Powoli zaczęły wracać siły, ale postanowiłem nie okrążać miasta obwodnicą i wjechać z drugiej strony, tylko najbliższą spotkaną drogą do centrum. Przeszedłem się także pomiędzy nagrobkami: cmentarz jest muzułmański, o czym świadczą m.in. starsze groby z charakterystycznymi "turbanami".


Przy zjeździe na Koplik mijam drugą nekropolię, ale na niej nie muszę już odpoczywać.


W ten oto sposób osiągnąłem dzisiejszy cel! Miejscowość ma dzieje sięgające średniowiecza, aczkolwiek prawa miejskie otrzymała dopiero w 1984 roku. Jeśli chodzi o przynależność etnograficzno - kulturową, to leży ona na terenie krainy historycznej Malësia e Madhe (Wielkie Wyżyny). Zamieszkiwała była ona przez albańskie plemiona regularnie walczące z Turkami, czasem wespół z Czarnogórcami. W XIX wieku pretensje do niej zgłosiła właśnie Czarnogóra i część regionu przyłączono do tego państwa, co wywołało albański opór. Czarnogóra miała apetyty na jeszcze większy obszar, chciała zająć nawet Szkodrę, ale sprzeciwiły się temu mocarstwa zachodnie. Po I wojnie światowej Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców (które wchłonęło Czarnogórę) wkroczyło na ziemie po wschodniej stronie Jeziora Szkoderskiego: oddziały agresora - regularne wielotysięczne wojsko - zostały powstrzymane przez znacznie mniej licznych albańskich ochotników. Starcie zbrojne (zwaną "wojną Koplik" - Lufta e Koplikut) zakończyło się wycofaniem Serbów i Czarnogórców. Gdyby zwyciężyli, to zapewne całe Jezioro Szkoderskie leżałoby dzisiaj w Czarnogórcze, a państwo to miałoby znacznie większy procent ludności albańskiej, która nadal mieszka po drugiej stronie granicy. Czarnogórscy Albańczycy są generalnie lojalni wobec władz w Podgoricy i nie wszczynają buntów jak w Kosowie, ale zwarte obcojęzyczne i obce kulturowe osadnictwo może zawsze stać się problemem dla tak niewielkiego kraju, jakim jest Montenegro.
Jeśli chodzi o wyznanie, to mieszkańcy Kopliku byli kiedyś w całości katolikami, ale w czasach tureckich wielu z nich przyjęło islam, podczas gdy okoliczne wioski trwały przy chrześcijaństwie. Dzisiaj w centrum miasta stoi i nowy kościół i nowy meczet.


Widzę sklep! Parkuję, wskakuję do środka, kupuję zimną wodę, zimne piwo i zimny napój gazowany, który wypijam prawie jednym łykiem na schodach przed wejściem. Podjeżdżająca właśnie rodzina patrzy na mnie jak na idiotę, wysiadając ze swojego sfatygowanego Merca. A ja czuję, że dostałem właśnie nowe życie 😏. 


W czasie II wojny światowej Koplik, jak i cała północna Albania, była nastawiona antykomunistycznie i w dużej mierze popierała rządy kolaborantów, najpierw prowłoskich, a potem proniemieckich. W 1945 roku wybuchło tu nawet antykomunistyczne powstanie, co spowodowało, że w okresie komunizmu miasto i okolica była zaniedbywana przez władze, dodatkowym utrudnieniem była bliskość granicy. Dopiero w latach 90. ubiegłego wieku zaczął się powolny rozwój, a Tirana ogłosiła je strefą wolnego handlu. Ścisłe centrum miasta jest zadbane i czyste, fasady domów odnowione, ulice bez dziur wyłożone płytami, plac przy pomniku wspominającym zwycięskie starcie z 1920 roku elegancko zaprojektowany.




Wystarczy jednak przejść kilkaset metrów dalej i idealny porządek pryska, choć wcale nie odejmuje to uroku oglądanym widokom.





Urząd gminy z flagą amerykańską i unijną. Światowo się zrobiło.


Miałem nadzieję, że w takiej metropolii znajdę jakąś fajną knajpę. Niestety, w centrum same kawiarnie udające włoskie. Nic dla mnie! Kręci się też wyjątkowo dużo rozmaitych służb. Głównie policja, co chwilę przemyka radiowóz, jeden patrol usadowił się też w pizzerii.



Już straciłem nadzieję na sympatyczny lokal i zacząłem wracać z powrotem do głównej drogi, gdy na obrzeżach Koplika trafiam na spelunę! Dość pustą, bo siedzi w niej tylko jeden facet z ponurą miną nad kawą i szklanką wody oraz właściciel. Wchodzę do środka i proszę o albańskie piwo, ale... nie ma. Albańczycy chyba niezbyt cenią własne browary, bo często się zdarza, że w ofercie mają jedynie zagraniczne. Jest Peroni, Heineken Nikšićko. Oraz Peja, którą można uznać za albańską, bo pochodzi z Kosowa, więc biorę właśnie ją.


W telewizorze leci turecki serial, który nawet bez tłumacza wydaje się kompletnie idiotyczny. Z przyjemnością wlewam w siebie chłodny trunek i delektuję się chwilą. Do baru przyjeżdżają kolejni klienci, jedni na rowerach, inni na motorkach, niektórzy zamawiają piwo, a niektórzy kawę. Wszyscy się znają z barmanem, który w końcu nie wytrzymuje i zagaduje do mnie:
- Polonia?

Napojony ostatecznie opuszczam Koplik.


Od tej pory na kemping będę podążał SH1. Mniej dziko, ale zdecydowanie wygodniej, bo rower okazał się sprzętem na pewno nie nadającym się do jazdy po polnych drogach. Trochę to dziwi biorąc pod uwagę, że w Albanii takich duktów jest nadal sporo, ale być może na kempingu zakładali, że turyści będą korzystać wyłącznie z asfaltu.


Raz odbiję w bok wzdłuż koryta wyschniętej rzeki. Wkrótce ukaże się most kolejowy.


Z koleją w Albanii jest jak z uczciwymi politykami: niby istnieje, ale jednak nie. Teoretycznie w kraju jest ponad 400 kilometrów linii, w rzeczywistości prawie wszystkie są nieczynne. Wymownym symbolem była likwidacja głównego dworca w Tiranie kilka lat temu. W 2023 pociągi pasażerskie kursowały jedynie w weekendy na krótkim odcinku w okolicach Durrës. Jedyne połączenie międzynarodowe koleje albańskie posiadały z Czarnogórą, ale tylko towarowe i także od pewnego czasu zawieszone, co widać po stanie torów jakie mam przed sobą. Jeszcze w 2017 roku widziałem tu jadący pociąg, lecz to pieśń przeszłości.


Rządzący mają ambitne plany: są projekty kompleksowego remontu niektórych odcinków, podobno jakieś prace już trwają. Podpisano umowę z Kosowem w celu połączeniu obu albańskich państw, ale póki co wiadukty służą jako miejsca widokowe.



Kościół za górką.


Bramy często zdobione są motywami religijnymi albo patriotycznymi.



Pomnik z poprzedniej epoki, a raczej to, co z niego zostało.


Kolejny "zamek" na imprezy.


Meczet w Dobër. W Albanii świątynie albo są nowe albo mają kilkaset lat i zostały uznane przez komunistów za na tyle cenne architektonicznie, że ich nie zburzono.


Starsza para wyprowadzająca kozy. Zwierzęta prowadzi kobieta. W albańskich rodzinach nadal funkcjonuje częste przekonanie, że domostwem powinna zajmować się jedynie baba, dla mężczyzn to zajęcia niegodne.


Znowu nieczynny most kolejowy nad wyschniętą rzeką.


Bardzo popularny element krajobrazu, czyli myjnie samochodowe. Przecież trzeba gdzieś wypucować te Mercedesy 😏.



Mała architektura.


Obok drogi stoi sobie przywiązany do drzewa osioł z dzwoneczkiem. Nie mogłem się powstrzymać, aby nie zatrzymać się i nie pogłaskać go po łbie.


Planowałem wypić jeszcze piwo w restauracji przy skrzyżowaniu prowadzącym do kempingu, ale ta była zamknięta. Cofnąłem się zatem kawałek do innego lokalu, gdzie językiem ciała i kilkoma słowami zamówiłem Tiranę. Przyjemnie było spocząć na zewnętrznym tarasie.


Oprócz knajpy mają tu także myjnię oraz niewielki sklep, w którym można płacić kartą, co w Albanii wcale nie jest oczywiste. Na dachu oprócz ichniejszej flagi powiewa amerykańska; Albańczycy to prawdopodobnie najbardziej zakochany w USA naród Europy.


Pozostał mi jeszcze tylko zjazd do kempingu w kolorach kończącego się dnia. Trzydzieści kilometrów w nogach (a właściwie w pedałach) i przyjemne zmęczenie po kilkugodzinnej walce z dynamem. Ale było fajnie!


7 komentarzy:

  1. "Uratował mnie... cmentarz" - zaplułam klawiaturę ;-) A swoją drogą, jak czytałam Twoje zmagania z rowerem, to poczułam ból w kolanach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dynamo prawie mnie wykończyło, nie mniej niż upał ;) A cmentarz na szczęście miał jeszcze drzewa, w Polsce zazwyczaj są łyse jako kolano!

      Usuń
    2. Bo cień czyni różnicę - nawet na cmentarzu! 😂

      Usuń
  2. Z twoich bałkańskich podróży chyba najbardziej lubię te rowerowe! Mają w sobie jakiś taki dramatyzm, taki powiew prawdziwej przygody!

    A koszyczek na kierownicy to fajna rzecz! Mozna tam włozyć plecak, aparat, butelkę - cokolwiek! Nie wyobrazam sobie roweru bez koszyczka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zawsze jest przygoda, bo nigdy nie wiesz, czy człowieka pobiją, zgwałcą czy zaproszą na rakiję ;)

      A koszyczek, cóż... Plecak noszę na plecach. Do pozostałych przedmiotów ten albański się nie bardzo nadawał, zarówno aparat jak i butelka by z niego wypadły. Kiepska konstrukcja, taka typowo na krótką przejażdżkę po mieście.

      Usuń
    2. Jak ide z plecakiem - to jest ok. Ale jak jade na rowerze to mnie zawsze plecy bolą. Nawet jak plecak nie jest bardzo ciezki. Dlatego wole jakos umiescic plecak w koszyczku. No i plecy się mnie pocą jak jest upał!

      Usuń
    3. Ja mam taki lekki plecaczek, że wolę na plecach, a przy takim koszyku ciągle bym musiał na niego zerkać aby nie spadł, to by trochę kolidowało z robieniem zdjęć ;)

      Usuń