Kilka razy już pisałem, że jedną z licznych zalet
chatki SKPB Rzeszów w Zyndranowej jest jej przygraniczne
położenie, co umożliwia łatwe wypady na Słowację. Wystarczy skorzystać z
żółtego szlaku, który biegnie prawie pod drzwiami chatki, wspiąć się łąkami
oraz lasem i po niecałym kilometrze pokażą się słupki graniczne.
Następnie jak zwykle skręcam w kierunku przełęczy Dukielskiej. Las jest
mokry, a że temperatura szybko idzie w górę, więc miejscami unosi się para.
Słowacy wreszcie zakończyli remont muzeum i wieży, ale dziś nie mam czasu, aby
ją odwiedzić.
Mam zamiar skorzystać ze słowackiego autobusu, który ze dwa razy dziennie
dojeżdża na przełęcz. Ponieważ jestem tu szybciej niż zakładałem, więc
postanawiam zejść niżej na kolejny przystanek. Po drodze zahaczam o cmentarz
wojenny poległych w bitwie o przełęcz, a także (z daleka) o pierwszy z
dzisiejszych czołgów.
Przystanek okazuje się słupkiem wbitym w trawę, więc po chwili namysłu zaczynam biec do jeszcze dalszego. I nagle staję jak wryty, bo kilka metrów przede mną z krzaków wychodzi wilk, spogląda w lewo, spogląda w prawo i dostojnie człapie na drugą stronę. Szarpię się z zamkiem od torby na aparat, ale zanim go wyciągnąłem, to wilk zniknął wśród zarośli 😢.
Trzeci przystanek ma bardziej okazałą formę: zatoczka i mały domek z drzwiami,
idealny na niepogodę! Ledwo tam stanąłem, a zaczął do mnie krzyczeć jakiś
facet! Kurde,
ubiegłoroczną jesienią
miałem niemiłe spotkanie w Vyšným Komárniku (Вышній Комарник, Felsö-Komárnok): miejscowy wziął mnie prawdopodobnie za złodzieja i było średnio przyjemnie.
Teraz znowu ktoś się mnie czepia, może nawet ten sam typ? Nie, inny. Na
szczęście tym razem nie byłem podejrzany, chłop był po prostu ciekawy turysty
i gęba mu się nie zamykała.
- Dokąd jedziesz?
- Do Ladomirovej - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- A po co?
- Zobaczyć cerkiew - kłamię, bo nie chce mi się wyjaśniać prawdziwego powodu.
A cerkiew widziałem w lutym, piękny obiekt wpisany na listę UNESCO.
- To za chwilę masz autobus - mówi facet, choć wydaje mi się oczywiste, że
właśnie z tego powodu stoję na przystanku 😏. W ciągu kilku minut wypytał mnie
o wszystko: wiek, stan cywilny, gdzie pracuję, gdzie mieszkam, na wsi, czy w
mieście? Wymienia wszystkie cerkwie z okolicy, a potem dorzuca jeszcze
antycygańskie kawały. I nawet jak już siadłem w autobusie, to podszedł do
mnie, żeby powiedzieć, że w wiosce jest jeszcze jedna świątynia. Miło.
W Ladomirovej (Ладомирова, Ladomérvágása) wychodząc muszę
przeciskać się przez tłum chętnych do podróży. Przeważnie Cyganie, bo zaraz
obok jest cygańskie osiedle, przez które przechodzę. Dość porządne jak na taką
dzielnicę, niektóre domy posiadają nawet tynk. Co ciekawe, w spisach ludności
w ogóle nie pojawiają się Romowie, są tylko Słowacy i Rusini.
Ladomirová nie jest moim dzisiejszym celem: wysiadłem tu, aby dostać się do
innej wioski, a najlepszą opcją jest przejście do niej wzgórzami. Z cygańskiego osiedla prowadzi w górę bardzo zniszczona i brudna droga.
Droga kończy się placem do zawracania, a dalej ciągnie się słabo widoczna
ścieżka wśród łąk. Idzie się bardzo przyjemnie, dodatkowo w cieniu drzew
zarządzam przerwę na śniadanie.
Gdzieś po prawej jest szczyt o nazwie Timofejka, a przede mną dolina, do
której schodzę.
A tam udam się później.
W drugą stronę widać Svidník. Na niego też przyjdzie dzisiaj czas.
Kapišová (Капішова, Kapisó) i górująca w tle góra Rohuľa.
W Kapišovej spisy wykazują już Cyganów. Oprócz nich mieszka
kilkudziesięciu Rusinów i słowacka reszta. Niezależnie od pochodzenia
etnicznego większość mieszkańców jest grekokatolikami, które jest też
najliczniejszym wyznaniem w całym powiecie.
Na przystanku wiszą plakaty wyborcze. Oni tam kampanię mają nieustannie. Gęba
faceta wydaje się znajoma:
w listopadzie też kandydował
i bredził w haśle "aby nasze córki i synowie mogli wrócić do domów". Wtedy
udawał niezależnego, teraz zrzucił maskę i okazuje się, że jest ("połączył
się") ze Słowackiej Partii Narodowej (SNS). Oczywiście z wartościami
chrześcijańskimi na ustach.
W wyborach, które odbyły się pod koniec września, SNS wprowadziło do
parlamentu dziesięciu posłów. Najprawdopodobniej Jan Bync znowu nie został
doceniony przez wyborców, więc pora na nowy imidż.
Przy głównym skrzyżowaniu działa knajpka, więc z radością tam wstępuję. Piwo
po 1,5 euro, czyli nic tylko brać.
Mimo, że na zegarku nie ma jeszcze południa, to nie jestem tutaj sam. Obok
siedzi pewien dziadek i rozmawia z babką z obsługi. Wreszcie rzuca:
- Jeszcze jedna borovička i czas na mnie.
A jest dopiero kwadrans po jedenastej.
Później zamiast niego pojawia się starsza schorowana kobieta. Skarży się,
że już prawie nigdzie nie chodzi.
- A sąsiedzi pomagają? - pyta barmanka.
- A kto mi ma pomóc? Ci, co najczęściej do kościoła biegają, to na mój
widok od razu uciekają.
Życie.
Uzupełniwszy poziom płynów zbieram tyłek w troki, aby zrobić sobie zdjęcie
z białą Škodą.
Wspominana
często przeze mnie
bitwa o przełęcz Dukielską (a właściwie
operacja dukielsko - preszowska) to ważny element słowackiej
mitologii historycznej. I choć krwawe walki toczyły się po obu stronach
głównego grzbietu Karpat, to po polskiej jest ona prawie zapomniana. Na
Słowacji pomniki i inne pamiątki po tych wydarzeniach stoją dziesiątkami
od przełęczy aż po Svidník, a teren dziewięciu wsi, gdzie toczyły się wyjątkowo zacięte boje w
październiku 1944 roku, określa się jako Dolinę Śmierci (Údolie smrti). W przybliżeniu można napisać, że chodzi o
miejscowości wzdłuż potoku Kapišovka i najbliższą okolicę.
Słowacy pragmatycznie podchodzą do pomników z poprzedniej epoki. Duże
znaczenie ma na pewno prorosyjskość wyznawana przez znaczną część
społeczeństwa. Tak na chłopski rozum to może ona dziwić, bo trudno wskazać
jakiekolwiek pozytywy, jakie przynieśli na słowackie ziemie Rosjanie! I
nawet nie chodzi o to, że wprowadzili na bagnetach komunizm, gdyż było to
dzieło samych Czechów i Słowaków, ale w 1944 to właśnie Sowieci dobijali
pierwsze w historii państwo słowackie. Faszystowskie i w pełni zależne od
Niemiec, lecz żadnego innego wcześniej Słowacy nie mieli, a księdza Tiso do
tej pory wielu ciepło wspomina. Przypomina to rozdwojenie jaźni, jeśli
jednocześnie czci się komunistów i faszystów, którzy walczyli między sobą. Z
drugiej strony odnoszę wrażenie, że gdyby to zależało od Słowaków, to
komunistyczna Czechosłowacja nadal trwałaby w najlepsze, szczególnie na
prowincji.
W każdym razie w Kapišovej też znajdziemy pamiątki po 1944 roku
(kiedy to w wyniku walk prawie cała zabudowa poszła z dymem). W środku
wioski stoją dwa T-34. Ustawiono je, podobnie jak w innych przypadkach, w
1969 roku - ćwierć wieku po bitwie. Co prawda po zakończeniu wojny
pozostało tu wiele wraków czołgów i innego sprzętu, ale były one sukcesywnie
usuwane. Czołgi pomnikowe są konstrukcji powojennej, umieszczano je w
pobliżu lokalizacji tych oryginalnych, rozwalonych (w Kapišovej Niemcy
zniszczyli cztery). Kilka lat temu przesunięto je z pierwotnej lokalizacji
przy dawnym PGR-ze, aby łatwiej można je podziwiać.
Pomnik (zapewne symboliczny, bez ciała) młodszego lejtnanta Tołstela. Zabił
go wybuch granatu, po którym został zasypany ziemią i zniknął na prawie trzy
dekady. W 1972 roku jego szczątki znaleźli przy potoku mali chłopcy,
zidentyfikowano go po Orderze Czerwonej Gwiazdy. W latach 80. postawiono mu
pomnik, na jego odsłonięcie zaproszono brata oficera, który także tu
wojował, ale nie wiedział nic o jego losach. Podobnie jak czołgi pomnik
został odnowiony i ja to szanuję: niezależnie od tego co się teraz dzieje na
wschodzie Europy, to facet stał się częścią historii wioski i nie ma w tym
żadnych negatywnych treści.
Były PGR (czyli po słowacku JRD) przestawił się na ekspozycje opon.
Údolie smrti odwiedziłem już w
poprzedniej dekadzie samochodowo, ale miałem ochotę na pieszą powtórkę. Zwłaszcza, że starą rozpadającą się
wieżę widokową zastąpiła nowa w kształcie pocisku! Dodano też napis w stylu
Hollywood i od razu zrobiło się światowo!
Krzyż i ławeczka z własną latarnią. Żeby można było czytać po zmroku?
Ten fragment Doliny Śmierci jest najbardziej znany wśród turystów: na polach
czai się osiem czołgów. Razem z dwójką z Kapišovej tworzą dziesiątkę, czyli
radziecką kompanię pancerną.
No i wspomniana wieża naprawdę robi wrażenie, choć nie jest wybitnie wysoka.
Mam też drobne wątpliwości, czy rzeczywiście kształt pocisku, który służy
przecież do zabijania, był najlepszym wyjściem, ale z pewnością wpisuje się
w tematykę!
Wbiegam na górę. Niebo od pewnego czasu przysłonięte jest mgiełką, więc
kolorki są blade, a zresztą z tego miejsca nie może być jakiś niesamowitych
panoram.
Gdyby ktoś miał ochotę zmówić pod wieżą modlitwę, to przygotowano pomocne
ulotki z jej treścią.
Z pobojowiska kieruję się do następnej wioski - tym razem zwie się
ona Kružlová (Кружлёва, Ruzsoly). Pod względem etnicznym
połowę mieszkańców stanowią Słowacy, drugą Cyganie, Rusini i kilku
Ukraińców. Interesujące, gdyż biorąc pod uwagę języki, to wygląda to
inaczej, po słowacku mówi jedynie co trzeci. A jeszcze ciekawiej jest w
kwestiach religijnych, bowiem zdecydowanie dominuje tu prawosławie, a nie
grecki katolicyzm.
Kružlová została całkowicie zniszczona w 1944, m.in. przez radzieckie
lotnictwo. W takiej sytuacji wszystkie budynki są powojenne, również
cerkiew.
Szczerze pisząc czegoś bym się napił. W wiosce mają knajpę, ale otwiera się
dopiero pod wieczór. Uderzam więc do sklepu, a miła sprzedawczyni... otwiera
mi knajpiany ogródek 😏. Oprócz mnie siedzi tam trzech młodych Cyganów,
którzy... śpiewają do szlagierów puszczanych ze smartfona. Możliwe, że
to nawiązanie do historii, bo Kružlová słynęła z cygańskich kapel.
Spoglądam znad piwa na zegarek i ustalam, że kolejny etap to podróż do
Svidníka autobusem.
Za kierownicą ten sam chłop, co pod przełęczą Dukielską. I drugie
podobieństwo: w dzielnicy romskiej pakuje się do środka chyba ze dwadzieścia
osób, starzy i młodzi, głównie kobiety. Co jest, mamy dzień targowy czy co?
Bo według mnie jest normalny piątek!
Lubię Svidník (Свідник, węg. Felsővízköz,
niem. Oberswidnik), choć on też w większości został zbudowany
dopiero po wojnie, a może właśnie dlatego. Jestem tu któryś raz, a zawsze
oglądam coś nowego. Tym razem chociażby dworzec autobusowy, na którym jestem po raz pierwszy, bo zawsze wysiadałem w ścisłym centrum. Dworzec, upalny i
pustawy, mógłby być idealną ilustracją dla miasta powiatowego na słowackim
zadupiu.
Okolica rustykalna.
Na deptaku ukraińska flaga powiewa przyczepiona do jednego z budynków. Nie
jest to jednak typowy gest solidarności z Ukrainą w czasie wojny, ale
budynek Muzeum Ukraińskiej Kultury (Múzeum ukrajinskej kultúry). Mimo wszystko tutaj się znowu włącza polityka. Większość górali
karpackich na Słowacji, jeśli nie określa się jako Słowacy, to podaje
narodowość rusińską. W czasach komunizmu władze - podobnie jak w Polsce -
przymusowo ich ukrainizowały, ale to się nie powiodło, zadeklarowanych
Ukraińców jest w kraju niewiele. W powiecie Svidník to zaledwie kilka
procent, podczas gdy Rusinów kilkadziesiąt. Mimo to nazwa muzeum wyraźnie
sugeruje o jaką kulturę chodzi. Był okres, kiedy instytucja ta nazywała
się Múzeum ukrajinsko-rusínskej kultúry, ale następnie powrócono
do poprzedniej. Dlaczego znowu wyrugowano rusińskość? Nie wiem.
Nowy kościół katolicki.
Przed urzędem powiatowym wesoło pluska fontanna w której można zmoczyć twarz
w upalny dzień.
Socrealistyczni rzeźbiarze jak zwykle nie zawiedli. Kobieta po prawej
wygląda, jakby miała rzucać dzieckiem. Po lewej radziecki żołnierz
monstrualnie wielką ręką obmacuje dziewczynkę z zespołem Downa. Całość
dopełnia tablica z 1956 roku przypominająca, że w styczniu 1806 roku
mieszkańcy miasta serdecznie powitali rosyjskiego marszałka Kutuzowa.
Zapragnąłem zjeść obiad. Wbrew pozorom nie jest to takie proste,
bo Svidník wcale lokalami z jedzeniem nie stoi. Na szczęście nie jestem skazany na
pizzę i kebab, znam już jedną restaurację przy ulicy
Sovietskych Hrdinov. Zamawiam czosnkową, a na drugie danie zasmażane
panierowane krążki cebulowe.
Na zdjęciu ostatnie ujęcie moich okularów. Potem nagle zniknęły, chyba jak
poszedłem do kibla. Dziwna sprawa, czyżby ktoś mi je ukradł?? Dobrze, że mam
drugie.
Do autobusu powrotnego zostało jeszcze trochę czasu, więc zaglądam do spelunki
wypatrzonej na dworcu. Już z zewnątrz wygląda zachęcająco.
Wnętrza można albo pokochać albo znienawidzić. Ja pokochałem 😏. Na tablicy
w "ofercie dnia" są herbata i kawa, ale kupuję piwo. Sączę je powoli, z
kolei starszy facet przy barze ma niezły spust, bo średnio co dziesięć minut
kiwa kobiecie z obsługi, żeby nalała kolejny kufel i kieliszka. Pojawiają
się też Cyganie, którzy się tak stukają kuflami, że jeden z nich pęka.
Barmanka stawia sprawę jasno:
- Za kufel jeden euro, a ten burdel kto będzie sprzątał?! Ty mi tu nie kręć,
płać euro i wypad! Słyszeliście? Won!
Usiłuję skorzystać z kibelka, ale w męskim jest tylko pisuar i zamknięte
drugie drzwi. Proszę więc w barze o klucz.
- Ale po co? Przecież można pójść do damskiego.
No tak, logiczne 😏.
Chętnie posiedziałbym tu aż do wieczora, ale wolę nie wracać ostatnim
autobusem. Z okien przyglądam się na szybko słynnej kompozycji, gdzie
radziecki tank miażdży niemiecki, szkoda, że akurat przy niej
nie ma żadnego przystanku.
Autokar jest pełny, ale ludzi stopniowo ubywa. Na tyle siedzi pijany facet i
wszystko głupkowato komentuje. Chyba jechałem z nim już w listopadzie,
rzucał dokładnie takie same bzdury. Wychodzimy jako ostatni na przystanku
na którym wsiadałem, na szczęście udaje mi się od niego odczepić i ruszyć w
stronę granicy.
Poniżej przełęczy Dukielskiej działa niewielki sklep nastawiony na turystów
z Polski, czyli królują w nim alkohole i słodycze. Dokładnie to, czego
potrzebuję 😏. Udaje mi się kupić mój ulubiony pepermintový likér (zwany też popularnie zeleną), który w Svidníku jest nie do
zdobycia. Korzystam również z okazji i biorę Zlatego Bažanta 73, po
czym po kilku łykach... wylewam go na trawę!
Tak paskudnego piwa dawno nie piłem, chyba zepsute. Może rzeczywiście
wyprodukowane jeszcze w Czechosłowacji? Na drugą próbę kupuję bezpiecznie
Bernarda, co sprzedawca kwituje uznaniem, że to dobre piwo. I ma
rację.
Podjeżdża busik z polskimi emerytami. Kobiety zaczynają wydziwiać.
- Która czekolada jest lepsza? A która ma mniej kalorii? Coś smacznego dla męża?
- Mężczyźni to odróżniają tylko te przedmioty co są na lewo - śmieje się
właściciel sklepu pokazując stronę z alkoholem.
Wkrótce potem wpada chłop i wychodzi z trzema skrzynkami
Smadnego Mnicha.
- To na dzisiaj? - pytam.
- Liczę, że ktoś mi pomoże - sapie. Po chwili jedną skrzynkę odkłada. -
Wystraszył mnie pan. Dwie starczą.
Po konsumpcji ponownie przechodzę przez cmentarz poległych w bitwie
dukielskiej.
I w tym momencie mała dygresja: gdybym próbował przekroczyć granicę w taki
sposób na początku października, to musiałbym pójść asfaltem aż na samą
przełęcz, zejść niżej i dopiero tam wejść na polski szlak graniczny.
Oczywiście zakładając, że chciałbym dostać się do Polski legalnie. Dlaczego?
Otóż rząd wprowadził przywrócenie kontroli granicznych ze Słowacją, pod
pretekstem zwiększonego napływu migrantów, a przy okazji pokazując jaki to
on jest twardy i że afera wizowa nie zaistniała. Kontrolujemy na przejściach
granicznych (jak wiadomo z przykładu Białorusi właśnie tam migranci
próbowali wejść do Polski), a "zielonej granicy" zakazujmy przekraczać. W
każdym razie rząd ogłosił, że "przywraca stan sprzed Schengen". To kolejne
kłamstwo, bowiem w 2007 roku na granicy polsko - słowackiej funkcjonowało 55
przejść granicznych, a teraz uruchomiono... 11 (w tym trzy kolejowe, na
których dwóch nie ma żadnych połączeń pasażerskich) plus 11 pieszych. Tak
popularne miejsca do przejazdu jako Ożenna czy Konieczna zostały
zakwalifikowane jako miejsce przekraczania granicy na piechotę (choć z obu
stron biegną tam normalne drogi), a to oznacza, że np. mieszkańcy Krempnej
do Słowaków muszą jechać przez Barwinek, a mieszkańcy Gorlic aż do Muszynki.
W sumie elektorat ma co chciał...
Na szczęście był sierpień, więc jeszcze nie musiałem się przejmować rządową
paranoją i do Zyndranowej doszedłem dokładnie tak samo, jak rano
z niej wychodziłem. Słońce już zaszło, a od chatki dochodzi wiele głosów, w
końcu zaczął się weekend, a i znajome twarze się pojawiły.
W sobotę planowałem pójść na nocleg do Jaśliśk, a potem może do Zawadki
Rymanowskiej, ale tuż przed pakowaniem stwierdziłem, iż... gdzieś zgubiłem
pałąk do namiotu! Kolejna strata na tym wyjeździe po brylach. W takiej
sytuacji zostałem dwie kolejne noce w Zyndranowej, co oznaczało głównie
lenistwo, ale w końcu cały podstawowy plan na Beskid Niski wykonałem już w
ciągu pierwszych trzech dób.
Dwa razy odwiedziłem Tylawę na obiedzie, kąpałem się też w Pannie
strasząc dzieci i oburzając dorosłych swoją nagością.
Dopiero w niedzielę późnym popołudniem zapanowała przy chatce cisza, lecz i tak zjawili się nowi turyści, m.in. chłopak, który wspominał niedawną dziwną
wizytę u Lenina w Bartnem.
W poniedziałek rano wstaję bardzo wcześnie, żeby zdążyć na autobus. Chatka
jeszcze śpi, dookoła rosa, mokra trawa i mgły.
Wioska również otulona jest ciszą. Nie słychać zwierząt, nie słychać ludzi,
nie słychać samochodów.
Zielonym szlakiem przechodzę do
Barwinka, na wzgórzach już z daleka sielski spokój przerywa warkot
ciężarówek. W ten sposób żegnam się z tegorocznym letnim Beskidem Niskim.
Najbardziej zazdroszczę końcówki...tej dopóki ciężarówki nie zakłóciły...
OdpowiedzUsuńPoranek był piękny, ale też smutny, bo to koniec kolejnego wyjazdu...
Usuń