Po raz ostatni podczas tegorocznego pobytu w Bośni i Hercegowinie wjeżdżamy na
teren Republiki Serbskiej. Dzieje się to kilka kilometrów za miastem
Stolac, w południowo - wschodniej Hercegowinie. Główna droga czasem
wygląda tak:
...a czasem tak:
Potem trasa prowadzi szeroką doliną rzeki Trebišnjica. Pięknie tu, a miejscami trwa intensywna hodowla. Teren ten zwie się Popovo polje (polje - duże, kotlinowate zagłębienie o wyrównanym dnie, ograniczonym ze wszystkich stron wyraźnymi zboczami), kiedyś był okresowo zalewany przez rzekę, teraz ją uregulowano dwoma zbiornikami wodnymi.
Nieoficjalną stolicą serbskiej Hercegowiny jest Trebinje (Требиње), nieco ponad trzydziestotysięczne miasto z bogatą historią.
Na jego obrzeżach znajduje się monastyr Tvrdoš (manastir Tvrdoš), gdzie zajeżdżamy na wizytę. Z racji zaawansowanego
popołudnia nie ma tu już prawie nikogo, ale kobiety i tak muszą założyć
spódnice, aby zakryć nieskromnie odsłonięte nogi.
Pierwszy kościół powstał w tym miejscu jeszcze w czasach rzymskich - według legendy ufundował go w IV wieku sam cesarz Konstantyn Wielki. Ponoć widać tu jego resztki pod szkłem (kościoła, nie cesarza), lecz to chyba tylko dla wybranych. Słowianie, w tym przypadku Serbowie, nawiązali do tej tradycji w XVI wieku fundując klasztor. Niecałe dwieście lat później zniszczyli go Wenecjanie podczas wojny z Turcją, a doczekał się odbudowy dopiero w ubiegłym stuleciu. Dzięki funduszom pewnego Serba mieszkającego w Ameryce wzniesiono w międzywojniu obecną zabudowę, są to więc konstrukcje dość młode.
Od 1992 do 2011 roku klasztor był siedzibą biskupów prawosławnych z Mostaru, których sobór katedralny został podpalony i zniszczony przez Muzułmanów walczących w szeregach oddziałów chorwackich.
Tutejsi mnisi mają być znani z produkcji wina i, faktycznie, wokół ciągną się
winnice.
Oprócz nas jest są tu jeszcze tylko dwie serbskie rodziny i czasem dyskretnie
przemknie mnich. Nagle słychać głośne walenie w coś ciężkiego. Ki diabeł? Albo
mnisi biją rozebrane kobiety albo dzicy dają znać, że przyszła kolacja. A
jednak nie, to... wezwanie na mszę w postaci walenia wielkim kijem w kawał
drewna! Mimo wszystko nie skorzystamy z uczty duchowej, zamiast tego idę
zajrzeć na przyklasztorny cmentarz z kaplicą.
W Trebinje będziemy dziś spać. Początkowo zupełnie inaczej rozplanowałem
poszczególne noclegi, ale wystarczyło, że zobaczyłem zdjęcia tego miasta i...
zmieniłem zdanie! Później pokażę dlaczego 😏.
Nocleg zaklepałem na jednym z osiedli domów jednorodzinnych ulokowanych na
wzgórzach wokół centrum. Podobnie jak wczoraj w Bugojnie znowu pojawiają się
problemy z odnalezieniem właściwego budynku. Właściciel pisał do mnie, że jak będę blisko, to mam zadzwonić, a on poda mi jak jechać. No
to dzwonię. Odbiera babka i oczywiście nie ma pojęcia o co chodzi.
- Przecież w rezerwacji były koordynaty GPS.
Na pewno bardzo się to przyda w moim przedinternetowym telefonie.
- I na pewno jest adres.
Ano jest. Tylko, że brak przy nim numeru, na ulicach nie ma nazw, dodatkowo
kilka ulic może mieć tego samego patrona. Takie drobne utrudnienia. Ogólnie to
mocno irytujące, że od kilku lat człowiek musi wydzwaniać za gospodarzami,
kiedyś to raczej oni czekali na turystę.
Ostatecznie odnajduję właściwy dom, gdy dostrzegam przy furtce machającą w
moją stronę kobietę 😏.
Dom jest piętrowy, u góry mieszkają właściciele, na dole wynajmują kilka
pokoi. Chyba rzadko mają tu turystów z zagranicy. Serbska gospodyni włada
angielskim gorzej ode mnie, ale jest bardzo miła i nawet proponuje większy
pokój z klimatyzacją. Słońce już skryło się za górami i temperatura spada do
normalnego poziomu, więc wystarczy nam wiatraczek.
Po ogarnięciu się schodzimy w dół, gdzie wokół rzeki przycupnęło miasto.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zainteresował się nie tak dawną wojenną historią.
Latem 1992 roku oddziały bośniackich Chorwatów podeszły pod Trebinje. Co do
dalszych wydarzeń informacje jakie znalazłem są sporne: jedne źródła twierdzą,
że Chorwaci zajęli chociaż część miasta albo nawet centrum, ale potem się
wycofali. Inne, że jedynie zbliżyli się do miejscowości, lecz się zatrzymali i
wycofali. Pewne są natomiast dwie kwestie: pierwsza to taka, iż serbska
ludność cywilna w panice zaczęła uciekać do Czarnogóry przez pobliską granicę.
Druga: nie wiadomo dlaczego Chorwaci odpuścili, mimo, że Trebinje było na
wyciągnięcie ręki, gdyż serbskie wojsko rozpoczęło ucieczkę taką jak cywile.
Teorie spiskowe głoszą, co podkreślają głównie Muzułmanie, że chorwacki odwrót
był wynikiem układu z Serbami: my się cofniemy tu, a wy w innym miejscu,
podzielimy Hercegowinę między siebie. Brzmi to rozsądnie, ale dowodów brak.
Trzecia pewna kwestia, to fakt, że dowódca Chorwatów, który nie akceptował
porozumień z Serbami kosztem Muzułmanów (niejaki Blaž Kraljević, dość ciekawa postać), został zabity jakiś czas później przez swoich rodaków, więc
coś musi być na rzeczy.
W każdym razie Trebinje nie zostało poszkodowane podczas wojny, ale mniejszość
muzułmańską i chorwacką wypędzono z miasta, część z nich wywieziono
ciężarówkami do Czarnogóry. Ich miejsce zajęli Serbowie wygnani z innych
miejscowości. Są też doniesienia, że niektórych Muzułmanów wcielano na siłę do
serbskiego wojska, aby walczyli ze swoimi, lecz nie wiem, na ile to
wiarygodne. Tradycyjnie też rozwalono miejskie meczety, a było ich ponad
dziesięć. O ile przed wojną Trebinje było miastem serbskim, ale z
kilkunastoprocentowymi społecznościami Muzułmanów i Chorwatów, o tyle dziś
Serbowie stanowią ponad dziewięćdziesiąt procent ludności. Ślady po
nie-Serbach są jednak widoczne, a na cmentarzu (podzielonym na dwie części
według wyznań) widać świeże islamskie groby.
W bocznych dzielnicach toczy się spokojne, nieturystyczne życie: dzieciaki
jeżdżą na rowerach i ganiają za piłką, młodzież włóczy się bez celu, emeryci
dyskutują o życiu, a obok samotnego bloku dwóch chłopów pakuje siano do
bagażnika starego Golfa.
Nad Trebišnjicą wznosi się kamienny Arslanagića most. Bardzo ładna
konstrukcja z XVI wieku wybudowana z polecenia wielkiego wezyra Sokollu
Mehmeda Paszy. Jak wielu ważnych osmańskich polityków był on Bośniakiem.
Przez większość swojego istnienia most stał w innej lokalizacji, bardziej na
wschód, lecz w 1965 zalano go wodami sztucznego zbiornika. Po roku ktoś
stwierdził, że szkoda zabytku, więc zbiornik opróżniono, a most rozebrano
kamień po kamieniu. Następnie przez kilka lat wszystko leżało na polu, aż
wreszcie w 1972 roku złożono go w obecnym miejscu.
Przy wejściu znalazłem piłkę. Ktoś chętny do gry?
W czasie wojny bośniackiej serbskie władze oficjalnie zmieniły nazwę
na Perovića most (zapewne znów jakieś kwestie etniczne), ale
mieszkańcy i tak używają starej.
Jak widać na zdjęciach Trebinje otaczają góry i wzgórza, bardzo ładnie to
wygląda. Na jednym z kopców od dwudziestu lat stoi Hercegovačka Gračanica, klasztor będący kopią monastyru z Kosowa. Tam niestety nie udało się
dotrzeć. A barwy zrobiły się jak na pokolorowanych pocztówkach z początku
ubiegłego wieku.
Nad rzeką panuje chłód. Dziwne uczucie po ponad czterdziestostopniowym upale.
Również zabytkowy, ale znacznie młodszy Kameni most, z tyłu Muzeum
Hercegowiny w dawnych austro-węgierskich koszarach.
Przyglądam się nadrzecznej zabudowie i nie do końca wierzę, że to jeszcze
Bośnia i Hercegowina. Architektura typowo adriatycka kojarząca się z Dalmacją
albo Czarnogórą, a na pewno nie z Serbami! Odpowiedzią może być położenie:
jesteśmy prawie nad morzem, do Adriatyku mamy stąd mniej niż piętnaście
kilometrów! Do Dubrownika ledwie dwadzieścia. Nawet klimat jest inny niż dla
reszty kraju i typowy dla terenów nadmorskich Chorwacji. W takim przypadku
występują także pewne podobieństwa architektoniczne, ale akurat starówkę
Trebinje odziedziczyło po Turkach. To plus piękne położenie nad rzeką i wśród
gór przekonało mnie do noclegu w mieście.
Połączenie palm i serbskich flag wydawało mi się surrealistyczne! Miałem
wrażenie, że znalazłem się w alternatywnej rzeczywistości, w której Serbowie
wygrali wojnę w Jugosławii i panują nad Adriatykiem!
Stare Miasto pełne jest ludzi, niektóre knajpy przeżywają oblężenie. Bardziej tu europejsko niż w Bugojnie: alkohol leje się strumieniami
ze wszystkich stron, brak kobiet w chustach, a z minaretów nie dobiegają
nawoływania do modlitwy. Co prawda dwa niewielkie meczety w centrum
zrekonstruowano (Serbowie protestowali), ale to raczej dekoracja.
Turystów zagranicznych nie zauważyłem, lecz sprzedawcy są na nich przygotowani:
w wielu sklepach można płacić nie tylko markami, ale też euro, dolarami i
serbskimi dinarami. A tak przy okazji: do niedawna nie wiedziałem, że bośniacka waluta ma
dwie wersje: jedną dla Federacji boszniacko - chorwackiej, drugą dla Republiki
Serbskiej. Nawet w tym przypadku trzeba było wykazać się swoją odrębnością,
najwyraźniej nie udało się znaleźć wspólnych bohaterów dla wszystkich trzech
narodów.
Siadam w lokalu, który serwuje bałkańską kuchnię. Chciałem wejść na pięterko,
lecz tam zarezerwowane, pokazują stolik na dole. Czekamy na obsługę. Pięć
minut, dziesięć. Kelner przylazł do sąsiadów, ale na nas nawet nie spojrzał.
Po kwadransie opuściliśmy restaurację, najwyraźniej mają nadmiar klientów.
Znajdziemy inną knajpę.
Niedaleko jednego z meczetów jest przybytek wyglądający na dość drogi, ale
szybki rzut oka do menu nieco uspokaja portfel. Nie jest najtaniej,
lecz kolacja dla dwóch osób z napitkami za 50 marek to jeszcze nie tragedia.
Tym bardziej, że mają piwo Nektar z Banja Luki! Choć teoretycznie zwykły lager, to smakuje naprawdę bardzo dobrze i już po pierwszym łyku wiem,
że padnie co najmniej drugi kufel!
Pomimo późnej pory na uliczkach nadal tłumnie. Cicho robi się dopiero na
"naszym" osiedlu poza centrum.
Wtorkowy poranek wita czystym niebem i temperaturą, która jeszcze nie
przekracza trzydziestu stopni. Trzeba działać! Żegnamy się z mamą właścicielki
kwatery (ona sama poszła do pracy) i zjeżdżamy do do środkowych dzielnic,
gdzie próbujemy zaparkować. Nie jest to proste, wszędzie zakazy, strefa tylko
na smsy albo zwyczajnie zajęte. Wreszcie udaje się znaleźć miejsce i normalny
parkometr w pobliżu targowiska.
Panorama nadrzeczna w świetle dnia robi jeszcze większe wrażenie! Jak dla mnie
Trebinje to jedne z najładniej położonych miast byłej Jugosławii, a na pewno
Bośni i Hercegowiny.
I znów surrealistyczne połączenie palm i serbskich barw narodowych.
Prawosławna katedra Przemienienia Pańskiego z przełomu XIX i XX wieku, stojąca
w parku.
Pomnik poległych żołnierzy Republiki Serbskiej, oficjalnie poświęcony
"Obrońcom Trebinje". Tym samym obrońcom, którzy w kluczowym momencie
uciekli przed oddziałami chorwackimi, za to wsławiły się oblężeniem i
ostrzałem Dubrownika.
A to monument ofiar ostatniej wojny światowej. W tamtym czasie role ofiar i
prześladowców były odwrócone: Trebinje leżało w granicach Niezależnego Państwa
Chorwackiego, a ustasze dopuścili się mordów na serbskich cywilach i więźniach
oraz usuwano ślady serbskości z przestrzeni publicznej.
Bliskie związki pomiędzy Republiką Serbską a Republiką Serbii reprezentuje
konsulat generalny Serbii. Ochrania go jeden policjant schowany w metalowej
budce.
Ponownie zaglądamy na starówkę, gdzie jest znacznie spokojniej niż wieczorem.
Na zdjęciu jeden z dwóch odbudowanych meczetów - Osman-pašina džamija. Podobnie jak druga Careva džamija stały w Trebinje od
XVIII wieku do 1993 roku.
Po murach przechadzają się koty. Szczególnie jeden z nich wpada mi w oko:
biało - szary z czerwoną wstążeczką. Elegancko pozuje do obiektywu, daje się
głaskać, po czym... nieoczekiwanie zeskakuje na ziemię, dokładnie między
jedną, a drugą nogę przechodzącej obok kobiety zajętej zaawansowaną
rozmową przez smartfon. Kot pomiędzy nogami grozi wypadkiem i faktycznie
babka... potyka się o niego i prawie przewraca! Kot ucieka z głośnym
miauczeniem, kobieta wygraża mi i złorzeczy, a ja, razem z przyglądającym się
temu facetem, parskam śmiechem i nie umiem przestać! Okazało się, że dokonałem
zamachu na serbską obywatelkę za pomocą mruczka!
Na ścianach stare tablice zastąpiły nowe.
W jedynym spotykanym większym markecie robimy większe zakupy, zwłaszcza cieszą
czteropaki Nektaru. Potem, już poza centrum, postanawiam zatankować, bo
paliwo w Bośni jest jednym z najtańszych na Bałkanach. Na stacji stoi tylko
jeden samochód, więc ustawiam się przy innym dystrybutorze i łapię za pistolet.
Pracownik obsługujący pierwszy wóz macha do mnie rękami.
- Trzeba czekać na mojego kolegę, on naleje.
- Ale ja mogę zatankować sobie sam - tłumaczę, bo wiem, że w tym regionie Europy mają manię korzystania z podjazdowych przy każdej czynności.
- Nie, proszę czekać! - facet nie odpuszcza.
No to czekam, ale dziwna sprawa. Mija minuta, dwie, już chciałem jechać dalej,
wreszcie przychodzi drugi koleś i łaskawie mnie obsługuję. Posrane, rozumiem,
że można pomóc klientowi, ale wymuszać na nim obsługę??
A potem doczytałem że ta stacja, podobnie jak wiele innych, słynie z
oszukiwania kierowców, zwłaszcza zagranicznych! Numer jest bardzo prosty:
"niech pan idzie do kasy, ja panu naleję do pełna, tam pan zapłaci". Po czym w
kasie okazuje się, że do baku wlano pięćdziesiąt litrów, chociaż zmieścić
może się maksymalnie trzydzieści. Próby odwołania się zazwyczaj nie
przynoszą skutku, ponieważ - przypadkowo - na dystrybutorze już skasowano
ilość litrów i kwotę! Ja rozwiązałem ten problem inaczej, od razu
dałem tankującemu odliczoną kwotę, więc nie mógł mnie orżnąć. Niestety, ale w
Bośni takie rzeczy zdarzają się dość często, ludziom trzeba patrzeć na ręce
bardziej niż w innych krajach, przynajmniej takie jest moje (i nie tylko moje)
zdanie.
Opuszczamy Trebinje w kierunku wschodnim, czyli jak Serbowie uciekający przed
Chorwatami. Okolica szybko nabiera jeszcze bardziej górskiego charakteru.
Sztuczny zbiornik na Trebišnjicy.
Zmieniamy kraj: granica z Czarnogórą przebiega kilkanaście
kilometrów od Trebinje. Przejście na głównej drodze umieszczone jest na
wysokości prawie tysiąca metrów. Przymiotnik "główna" może być mylący, ruch tutaj jest minimalny, serbską kontrolę mamy prawie bez zatrzymywania się,
gdyż jesteśmy jedynym wozem. Następnie następuje "ziemia niczyja" (tylko
teoretycznie, w praktyce dokładnie podzielona przez dwa państwa), na której zatrzymuję się, żeby spojrzeć na okoliczne Alpy Dinarskie. Pięknie!
Za mną mam tablicę witającą w Montenegro lub, w zależności od kierunku,
żegnającą się z Montenegro. Z przodu pusta tablica, a za zakrętem posterunek
czarnogórski. Tam stoi kilka aut, które wyprzedziły mnie podczas
fotografowania. Pogranicznik pyta się dokąd jedziemy, chce dokumenty od auta,
ale w ogóle na nie nie patrzy, podobnie jak na dowody. Raz, dwa - całość
przekroczenia zajęła w sumie dziesięć minut wraz z sesją fotograficzną.
Jestem bardzo zadowolony z tegorocznych odwiedzin Bośni i Hercegowiny. Piękne
widoki, zabytki, w większości przyjaźni ludzie, mało turystów zagranicznych,
no i nie musiałem wręczać drogówce łapówki jak ostatnio 😏 . Bośnia była
najbardziej intensywnym etapem wakacyjnej podróży, od tego momentu będzie już luźniej, co nie znaczy, że nudno. Ale tym razem
Czarnogórę potraktowałem jedynie tranzytowo, na kilka godzin.
W nowym państwie od razu lepsza droga, asfalt idealny. Tereny są
wyludnione, tylko opuszczone domostwa przypominają, że kiedyś mieszkali tu
ludzie.
O czarnogórskich krajobrazach pisałem w zachwycie nie raz. Tym razem
kapitalnie prezentuje się Slano Jezero, zbiornik zaporowy z lat 50.
ubiegłego wieku. Linia brzegowa jest na nim bardzo rozwinięta, dawne wzgórza
tworzą liczne wyspy i zatoki.
Na niektórych brzegach drzewa są częściowo zalane, widzę także kilka pływających chałupek; ciekawe, czy kołyszą się na wodzie czy stoją na stałe na jakiś skałkach?
Ktoś przedsiębiorczy otworzył na parkingu stragan z rakiją, miodem i innymi
swojskimi produktami. Można od razu zdegustować na miejscu.
Początkowo wymyśliłem, że będę spał w Nikšiću, drugim największym
mieście Czarnogóry, ale - jak już wspominałem - zamieniłem go na Trebinje.
Przez Nikšić zatem tylko przejadę, lecz stanę na obrzeżach, gdzie szeroka
kotlina (Nikšićko polje) z powrotem przechodzi w góry. Nad rzeką
Zetą przerzucono tam imponujący Carev Most.
Czarnogórcy nie mieli cara, co najwyżej książąt i jednego króla (którego sami
obalili przy wydatnej pomocy Serbów), most upamiętnia imperatora Aleksandra
III, który w 1894 roku sfinansował budowę (Czarnogóra była na to za biedna).
Co ciekawe, uroczyście otwarcie zbiegło się z dniem śmierci rosyjskiego
cesarza.
Most jest długi, bo Zeta często wylewała, mierzy dwieście siedemdziesiąt
metrów i posiada osiemnaście przęseł.
Zeta wygląda jak kanał. Wodowskaz informuje o ponad trzech metrach głębokości.
Obsypującą się ścieżką schodzę nad wodę. Intensywnie czuć zapach padliny i
wkrótce odkrywam przyczynę. Jakiś lisek chodził obok drogi...
W przeszłości biegł tędy główny szlak z Nikšića do Podgoricy. Potem
wybudowano równoległą drogę M-3, a przez most mało co jeździ. Czasem zaglądają
turyści zjeżdżając z głównej szosy, ale w lipcu 2023 roku trzeba było tutaj
dotrzeć przez Nikšić, gdyż łącznik z M-3 był zamknięty.
Nikšićko polje w pełnej krasie. Centrum miasta oddalone jest o kilka
kilometrów, natomiast po bokach przycupnęły niewielkie wioski.
Mkniemy do stolicy. Dziś do przejechania jest niedużo kilometrów (niecałe
dwieście), ale czeka nas jeszcze druga granica i w ogóle na noclegu chcę być
wcześniej niż w ostatnie dni. W Podgoricy uskuteczniamy
shopping w znanym mi centrum handlowym i trochę chłodzimy się
klimatyzacją. Na parkingu termometr wskazał 49 stopni, czekałem, aż dobije do
pięćdziesiątki, ale to tylko wynik nagrzania, po chwili spadł do standardowych
42 stopni.
Do głównego przejścia granicznego z Albanią (Božaj - Hani i Hotit) jest
dość blisko, a tabliczki z albańskimi nazwami pojawiają się już wcześniej, bo
mieszka tu sporo Albańczyków. Początkowo droga biegnie prosto po płaskim,
potem zaczyna kręcić, więc zmniejszam prędkość, co nie podoba się staremu
Mercedesowi na albańskich blachach. Trąbi na mnie, kierowca wymachuje rękami,
po czym mnie wyprzedza tylko po to, żeby się wlec. Pasażerom musi być ciepło,
bo tylne drzwi podczas jazdy mają uchylone 😏.
Na przejściu spory ruch, pas w kierunku Czarnogóry zablokowany jest tirami,
ale przekroczenie dwóch kontroli zajęło dwadzieścia pięć minut. Niezły wynik.
Montenegro zaliczyliśmy w trzy i pół godziny.
Rzeczywiście miasto przepięknie położone i samo w sobie ładne.
OdpowiedzUsuńDla Serbów to taka namiastka Dalmacji...
UsuńTo walenie w dechy by zaprosić wiernych do kościoła, to zdaje się pozostałość po Turkach, którzy zakazali prawosławnym używania w tym celu dzwonów. A przynajmniej w Grecji tak było.
OdpowiedzUsuńCzyli prawosławni kontynuują tradycje wprowadzone z powodu ucisku okupantów? Napisać "dziwne", to za mało... Może po prostu po 150 latach nadal nie dorobili się dzwonów? ;)
UsuńTaką wersję usłyszałam w Grecji. Aż muszę przejrzeć zdjęcia z Cypru, czy są tam działające dzwonnice przy cerkwiach. Ale nie rzuciły mi się w oczy.
UsuńJezeli rozwiązanie okazało się efektywne, to po co przepłacać? ;-)
OdpowiedzUsuńW sensie kłoda drzewa zamiast dzwonu? ;) Może jest w tym jakaś metoda, choć nie sądzę, aby mnisi kupowali dzwony ze swojej kieszeni ;)
Usuń