wtorek, 24 października 2023

Albańskie deżawi: kemping nad Jeziorem Szkoderskim i droga SH6.

Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Albanii kraj ten odwiedzało rocznie nieco ponad trzy miliony turystów. Było to w 2012 roku. W 2023 szacowano, że państwo z dwugłowym orłem w herbie może spodziewać się dziesięciu milionów turystów! Nawet jeśli największą grupą przekraczających granicę są mieszkańcy Kosowa, to i tak robi to ogromne wrażenie, zwłaszcza, że liczba ta trzykrotnie przebija populację Albańczyków mieszkających w ojczyźnie! Dla porównania: według GUS Polskę odwiedziło w ubiegłym roku szesnaście milionów turystów z zagranicy.
To dość zaskakujące biorąc pod uwagę, że jeszcze nie tak całkiem dawno Albania była białą plamą na turystycznej mapie. Jeśli już pojawiała się w przestrzeni publicznej, to zazwyczaj jako kraj dziki, zacofany i niebezpieczny. We wspomnieniach polskich przewodników* przytaczane są opowieści, jak to po propozycji wyjazdu do Albanii wśród klientów zapadała cisza lub konsternacja. Niektórzy nawet mylili ją z Algierią 😏.


Ale to w sumie nic nowego, bo praktycznie przez całą historię ludzkości tereny te spowijała mgła niewiedzy albo obojętności. Położone na uboczu, prawie same góry, wojownicze klany i plemiona ciągle walczące albo z Turkami albo ze sobą. Kiedy nieco ponad sto lat temu Albania pojawiła się jako państwo, to głównie dzięki zachodnim mocarstwom, którzy nie chcieli wzmocnienia jej sąsiadów. W okresie międzywojennym również mało kto się Albanią zajmował, może poza faszystowskimi Włochami. Dalej była na uboczu, dalej państwo klanowe i nieprzewidywalne. Stanowczo odradzano jej odwiedziny w celach turystycznych. Gdy w latach dwudziestych chciał tam pojechać pewien Amerykanin usłyszał od zorientowanego Persa (!), że "nie ma tam nic do oglądania. Jedynie czarne kamienie. I nie ma domów, tylko małe twierdze ze szkła (?) z otworami, z których wystają karabiny. Gorzej niż na Dzikim Zachodzie! Kentucky, Tennessee to są wobec Albanii sieroty. Tam jest Timbuktu, drogi panie. Niech pan tam nie jedzie! Bóg stworzył Albańczyków... po kłótni z teściową**. Enver Hodża stworzył po wojnie komunistyczną satrapię: ucywilizował społeczeństwo, ale całkowicie odizolował je od świata. Żaden kraj, może poza Koreą Północną, nie był chyba aż tak chorobliwie niechętny kontaktom zewnętrznym. Po obaleniu komunizmu wcale nie było lepiej: katastrofa gospodarcza, prawie wojna domowa w wyniku upadku piramid finansowych, konflikt w sąsiednim Kosowie. Czy ktoś normalny by tam pojechał?
A jednak jeździli. A w ostatniej dekadzie coraz częściej. Myślę, że tych nowych turystów przyciągały tu przede wszystkim trzy rzeczy:
* chęć przeżycia przygody w dzikim kraju (oczywiście "dzikim częściowo ucywilizowanym", bez przesady),
* niskie ceny,
* fakt, że znajomi już tam byli wcześniej i wrócili żywi z pięknymi zdjęciami.
I potem często pojawia się rozczarowanie. Bo pojechali ludzie do kurortów, a tam hotele, asfalt i plaże z rzędami leżaków. Gdzie ta dzikość?
Bo wcale nie jest tak tanio, zwłaszcza na wybrzeżu morskim. Rzecz jasna taniej niż w Chorwacji, ale nic za pół darmo.
No i żeby zrobić piękne zdjęcie to trzeba się namęczyć, bo wokół leżą śmieci, padlina albo stary Mercedes. 
Ciężki jest los turysty.


Moją stałą miejscówką noclegową nad Jeziorem Szkoderskim jest kemping o szumnej nazwie Lake Shkodra Resort. To już czwarta na nim wizyta w ciągu ostatnich siedmiu lat. Kemping, założony bodajże przez angielsko - albańskie małżeństwo, regularnie otrzymuje jakieś nagrody i ląduje w zestawieniach najlepszych kompleksów tego typu na skalę europejską. W normalnej sytuacji raczej by mnie to zniechęcało, bowiem zazwyczaj oznacza to tłumy ludzi i rozdęte ego ekipy prowadzącej, ale tu jest Albania i działa to trochę inaczej. Choć tłumy rzeczywiście są i w niektóre dni już o godzinie czternastej ciężko było znaleźć miejsce do rozbicia namiotu, dlatego tak zależało mi, aby przyjechać tu z Czarnogóry w miarę wcześnie. Na szczęście kemping jest na tyle duży, że ostatecznie liczba turystów nie przytłacza.



Na kempingu dominują kampery. To żadna nowość, namiotowcy są w odwrocie i raczej nic już tego trendu nie odwróci. Rozkładamy swój mały domek w najdalej położonym kącie strefy rozbijania się, tuż obok płotów granicznych. Posadzone rzędami drzewa gwarantują cień przez większość dnia.



O kempingu pisałem już kilka razy, więc tylko tytułem przypomnienia: jego największy atut to położenie nad samym jeziorem. Trawiasta plaża plus drewniany pomost ułatwiają wejście do wody, jak zwykle przyjemnie ciepłej. 


Do wypoczynku służy kilkadziesiąt leżaków chronionych trzcinowymi parasolami, przez które palące słońce i tak się przedostaje, więc jesteśmy regularnie spieczeni jak prosiaki! 




Do tego rzędy palm (posadzonych w miejscu wyciętych normalnych drzew, to akurat smutna sprawa), co nadaje temu miejscu lekko kiczowaty, ale pocztówkowy wymiar.


Przejrzystość powietrza była tak słaba, że w południe jezioro wyglądało jak morze, bez drugiego brzegu.


Na plaży raz jest pełno, a raz zupełnie pusto. Częstym obrazkiem są psy wyprowadzające swoich właścicieli na spacer. Niektórzy próbowali zmusić swoje zwierzaki do pływania, ale te w panice uciekały na brzeg i nie dały się z powrotem zapakować do łódki. Mnie natomiast zaciekawiło, dlaczego wiele osób bierze prysznic... po wyjściu z wody, a nie odwrotnie? Czyżby bali się, że jest brudna?



Turyści reprezentują niemal całą "bogatą" Europę. Najwięcej tablic rejestracyjnych oznaczało Holandię, Niemcy i Austrię. Do tego bardzo dużo polskich. Są też obywatele Czech, Łotwy, Belgii, Włoch, Danii, Węgier i Francji. Do tego sporadyczni Albańczycy i Kosowianie. Sporo osób przyjechało samochodami wypożyczonymi na lotnisku w Tiranie. W sumie to prawdziwe multi-kulti, po raz pierwszy widzę czarnoskórego chłopa w Albanii, pojawił się także mały Azjata adoptowany przez parę Duńczyków.


Oprócz samego kempingu za płotem znajduje się rozległy teren prawdopodobnie posiadający tego samego właściciela. Spotkałem tam raz cały autokar Czechów z Hradca Kralove, również inne auta, które nie zmieściły się we właściwej części. Jest też niezabezpieczony odcinek nad jeziorem z zakazami parkowania, powszechnie ignorowanymi przez przyjezdnych 😏.


Ciekawie wyglądała sprawa w przypadku Albańczyków, którzy czasem pojawiali się w restauracji: starsze kobiety ubrane w chusty i ubrania zakrywające całe ciała, młodsze z ochotą zrzucały ciuszki i wskakiwały do wody w samej bieliźnie. Chrześcijanki? Może, przed kąpielą zazwyczaj spożywały jakieś wino. Na pewno tę religię reprezentował ratownik, bo wytatuował sobie na klacie czarny krzyż, a innemu powiewał duży złoty krzyż z szyi.


Pewnego dnia pojawiła się duża grupa młodych Holendrów. Od razu poprawiły się widoki.


Dwie szczuplutkie Niemki rozłożyły się po sąsiedzku z dwoma psami. Psy prezentowały się dość atrakcyjnie.


Chcąc nie chcąc musiałem przysłuchiwać się rozmaitym toczonym obok dyskusjom w języku polskim.
- Kochanie, zagramy w siatkę?
- Nie lubię grać w siatkę, bo łamią mi się paznokcie.
- Te wina robią teraz coraz mocniejsze - stwierdziła babka siedząca od pół godziny na pełnym słońcu, które zapewne nie miało żadnego wpływu na jej upojenie 😏.
- Wiesz jak inaczej nazywa się okres? - testowano jakieś dziecko.
Jakiś chłop opowiada, że jechali tu cały miesiąc, a dalej to nie wie, gdzie ich poniesie. Fajnie. Drugi mówi, że szukają cichych miejsc i chcą jak najmniej czasu spędzić w aucie, po czym... najpierw pędzili przez kilkanaście godzin do Makarskiej, a potem przez podobny czas tutaj.
Ktoś wspomina chorwackie imprezy z rodakami na kempingu.
- Wódka się lała strumieniami, muzyka do piątej rano, walić ciszę nocną. A dla odmiany na Węgrzech ochroniarze nas gonili za nocne hałasy, nienormalni!
Potem zastanawiają się jak minąć w drodze powrotnej Balaton.
- Najlepiej przez Debreczyn - ktoś życzliwie podpowiedział.
Na plaży siedzi kilka polskich rodzin, znajomi. Każda posiada swojego nastolatka. O ile dorośli radośnie się kąpią i paradują w skąpych strojach, to młodzież siedzi naburmuszona w czarnych koszulach i spodniach. Pot ma tam używanie!
Chwilę gadam z inną rodziną z RP. Mają poważny problem, bo nie działają im żadne karty! Ani standardowe ani Revolut. A gotówki nie mają, bo po co? No cóż, Albania to nadal - na szczęście - jest kraj probanknotowy. Wiele miejsc karty nie przyjmuje, prawie każdy bankomat liczy sobie sporą prowizję, nawet na kempingu transakcje kartą obarczone są kilkuprocentowym dodatkiem.
Starsi Niemcy dopytują się, czy polski jest podobny do ukraińskiego? Słuchając niektórych mieszkańców Ziem Wyzyskanych odnoszę wrażenie, że nawet bardzo 😏.
Inna niemiecka para, znacznie młodsza, komentuje każdą potrawę jako "delicious", a większość i tak zostawia, nie wypija nawet połowy wina. Nienormalni!
Z kolei Francuzi jak zwykle idą pod prąd: z kelnerami rozmawiają jedynie w swoim języku. Angielski? Absolutnie nie. Zazwyczaj zamówione jedzenie i tak im w czymś nie pasuje.

Kempingowa restauracja to kolejny atut kompleksu. Potrawy co prawda takie same od lat, ale nadal w dobrych cenach. Porównując menu z ubiegłym rokiem, to były, owszem, podwyżki, ale zazwyczaj w przedziale 50 centrów - 1.5 euro (podstawową walutą jest euro). Dodam, że koszt noclegu w namiocie pozostał na tym samym poziomie, co ostatnio: dwie osoby plus samochód to 19.50 euro.
Przykładowe ceny: 
* śniadanie od 2.30,
qofte z ryżem - 5 euro,
* risotto - 6.50,
* pizza od 4 euro,
* grillowane mięso od 7.50 euro,
* zestaw przystawek dla dwóch osób - 14 euro, z mięsem - 19.50 euro,
* piwo - 2 euro,
* litr wina - 7 euro.


Nie podrożał na pewno jeden produkt - rakija! 😛 Szklaneczka kosztuje euro. Dodatkowo po każdym wieczornym posiłku dorośli konsumenci dostaję po małym kieliszku. Pamiętam, że raz poprosiłem o ten napitek już w trakcie kolacji.
- Dostanie pan po jedzeniu - uśmiechnęła się kelnerka.
- Ale ja chcę więcej, na dobry smak!
- Aaa, to oczywiście!


Wieczory nad jeziorem są bardzo urokliwe, zwłaszcza zachody słońca.





Cisza nocna (od 23-ciej) rzeczywiście jest przestrzegana. Ludzie siedzą przy swoich kamperach albo przy stolikach i nie drą ryja, jak to często ma miejsce na kempingach. Nawet psy nie ujadają. Zdarzyły się tylko dwa wyjątki: jednego wieczoru grupa holenderska puszczała przez pół nocy muzykę na plaży (a rano leżeli jak zdechli wokół namiotów), a nieco mniejsza grupa polska oblewała czyjeś urodziny, na szczęście dość daleko od nas.


Za to okolica nie śpi. Z wioski słychać ujadanie psów, bliżej biły się i wyły lisy. Coś syczało na polach. Ciężko było usnąć z powodu temperatury - w nocy prawie nigdy nie spadała ona poniżej trzydziestu stopni.


Chłodniej bywało o świcie (nawet 27 stopni!), a pobudkę potrafiono zaserwować już o piątej, gdy za płotem przejeżdżały ciężarówki z ziemią. 
Skorzystałem z okazji i raz wybrałem się na przebieżkę. Najpierw spotkałem stado owiec - jedna czarna. Kilka kilometrów dalej pomogłem miejscowemu chłopu otworzyć strasznie ciężką bramę. Facet był tak szczęśliwy, że gadał do mnie po czarnogórsku.


Co mi się nie podobało? Obsesja koszenia wszystkiego! Ja wiem, że Albania szybko podąża za cywilizowaną Europą, ale naprawdę, żeby przez całe rano warczeć ludziom na plaży kosiarką, bo trzeba obciąć nawet szuwary wodne??! Wykaszanie trawników pod kampery i namioty?! Czasem zdarzało się, że jeździły trzy kosiarki na raz!




Ptaki patrzą na to z politowaniem.


Odpoczywanie i nic nie robienie jest przyjemne, ale do czasu. Ja już drugiego dnia popedałowem do Koplik, a trzeciego ruszyliśmy późnym popołudniem na piwo do wioski. Jak zwykle ciekawi mnie kto ukradł przejście dla pieszych, bo według znaków ewidentnie powinno tu być!


Patrząc na północy horyzont dostrzegam sylwetkę najwyższego budynku w tamtej okolicy, czyli bloku w Koplik. A także wieżę tamtejszego kościoła. W linii prostej to około ośmiu kilometrów, czyli podobnie jak do centrum Szkodry.


Ponieważ knajpa na skrzyżowaniu znowu ma zamknięte drzwi, to idziemy kawałek dalej, tam, gdzie byłem wczoraj, obok sklepu. W środku na razie pusto, klima działa na pełen regulator. Zamawiam u barmana dwa piwa, a po chwili jeszcze colę. Facet stawia dwa piwa przede mną, a colę przed Teresą. Trochę się zdziwił, gdy poprosiłem o dwie szklanki do browara 😏. Piwo w knajpie kosztowało 130 - 150 leków.
Nieodłącznym elementem wystroju jest telewizor. Non stop pokazują tam wiadomości, miga gęba Putina. Następnie reportaż z Włoch, gdzie przeszła bardzo mocna burza i gradobicie spowodowało kolosalne straty. Barman pokazuje na migi, że to straszne, ale nam to nie grozi, bo dookoła sucho jak pieprz!
Po pewnym czasie zjawia się grupa miejscowych. Młodsi i starsi, obie płcie. Najczęściej w knajpach siedzą mężczyźni. Czy kobiety mają zakaz do nich chodzić albo nie wypada? Nie, żadnych formalnych zakazów nie ma. Nieobecność pań można tłumaczyć tym, że to właśnie ta płeć zajęta jest domem, podczas gdy mężczyźni mogą poświęcać czas na popijanie kawki lub piwa. Młodsze pokolenia trochę to zmieniają, ale wtedy kobiety i tak wolą bardziej eleganckie lokale, niż speluny, które zwykle wybieram 😏. Tutaj sytuacja jest o tyle ciekawa, że to baby piją piwo (również te starsze), a chłopy jedynie energetyki.


Jedna kobieta w chuście ciągle nam się przygląda i przeszywa mnie złym wzrokiem. Mam nadzieję, że to nie żaden urok! Tymczasem w telewizji prognoza na jutro. Nas interesuje Szkodra - jedynie 43 stopnie, ale najcieplej w kraju! Tylko nocą trochę chłodniej.


Wracając zahaczamy jeszcze o knajpę na skrzyżowaniu, którą w końcu otwarli. Piwo tradycyjnie podają w kuflach prosto z zamrażarki, a na półce stoi plastikowa Maryja wypełniona jakimś płynem. Dziadki grają w swoją grę, natomiast szklaneczka raki kosztuje jedynie 50 leków (2 złote), więc jak się tu oprzeć pokusie? 😛


Nad Jezioro Szkoderskie napłynęły chmury. Drugi brzeg wreszcie stał się wyraźny!


Po trzech dniach odpoczywania pora rusza dalej, do następnego kraju. Tradycyjnie podróż zaczynamy od przystanku w Szkodrze, gdzie w markecie obok ronda robimy większe zakupy. Wśród aut krążą bezpańskie psy, zwłaszcza jeden z bielmem na oku skruszył moje serce. Musiałem się wrócić i kupić paczkę kiełbasek, chwytał je w locie, więc chyba naprawdę był głodny.

Zawsze tak wypada, że przez Szkodrę przejeżdżamy w weekend, a to oznacza korek, gdyż wielu mieszkańców udaje się nad morze oddalone o kilkadziesiąt minut drogi. Stoimy i stoimy, a ja oczywiście korzystam z okazji aby uchwycić jakieś obrazki z życia codziennego.



W korku jak zawsze kręcą się żebrzący Cyganie - kobiety i dzieci. Tym razem nie są specjalnie natarczywi, nie szarpią za klamki i nie stukają do okien. Policja - również jak zawsze - steruje ruchem na newralgicznych skrzyżowaniach, co przynosi skutek odwrotny do zamierzonego.


Za Szkodrą można docisnąć gaz do dechy i przez godzinę pędzić główną drogą. Następnie odbijamy na północ. Będę powtarzał swoją trasę z 2017 roku, kiedy to jechaliśmy do Macedonii drogą SH6. Bardzo ładnie poprowadzoną przez góry, ale na połowie swojej długości z marną nawierzchnią. Byłem ciekaw, czy po sześciu latach coś się zmieniło, skoro Albańczycy tak mocno inwestują w transport. I od razu napiszę, że nie zmieniło się nic: widoki nadal piękne, a asfalt nadal dziurawy, pofałdowany, zabrany przez deszcze i osuwiska, więc momentami tempo jazdy spada drastycznie.
Tak naprawdę mogę cytować samego siebie sprzed lat 😏.
Początki nie są złe: asfalt jest przyzwoitej jakości, ale trzeba uważać na dziesiątki zakrętów oraz tuneli. Płynąca w dole rzeka Mat w połączeniu z otaczającymi ją biało-zielonymi ścianami tworzy niesamowicie malowniczy krajobraz! 




Wkrótce Mat się rozszerza w ramach sztucznego jeziora Shkopet
.




I w tym momencie kończy się w miarę normalna jazda... ...a zaczyna się horror kierowcy. Potężne dziury, pozrywany przez naturę asfalt, kamienie... Ciągłe napięcie i wzmożona uwaga, bo za każdym zakrętem może na nas czekać kolejna niespodzianka. Prędkość spada do 20-30 km/h. Mamy próbkę jazdy po Albanii przed rozpoczęciem inwestycji w infrastrukturę drogową.
W tym roku nie traktowałem SH6 jako horroru, wiedziałem, czego się spodziewać. Dodatkowo nigdzie się nie spieszyliśmy, nocleg zarezerwowany przed wyjazdem, nie trzeba będzie go szukać, więc mogłem pokonywać kolejne kilometry na spokojnie. Choć nie powiem, żebym nie klął i nie kiwał z dezaprobatą głową. Nie trąbił na kierowców, którzy albo jechali z przeciwka jak wariaty, albo - dla odmiany - niemal zatrzymywali się przed każdą dziurą (głównie kobiety w Mercedesach).


Tereny te są rzadko zaludnione. Jeszcze rzadziej trafiają się miejscowości położone przy głównej drodze, większość osad jest od niej oddalona. Czasem trafi się jakieś skupisko kilku budynków, przeważnie w stanie rudery, jak te zabudowania gospodarcze.



Interesujące pobocze.


Samotny, opuszczony przez wszystkich śmietnik.


Największą miejscowością przy SH6 jest miasto Burrel. Znane jest jako rodzinne strony Zoga I, jedynego albańskiego króla, który urodził się w jego pobliżu. W okresie komunizmu mieściło się tu jedno z najcięższych więzień reżimu. Działa one do dziś. Z kolei na ostatnim przełomie wieków miały tu istnieć tajne więzienia dla Serbów uprowadzonych z Kosowa przez partyzantkę UÇK, których mordowano, a także pobierano od nich organy.


W 2017 roku na ulicach Burrel nie było asfaltu. Teraz jadę po świeżutkiej nawierzchni. Mamy więc trzy opcje: albo po sześciu latach trzeba było położyć nowy, bo stary się zużył. Albo ten sześcioletni był tak dobrej jakości, że nadal wygląda jak nówka. Albo może dopiero po takim czasie wylano tu asfalt i rzeczywiście jest on nowy 😏.

Podobnie jak ostatnio nie bardzo wiem jak jechać. Na głównym placu, wyłożonym kostką i upiększonym pomnikiem Zoga, zagaduję przechodzącą kobietę z brodatym synem. Podaję nazwę miasta, w którego kierunku zmierzamy, ale kiwają bezradnie głową.
- Macedonia? - dopytuję.
A, to znają. Syn wskazuje mi drogę płynną angielszczyzną.


Za Burrel asfalt wyraźnie się poprawia, można zwiększyć prędkość, jest też mniej zakrętów, bo przez jakiś czas jedziemy doliną.


Czasem zdarzają się i takie kwiatki, ale kawałek niżej drogowcy z zapałem kładli w upale nową warstwę.


Ponownie nabieram wysokości i z góry patrzę w dół na drogę SH61 prowadzącą z Tirany. Próbowałem nią przejechać w ubiegłym roku, ale... padło mi auto. Nie zmienia to faktu, że jest ona jak najbardziej przejezdna, choć nadal nie otwarto najdłuższego tunelu. Za rozwojem infrastruktury nie nadążają drogowcy, bo znaki przy skrzyżowaniach ciągle kierują na starą, krętą SH6, zamiast do SH61.



Ostatecznie łączę się z nią obok miasta Bulqizë. Tym razem pamiętam, aby nie pchać się do centrum, bo w 2017 wjechałem w ten sposób na cygańskie osiedle. Okolica przeorana jest zakładami wydobywczymi, a ziemia nabrała rudawego koloru.


Powiększające się wysokie góry pasma Korab to znak, że zbliżamy się do granicy. I znów, jak przed sześciu laty, nie widziałem żadnego drogowskazu wskazującego przejście graniczne.


Przy posterunku albańskim jesteśmy sami, więc przejeżdżamy go niemal od razu. Przy macedońskim stoi jedno auto, ale długo się z nim cackają, coś się nie zgadza w dokumentach "Szwajcara". W końcu rusza dalej, więc my również. I w ten sposób kolejna wizyta w Albanii dobiegła końca. Nie zobaczyłem ani jednego bunkra 😐.

----
* Izabela Nowek, Albania. W szponach czarnego orła. Bardzo ciekawa książka z pozycji osoby tam mieszkającej, zainteresuje nawet osoby, którym zdaje się, że o Albanii wiedzą wszystko.
** Maria Todorova, Bałkany wyobrażone.

4 komentarze:

  1. "Dla porównania: według GUS Polskę odwiedziło w ubiegłym roku szesnaście milionów turystów z zagranicy."

    Ciekawe czy wliczali w tą liczbę Ukraińców jeżdżących tam i spowrotem np. kilkanascie razy w ciągu roku?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Są osobne kategorie "jednodniowych wizyt" i tym podobnych, więc do turystów raczej nie

      Usuń