Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Albanii kraj ten odwiedzało
rocznie nieco ponad trzy miliony turystów. Było to w 2012 roku. W 2023
szacowano, że państwo z dwugłowym orłem w herbie może spodziewać się
dziesięciu milionów turystów! Nawet jeśli największą grupą przekraczających
granicę są mieszkańcy Kosowa, to i tak robi to ogromne wrażenie, zwłaszcza, że
liczba ta trzykrotnie przebija populację Albańczyków mieszkających w
ojczyźnie! Dla porównania: według GUS Polskę odwiedziło w ubiegłym roku
szesnaście milionów turystów z zagranicy.
To dość zaskakujące biorąc pod uwagę, że jeszcze nie tak całkiem dawno Albania
była białą plamą na turystycznej mapie. Jeśli już pojawiała się w przestrzeni
publicznej, to zazwyczaj jako kraj dziki, zacofany i niebezpieczny. We
wspomnieniach polskich przewodników* przytaczane są opowieści, jak to po
propozycji wyjazdu do Albanii wśród klientów zapadała cisza lub konsternacja.
Niektórzy nawet mylili ją z Algierią 😏.
Ale to w sumie nic nowego, bo praktycznie przez całą historię ludzkości tereny te spowijała mgła niewiedzy albo obojętności. Położone na uboczu, prawie same góry, wojownicze klany i plemiona ciągle walczące albo z Turkami albo ze sobą. Kiedy nieco ponad sto lat temu Albania pojawiła się jako państwo, to głównie dzięki zachodnim mocarstwom, którzy nie chcieli wzmocnienia jej sąsiadów. W okresie międzywojennym również mało kto się Albanią zajmował, może poza faszystowskimi Włochami. Dalej była na uboczu, dalej państwo klanowe i nieprzewidywalne. Stanowczo odradzano jej odwiedziny w celach turystycznych. Gdy w latach dwudziestych chciał tam pojechać pewien Amerykanin usłyszał od zorientowanego Persa (!), że "nie ma tam nic do oglądania. Jedynie czarne kamienie. I nie ma domów, tylko małe twierdze ze szkła (?) z otworami, z których wystają karabiny. Gorzej niż na Dzikim Zachodzie! Kentucky, Tennessee to są wobec Albanii sieroty. Tam jest Timbuktu, drogi panie. Niech pan tam nie jedzie! Bóg stworzył Albańczyków... po kłótni z teściową**. Enver Hodża stworzył po wojnie komunistyczną satrapię: ucywilizował społeczeństwo, ale całkowicie odizolował je od świata. Żaden kraj, może poza Koreą Północną, nie był chyba aż tak chorobliwie niechętny kontaktom zewnętrznym. Po obaleniu komunizmu wcale nie było lepiej: katastrofa gospodarcza, prawie wojna domowa w wyniku upadku piramid finansowych, konflikt w sąsiednim Kosowie. Czy ktoś normalny by tam pojechał?
A jednak jeździli. A w ostatniej dekadzie coraz częściej. Myślę, że tych
nowych turystów przyciągały tu przede wszystkim trzy rzeczy:
* chęć przeżycia przygody w dzikim kraju (oczywiście "dzikim częściowo
ucywilizowanym", bez przesady),
* niskie ceny,
* fakt, że znajomi już tam byli wcześniej i wrócili żywi z pięknymi zdjęciami.
I potem często pojawia się rozczarowanie. Bo pojechali ludzie do kurortów, a
tam hotele, asfalt i plaże z rzędami leżaków. Gdzie ta dzikość?
Bo wcale nie jest tak tanio, zwłaszcza na wybrzeżu morskim. Rzecz jasna taniej
niż w Chorwacji, ale nic za pół darmo.
No i żeby zrobić piękne zdjęcie to trzeba się namęczyć, bo wokół leżą śmieci,
padlina albo stary Mercedes.
Ciężki jest los turysty.
Moją stałą miejscówką noclegową nad Jeziorem Szkoderskim jest kemping o
szumnej nazwie Lake Shkodra Resort. To już czwarta na nim wizyta w
ciągu ostatnich siedmiu lat. Kemping, założony bodajże przez angielsko -
albańskie małżeństwo, regularnie otrzymuje jakieś nagrody i ląduje w
zestawieniach najlepszych kompleksów tego typu na skalę europejską. W normalnej sytuacji raczej by
mnie to zniechęcało, bowiem zazwyczaj oznacza to tłumy ludzi i rozdęte ego ekipy
prowadzącej, ale tu jest Albania i działa to trochę inaczej. Choć tłumy
rzeczywiście są i w niektóre dni już o godzinie czternastej ciężko było
znaleźć miejsce do rozbicia namiotu, dlatego tak zależało mi, aby przyjechać
tu z Czarnogóry w miarę wcześnie. Na szczęście kemping jest na tyle duży, że
ostatecznie liczba turystów nie przytłacza.
Na kempingu dominują kampery. To żadna nowość, namiotowcy są w odwrocie i
raczej nic już tego trendu nie odwróci. Rozkładamy swój mały domek w najdalej
położonym kącie strefy rozbijania się, tuż obok płotów granicznych. Posadzone
rzędami drzewa gwarantują cień przez większość dnia.
O kempingu pisałem już kilka razy, więc tylko tytułem przypomnienia: jego
największy atut to położenie nad samym jeziorem. Trawiasta plaża plus
drewniany pomost ułatwiają wejście do wody, jak zwykle przyjemnie
ciepłej.
Do wypoczynku służy kilkadziesiąt leżaków chronionych trzcinowymi parasolami,
przez które palące słońce i tak się przedostaje, więc jesteśmy regularnie
spieczeni jak prosiaki!
Do tego rzędy palm (posadzonych w miejscu wyciętych normalnych drzew, to akurat smutna sprawa), co nadaje temu miejscu lekko kiczowaty, ale pocztówkowy wymiar.
Przejrzystość powietrza była tak słaba, że w południe jezioro wyglądało jak
morze, bez drugiego brzegu.
Na plaży raz jest pełno, a raz zupełnie pusto. Częstym obrazkiem są psy
wyprowadzające swoich właścicieli na spacer. Niektórzy próbowali zmusić swoje
zwierzaki do pływania, ale te w panice uciekały na brzeg i nie dały się z
powrotem zapakować do łódki. Mnie natomiast zaciekawiło, dlaczego wiele osób
bierze prysznic... po wyjściu z wody, a nie odwrotnie? Czyżby bali się, że
jest brudna?
Turyści reprezentują niemal całą "bogatą" Europę. Najwięcej tablic
rejestracyjnych oznaczało Holandię, Niemcy i Austrię. Do tego bardzo dużo
polskich. Są też obywatele Czech, Łotwy, Belgii, Włoch, Danii, Węgier i
Francji. Do tego sporadyczni Albańczycy i Kosowianie. Sporo osób przyjechało
samochodami wypożyczonymi na lotnisku w Tiranie. W sumie to prawdziwe
multi-kulti, po raz pierwszy widzę czarnoskórego chłopa w Albanii, pojawił się
także mały Azjata adoptowany przez parę Duńczyków.
Oprócz samego kempingu za płotem znajduje się rozległy teren prawdopodobnie
posiadający tego samego właściciela. Spotkałem tam raz cały autokar Czechów z
Hradca Kralove, również inne auta, które nie zmieściły się we właściwej
części. Jest też niezabezpieczony odcinek nad jeziorem z zakazami parkowania,
powszechnie ignorowanymi przez przyjezdnych 😏.
Ciekawie wyglądała sprawa w przypadku Albańczyków, którzy czasem pojawiali się
w restauracji: starsze kobiety ubrane w chusty i ubrania zakrywające całe
ciała, młodsze z ochotą zrzucały ciuszki i wskakiwały do wody w samej
bieliźnie. Chrześcijanki? Może, przed kąpielą zazwyczaj spożywały jakieś wino.
Na pewno tę religię reprezentował ratownik, bo wytatuował sobie na klacie
czarny krzyż, a innemu powiewał duży złoty krzyż z szyi.
Pewnego dnia pojawiła się duża grupa młodych Holendrów. Od razu poprawiły się
widoki.
Dwie szczuplutkie Niemki rozłożyły się po sąsiedzku z dwoma psami. Psy
prezentowały się dość atrakcyjnie.
Chcąc nie chcąc musiałem przysłuchiwać się rozmaitym toczonym obok dyskusjom w
języku polskim.
- Kochanie, zagramy w siatkę?
- Nie lubię grać w siatkę, bo łamią mi się paznokcie.
- Te wina robią teraz coraz mocniejsze - stwierdziła babka siedząca od pół
godziny na pełnym słońcu, które zapewne nie miało żadnego wpływu na jej
upojenie 😏.
- Wiesz jak inaczej nazywa się okres? - testowano jakieś dziecko.
Jakiś chłop opowiada, że jechali tu cały miesiąc, a dalej to nie wie, gdzie
ich poniesie. Fajnie. Drugi mówi, że szukają cichych miejsc i chcą jak najmniej czasu spędzić
w aucie, po czym... najpierw pędzili przez kilkanaście godzin do Makarskiej, a
potem przez podobny czas tutaj.
Ktoś wspomina chorwackie imprezy z rodakami na kempingu.
- Wódka się lała strumieniami, muzyka do piątej rano, walić ciszę nocną. A dla
odmiany na Węgrzech ochroniarze nas gonili za nocne hałasy, nienormalni!
Potem zastanawiają się jak minąć w drodze powrotnej Balaton.
- Najlepiej przez Debreczyn - ktoś życzliwie podpowiedział.
Na plaży siedzi kilka polskich rodzin, znajomi. Każda posiada swojego
nastolatka. O ile dorośli radośnie się kąpią i paradują w skąpych strojach, to
młodzież siedzi naburmuszona w czarnych koszulach i spodniach. Pot ma tam
używanie!
Chwilę gadam z inną rodziną z RP. Mają poważny problem, bo nie działają im
żadne karty! Ani standardowe ani Revolut. A gotówki nie mają, bo po co?
No cóż, Albania to nadal - na szczęście - jest kraj probanknotowy. Wiele
miejsc karty nie przyjmuje, prawie każdy bankomat liczy sobie sporą prowizję,
nawet na kempingu transakcje kartą obarczone są kilkuprocentowym dodatkiem.
Starsi Niemcy dopytują się, czy polski jest podobny do ukraińskiego? Słuchając
niektórych mieszkańców Ziem Wyzyskanych odnoszę wrażenie, że nawet bardzo 😏.
Inna niemiecka para, znacznie młodsza, komentuje każdą potrawę jako
"delicious", a większość i tak zostawia, nie wypija nawet połowy wina.
Nienormalni!
Z kolei Francuzi jak zwykle idą pod prąd: z kelnerami rozmawiają jedynie w
swoim języku. Angielski? Absolutnie nie. Zazwyczaj zamówione jedzenie i tak im
w czymś nie pasuje.
Kempingowa restauracja to kolejny atut kompleksu. Potrawy co prawda takie same
od lat, ale nadal w dobrych cenach. Porównując menu z ubiegłym rokiem, to
były, owszem, podwyżki, ale zazwyczaj w przedziale 50 centrów - 1.5 euro
(podstawową walutą jest euro). Dodam, że koszt noclegu w namiocie pozostał na
tym samym poziomie, co ostatnio: dwie osoby plus samochód to 19.50 euro.
Przykładowe ceny:
* śniadanie od 2.30,
* qofte z ryżem - 5 euro,
* risotto - 6.50,
* pizza od 4 euro,
* grillowane mięso od 7.50 euro,
* zestaw przystawek dla dwóch osób - 14 euro, z mięsem - 19.50 euro,
* piwo - 2 euro,
* litr wina - 7 euro.
Nie podrożał na pewno jeden produkt - rakija! 😛 Szklaneczka kosztuje
euro. Dodatkowo po każdym wieczornym posiłku dorośli konsumenci dostaję po
małym kieliszku. Pamiętam, że raz poprosiłem o ten napitek już w trakcie
kolacji.
- Dostanie pan po jedzeniu - uśmiechnęła się kelnerka.
- Ale ja chcę więcej, na dobry smak!
- Aaa, to oczywiście!
Wieczory nad jeziorem są bardzo urokliwe, zwłaszcza zachody słońca.
Cisza nocna (od 23-ciej) rzeczywiście jest przestrzegana. Ludzie siedzą przy
swoich kamperach albo przy stolikach i nie drą ryja, jak to często ma miejsce
na kempingach. Nawet psy nie ujadają. Zdarzyły się tylko dwa wyjątki: jednego
wieczoru grupa holenderska puszczała przez pół nocy muzykę na plaży (a rano
leżeli jak zdechli wokół namiotów), a nieco mniejsza grupa polska oblewała
czyjeś urodziny, na szczęście dość daleko od nas.
Za to okolica nie śpi. Z wioski słychać ujadanie psów, bliżej biły się i wyły
lisy. Coś syczało na polach. Ciężko było usnąć z powodu temperatury - w nocy prawie nigdy nie spadała ona poniżej trzydziestu stopni.
Chłodniej bywało o świcie (nawet 27 stopni!), a pobudkę potrafiono zaserwować
już o piątej, gdy za płotem przejeżdżały ciężarówki z ziemią.
Skorzystałem z okazji i raz wybrałem się na przebieżkę. Najpierw spotkałem
stado owiec - jedna czarna. Kilka kilometrów dalej pomogłem miejscowemu chłopu
otworzyć strasznie ciężką bramę. Facet był tak szczęśliwy, że gadał do mnie po
czarnogórsku.
Co mi się nie podobało? Obsesja koszenia wszystkiego! Ja wiem, że Albania
szybko podąża za cywilizowaną Europą, ale naprawdę, żeby przez całe rano
warczeć ludziom na plaży kosiarką, bo trzeba obciąć nawet szuwary wodne??!
Wykaszanie trawników pod kampery i namioty?! Czasem zdarzało się, że jeździły
trzy kosiarki na raz!
Ptaki patrzą na to z politowaniem.
Odpoczywanie i nic nie robienie jest przyjemne, ale do czasu. Ja już drugiego
dnia popedałowem do Koplik, a trzeciego ruszyliśmy późnym popołudniem na piwo
do wioski. Jak zwykle ciekawi mnie kto ukradł przejście dla pieszych, bo
według znaków ewidentnie powinno tu być!
Patrząc na północy horyzont dostrzegam sylwetkę najwyższego budynku w tamtej
okolicy, czyli bloku w Koplik. A także wieżę tamtejszego kościoła. W
linii prostej to około ośmiu kilometrów, czyli podobnie jak do centrum
Szkodry.
Ponieważ knajpa na skrzyżowaniu znowu ma zamknięte drzwi, to idziemy kawałek dalej, tam, gdzie byłem wczoraj, obok sklepu. W środku na razie pusto, klima działa na pełen regulator. Zamawiam u barmana dwa piwa, a po chwili jeszcze colę. Facet stawia dwa piwa przede mną, a colę przed Teresą. Trochę się zdziwił, gdy poprosiłem o dwie szklanki do browara 😏. Piwo w knajpie kosztowało 130 - 150 leków.
Nieodłącznym elementem wystroju jest telewizor. Non stop pokazują tam
wiadomości, miga gęba Putina. Następnie reportaż z Włoch, gdzie przeszła
bardzo mocna burza i gradobicie spowodowało kolosalne straty. Barman pokazuje
na migi, że to straszne, ale nam to nie grozi, bo dookoła sucho jak pieprz!
Po pewnym czasie zjawia się grupa miejscowych. Młodsi i starsi, obie płcie.
Najczęściej w knajpach siedzą mężczyźni. Czy kobiety mają zakaz do nich
chodzić albo nie wypada? Nie, żadnych formalnych zakazów nie ma. Nieobecność
pań można tłumaczyć tym, że to właśnie ta płeć zajęta jest domem, podczas gdy
mężczyźni mogą poświęcać czas na popijanie kawki lub piwa. Młodsze pokolenia
trochę to zmieniają, ale wtedy kobiety i tak wolą bardziej eleganckie lokale,
niż speluny, które zwykle wybieram 😏. Tutaj sytuacja jest o tyle ciekawa, że
to baby piją piwo (również te starsze), a chłopy jedynie energetyki.
Jedna kobieta w chuście ciągle nam się przygląda i przeszywa mnie złym
wzrokiem. Mam nadzieję, że to nie żaden urok! Tymczasem w telewizji prognoza
na jutro. Nas interesuje Szkodra - jedynie 43 stopnie, ale najcieplej w kraju!
Tylko nocą trochę chłodniej.
Wracając zahaczamy jeszcze o knajpę na skrzyżowaniu, którą w końcu otwarli.
Piwo tradycyjnie podają w kuflach prosto z zamrażarki, a na półce stoi
plastikowa Maryja wypełniona jakimś płynem. Dziadki grają w swoją grę,
natomiast szklaneczka raki kosztuje jedynie 50 leków (2 złote), więc jak się
tu oprzeć pokusie? 😛
Nad Jezioro Szkoderskie napłynęły chmury. Drugi brzeg wreszcie stał się
wyraźny!
Po trzech dniach odpoczywania pora rusza dalej, do następnego kraju.
Tradycyjnie podróż zaczynamy od przystanku w Szkodrze, gdzie w markecie
obok ronda robimy większe zakupy. Wśród aut krążą bezpańskie psy, zwłaszcza
jeden z bielmem na oku skruszył moje serce. Musiałem się wrócić i kupić paczkę
kiełbasek, chwytał je w locie, więc chyba naprawdę był głodny.
Zawsze tak wypada, że przez Szkodrę przejeżdżamy w weekend, a to oznacza
korek, gdyż wielu mieszkańców udaje się nad morze oddalone o kilkadziesiąt
minut drogi. Stoimy i stoimy, a ja oczywiście korzystam z okazji aby uchwycić
jakieś obrazki z życia codziennego.
W korku jak zawsze kręcą się żebrzący Cyganie - kobiety i dzieci. Tym razem
nie są specjalnie natarczywi, nie szarpią za klamki i nie stukają do okien.
Policja - również jak zawsze - steruje ruchem na newralgicznych
skrzyżowaniach, co przynosi skutek odwrotny do zamierzonego.
Za Szkodrą można docisnąć gaz do dechy i przez godzinę pędzić główną drogą.
Następnie odbijamy na północ. Będę powtarzał swoją trasę z 2017 roku, kiedy to
jechaliśmy do Macedonii drogą SH6. Bardzo ładnie poprowadzoną przez
góry, ale na połowie swojej długości z marną nawierzchnią. Byłem ciekaw, czy
po sześciu latach coś się zmieniło, skoro Albańczycy tak mocno inwestują w
transport. I od razu napiszę, że nie zmieniło się nic: widoki nadal piękne, a
asfalt nadal dziurawy, pofałdowany, zabrany przez deszcze i osuwiska, więc
momentami tempo jazdy spada drastycznie.
Tak naprawdę mogę cytować samego siebie sprzed lat 😏.
Początki nie są złe: asfalt jest przyzwoitej jakości, ale trzeba uważać na
dziesiątki zakrętów oraz tuneli. Płynąca w dole rzeka Mat w połączeniu z
otaczającymi ją biało-zielonymi ścianami tworzy niesamowicie malowniczy
krajobraz!
I w tym momencie kończy się w miarę normalna jazda... ...a zaczyna się
horror kierowcy. Potężne dziury, pozrywany przez naturę asfalt, kamienie...
Ciągłe napięcie i wzmożona uwaga, bo za każdym zakrętem może na nas czekać
kolejna niespodzianka. Prędkość spada do 20-30 km/h. Mamy próbkę jazdy po
Albanii przed rozpoczęciem inwestycji w infrastrukturę drogową.
W tym roku nie traktowałem SH6 jako horroru, wiedziałem, czego się spodziewać.
Dodatkowo nigdzie się nie spieszyliśmy, nocleg zarezerwowany przed wyjazdem,
nie trzeba będzie go szukać, więc mogłem pokonywać kolejne kilometry na
spokojnie. Choć nie powiem, żebym nie klął i nie kiwał z dezaprobatą głową.
Nie trąbił na kierowców, którzy albo jechali z przeciwka jak wariaty, albo -
dla odmiany - niemal zatrzymywali się przed każdą dziurą (głównie kobiety w
Mercedesach).
Tereny te są rzadko zaludnione. Jeszcze rzadziej trafiają się miejscowości
położone przy głównej drodze, większość osad jest od niej oddalona. Czasem
trafi się jakieś skupisko kilku budynków, przeważnie w stanie rudery, jak te
zabudowania gospodarcze.
Interesujące pobocze.
Samotny, opuszczony przez wszystkich śmietnik.
Największą miejscowością przy SH6 jest miasto Burrel. Znane jest jako
rodzinne strony Zoga I, jedynego albańskiego króla, który urodził się w jego
pobliżu. W okresie komunizmu mieściło się tu jedno z najcięższych więzień
reżimu. Działa one do dziś. Z kolei na ostatnim przełomie wieków miały tu
istnieć tajne więzienia dla Serbów uprowadzonych z Kosowa przez
partyzantkę UÇK, których mordowano, a także pobierano od nich organy.
W 2017 roku na ulicach Burrel nie było asfaltu. Teraz jadę po świeżutkiej
nawierzchni. Mamy więc trzy opcje: albo po sześciu latach trzeba było położyć
nowy, bo stary się zużył. Albo ten sześcioletni był tak dobrej jakości, że nadal wygląda jak nówka. Albo
może dopiero po takim czasie wylano tu asfalt i rzeczywiście jest on nowy 😏.
Podobnie jak ostatnio nie bardzo wiem jak jechać. Na głównym placu, wyłożonym
kostką i upiększonym pomnikiem Zoga, zagaduję przechodzącą kobietę z brodatym
synem. Podaję nazwę miasta, w którego kierunku zmierzamy, ale kiwają bezradnie
głową.
- Macedonia? - dopytuję.
A, to znają. Syn wskazuje mi drogę płynną angielszczyzną.
Za Burrel asfalt wyraźnie się poprawia, można zwiększyć prędkość, jest też
mniej zakrętów, bo przez jakiś czas jedziemy doliną.
Czasem zdarzają się i takie kwiatki, ale kawałek niżej drogowcy z zapałem
kładli w upale nową warstwę.
Ponownie nabieram wysokości i z góry patrzę w dół na drogę SH61 prowadzącą z
Tirany. Próbowałem nią przejechać w ubiegłym roku, ale... padło mi auto. Nie
zmienia to faktu, że jest ona jak najbardziej przejezdna, choć nadal nie
otwarto najdłuższego tunelu. Za rozwojem infrastruktury nie nadążają drogowcy,
bo znaki przy skrzyżowaniach ciągle kierują na starą, krętą SH6, zamiast do
SH61.
Ostatecznie łączę się z nią obok miasta Bulqizë. Tym razem
pamiętam, aby nie pchać się do centrum, bo w 2017 wjechałem w ten sposób na
cygańskie osiedle. Okolica przeorana jest zakładami wydobywczymi, a ziemia
nabrała rudawego koloru.
Powiększające się wysokie góry pasma Korab to znak, że zbliżamy
się do granicy. I znów, jak przed sześciu laty, nie widziałem żadnego
drogowskazu wskazującego przejście graniczne.
Przy posterunku albańskim jesteśmy sami, więc przejeżdżamy go niemal od razu.
Przy macedońskim stoi jedno auto, ale długo się z nim cackają, coś się nie
zgadza w dokumentach "Szwajcara". W końcu rusza dalej, więc my również. I w
ten sposób kolejna wizyta w Albanii dobiegła końca. Nie zobaczyłem ani jednego
bunkra 😐.
----
* Izabela Nowek, Albania. W szponach czarnego orła. Bardzo ciekawa
książka z pozycji osoby tam mieszkającej, zainteresuje nawet osoby, którym
zdaje się, że o Albanii wiedzą wszystko.
** Maria Todorova, Bałkany wyobrażone.
"Dla porównania: według GUS Polskę odwiedziło w ubiegłym roku szesnaście milionów turystów z zagranicy."
OdpowiedzUsuńCiekawe czy wliczali w tą liczbę Ukraińców jeżdżących tam i spowrotem np. kilkanascie razy w ciągu roku?
Są osobne kategorie "jednodniowych wizyt" i tym podobnych, więc do turystów raczej nie
UsuńW końcu trochę golizny :D
OdpowiedzUsuńWięcej mam na aparacie ;)
Usuń