sobota, 1 października 2022

Albania północna: odrobina luksusu i szczypta interioru. A także wycieczka rowerowa do mostu w Mat.

Zazwyczaj pierwszym albańskim miastem na mej drodze jest Szkodra (Shkodër  lub Shkodra). Lubię ją. W centrum niektóre ulice z wyremontowanymi domami przypominają południowe Włochy, ale wystarczy czasem przejść dalej kilkaset metrów i zaczyna się typowy albański misz masz.



Wymieniamy walutę, kupujemy trochę pamiątek dla rodziny i znajomych, po czym jedziemy kilkanaście kilometrów na północ, gdzie nad Jeziorem Szkoderskim znajduje się kemping Lake Shkodra Resort. Już sama nazwa sugeruje, z czym możemy mieć do czynienia.


Enklawa zachodniej Europy na Bałkanach. Choć to właściwie lekkie uproszczenie, bo Albania rozwija swój sektor turystyczny w niesamowitym tempie i widok obrazków niczym nie odbiegających od wybrzeża znacznie bogatszych krajów nie jest dziś wcale taki rzadki. Nie da się jednak ukryć, że tutejsze okolice są dość biedne i wśród nich ten kemping jawi się jak z innej planety. Jest czysto, równo, porządnie. Napisałbym, że "po europejsku", lecz na każdym znanym mi albańskim kempingu było podobnie z bardzo prostego powodu: korzystają z nich niemal zawsze cudzoziemcy. Albańczyków zobaczymy jedynie jako obsługę. Tak było i tym razem: co prawda na parkingu stało kilka samochodów z albańskimi rejestracjami, w tym jedno na numerach dyplomatycznych, lecz wśród nocujących języka albańskiego nie uświadczyliśmy.

Jestem tu trzeci raz, więc wiem czego się spodziewać: kemping posiada własną plażę z pomostem i widokami na Czarnogórę, własną strefę leżaków, restaurację, solidne zaplecze sanitarne (choć czasem człowiek się zdziwił, gdy okazało się, że nie można się zamknąć albo nie działa światło 😏). Obsługa biegle mówi po angielsku i nie tylko. Od zwykłej Albanii odgradza nas wysoki płot i ciągle zamknięta brama - to akurat drażniło mnie najbardziej, bo żeby wyjść (czego przeciętny turysta nie robił) trzeba było się upomnieć domofonem.
Oglądając zdjęcia z poprzednich wizyt doskonale widać, jak się kemping zmieniał: dziś teren pod namioty jest fajnie zalesiony, a kiedyś kikuty z liśćmi ledwo wychodziły z ziemi. Z kolei obok plaży z leżakami rosły kiedyś dorodne drzewa, a potem je wycięto, a posadzono palmy... Zupełnie bez sensu, ale jakie zdjęcia egzotyczne można robić!




Podczas mojej pierwszej wizyty te odizolowanie mnie drażniło, ale w końcu uznałem, że przyjeżdżam w to konkretne miejsce odpocząć, polenić się, a nie poznawać kulturę narodu. I tym razem pierwszy dzień minął na totalnym luzie. Jedyną aktywnością, poza typowo turystyczną, było przyglądanie się innym ludziom. Na leżakach królują smartfony i kindle. Mało kto potrafi się bez nich obejść i leżeć ze staromodnym papierem. Ale czasem turysta potrafi zaskoczyć: pewien potężnie zbudowany pan zabawiał się... sterowanym modelem terenówki. Wjeżdżał nim na wszystkie nierówności i kręcił kółka wokół okolicznych dzieciaków, które były autkiem zachwycone.


Główną atrakcją są oczywiście kąpiele w jeziorze. Woda była ciepła i przejrzysta. Dno jest sukcesywnie czyszczone z kamieni i wodorostów, ale akurat tak się składało, że nie zawsze tam, gdzie najpłycej.




Po drugiej stronie jeziora nie jest tak płasko. Na pierwszym zdjęciu widać brzeg, który jeszcze należy do Albanii, przy wodzie ulokowało się kilka wiosek. Na drugim mniej więcej w połowie biegnie granica albańsko-czarnogórska. Widoczne na grani kilka masztów to przełęcz Stegvaši, do której jechaliśmy z Virpazaru, również zarys samej drogi R-15 się wyróżnia na tle skał. Na trzecim zdjęciu występuje wyłącznie Czarnogóra ze swoim nadbrzeżnym osadnictwem.



Żeby ktoś mógł wypoczywać, to pracować musi ktoś. Naprawdę żal mi się robiło widząc pocących się w upale chłopów. Ciągle trzeba było coś nawodnić, wykopać błoto i, rzecz jasna, przyciąć, bez tego się nie obejdzie. Dziewczynka z górnego lewego rogu nie należała do obsługi, ale zabawiała ją fikołkami.


Jezioro Szkoderskie jest największe na Bałkanach i jest to jednocześnie jedno z największych skupisk ptaków w Europie. Spotkamy tu około 280 gatunków, czyli połowę ze wszystkich obecnych na kontynencie. Przy samej linii brzegowej trudno je dojrzeć, choć czasem trafi się dorodna czapla szukająca pożywienia. Z innych rodzajów zwierząt powszechnie obecne są psy domowe, nieodłączne towarzysze człowieka w podróży 😏.



Kemping ma dużą powierzchnię, ale mimo to wieczorami robi się tłoczno. Większość przebywających tu osób zjawia się na jedną noc i pędzi dalej, więc o poranku znowu wszystko się luzuje, lecz zjawiając się o późnej godzinie można mieć problem ze znalezieniem miejsca. Nam to nie groziło, bo rozbijaliśmy się o godzinie szesnastej. Pod względem nacji wydaje się, że najwięcej pojawiło się Czechów, zwłaszcza na motorach. Ludzi znad Wisły było nieco mniej, ale pierwsze skupisko poznaliśmy od razu: jako jedyni wywiesili obok kampera flagę.
Co ważne - mimo, że przebywa tu masa rodzin z dziećmi i psami, to cisza nocna jest przestrzegana. Gorzej ranem - ponieważ niektórzy wyjeżdżają bardzo wcześnie, to już o szóstej - siódmej słychać gazowanie, nawoływanie i trzaskanie drzwiami. Zawsze jednak można zwinąć się z namiotu i pójść dospać na leżaku, tam panuje spokój 😏.



Sąsiad przyjechał z Niemiec... traktorem. Mówił, że wozi się z przyczepką już drugi miesiąc i nie wie, gdzie i kiedy skończy 😏.


Przekrój maszyn turystycznych był rozmaity. Podziwiam ludzką wyobraźnię, ale z drugiej strony w takich molochach ciężko o kontakt z przyrodą, a tak się zwykle autoreklamują właściciele kamperów i tym podobnych pojazdów. 


Wlepki na recepcji, najwięcej w języku polskim. Na widok tej z lewej aż mnie zmroziło, ale z ulgą przypomniałem sobie, że mam jeszcze abstynencję.


Wspominałem już o restauracji. Karmią dobrze i w niezłych cenach. Kuchnia jest zarówno międzynarodowa jak i albańska, przy czym pizzę spokojnie można uznać za danie lokalne, bo Albańczycy masowo mieszkają i pracują we Włoszech, po czym otwierają w ojczyźnie knajpy 😏.


Tradycją restauracji jest serwowanie do rachunku kieliszków swojskiej rakii. Ponieważ pierwszego wieczoru oboje jeszcze jesteśmy na abstynencji, więc kelner załamuje ręce:
- Ale jak to nie wypić rakii? Jakie leki, jaka choroba? U nas rakija jest lekiem na wszystko!
Mądrego to i warto posłuchać.
- Jak się zdecydujesz, to i ja się z tobą napiję - kusi chłopak. Dzielnie się obroniłem. Kolejnego dnia Teresa mogła już łyknąć, więc rzeczywiście kelner łyknął i z nią 😏. A następnego i ja mogłem dołączyć do tego grona, więc Albańczyk aż podskoczył z radości lecąc po kieliszki, ale... już się nie napił 😛. Rakija jak rakija, mocna i niezła, ale piwo po przerwie smakowało jak nigdy!


Reakcje na darmową rakiję są rozmaite. Obok siedziała sobie para młodych Holendrów. Nigdy przedtem nie pili takiego trunku. Kobieta, po obejrzeniu i powąchaniu kieliszka, zrobiła minę, jakby ujrzała brudnego siusiaka. Ewidentnie była w szoku. Po wypiciu zaczęła się głupio uśmiechać i sugerować, że już się upiła. Jej facet przyjął poczęstunek ze spokojem i po spożyciu... zamówił większy, płatny 😏.
Są też rodacy, hanysi. Spora grupka, kilka aut. Lektura menu zajęła im dobre pół godziny. Tłumaczą go sobie smartfonem (zdradzę sekret, że menu jest w języku angielskim). Potem z kelnerami rozmawia jedna kobieta z całego kilkunastoosobowego grona. Pozostali milczą jak zaklęci. Naprawdę nie sądziłem, że w dzisiejszych czasach ktoś za granicą nie będzie potrafił zrozumieć takich słów jak "chicken" czy "bread". Ale nie, jeden starszy facet się stara - przemógł się i rzucił do kelnerki znamienne słowa:
- One beer.
I dostał, co chciał.

Po jednym dniu nicnierobienia zaczyna mnie nosić. Uwielbiam lenistwo, ale patrząc na okolicę aż chce się człowiekowi ruszyć tyłek. Kemping oferuje wypożyczenie rowerów w cenie 7 euro za dzień. Zagaduję babkę z recepcji. Ta dziwnie się krzywi i mówi, że rowery stoją z tyłu i mogę sobie wybrać dowolny. Brzmi nieźle. Do czasu, dopóki ich nie zobaczyłem. Przy stojakach rzeczywiście stało kilka rowerów, w tym dwa dziecięce. Wszystkie w stanie mocnego zużycia. W żadnym nie ma powietrza. Korzystając z pompki samochodowej udaje mi się napompować jedną sztukę i gdy już na nią wsiadłem, to okazało się, że... nie ma łańcucha 😛. W innej zaraz odpadnie pedał. Ale, cholera, nie zrezygnuję! Ostał się ostatni rower - damka z niskim siodełkiem, którego nie można podnieść, więc kolanami prawie wybijam sobie zęby. Skrzypi i charczy, a stopka co chwilę się rozkłada i wali o podłoże. Nie mam pewności, czy nim wrócę, więc na wszelki wypadek biorę naładowany telefon.


O ile na kempingu obowiązującą walutą jest euro, o tyle na zewnątrz muszę wziąć leki (i nie mam na myśli antybiotyku). Jak zwykle na wyjeździe zachwycam się obcymi banknotami, ich kolorami i wzorami, analizując, co na nich umieszczono.


Leki są narodową walutą Albanii od 1926 roku. Obecnie w obiegu są wzory wprowadzone w 1997 roku, trzy lata temu przeszły one "renowację", poprawiono m.in. zabezpieczania przed kradzieżą. Na najniższym banknocie przedstawiono Naima Frashëri, poetę z XIX wieku. Powyżej łysy Ismail Qemali, działacz niepodległościowy i pierwszy albański premier. Na samej górze Pjetër Bogdani - ksiądz katolicki, autor pierwszego dzieła literackiego w języku albańskim.

Ale wracamy do roweru - wsiadam na damkę i dzielnie pedałuję przed siebie. Po niecałych dwóch kilometrach przez pola docieram do drogi SH1, przecinam ją i zagłębiam się w wioskę Omaraj (lub Omarë).



Ciekawostkę stanowi fakt, że Omaraj jest jedną z wiosek w okolicach Szkodry, którą zamieszkiwała kiedyś w większości ludność słowiańska, posługująca się czarnogórskim. Do dziś mają to mieszkać jeszcze dwie prawosławne rodziny czarnogórskie. Boczne ulice, którymi jadę, pozbawione są asfaltu, domy pochowano za wysokimi płotami, zdarzają się zarówno okazałe rezydencje jak i kamienne, rozpadające się chałupy.



Dojeżdżam do częściowo wyschniętego i zaśmieconego kanału. Przede mną rozpościera się piękne oblicze Gór Przeklętych (Północnoalbańskich), które gwałtownie wyrastają z niewielkich wzniesień bardzo blisko stąd. Skalisty szczyt po prawej to Maja e Maranajt, oddalony o niecałe dziesięć kilometrów, a wznoszący się na wysokość 1576 metrów nad poziom Adriatyku. Potężne przewyższenie!



Północna część Albanii to największe w kraju skupisko chrześcijan, w tym przypadku katolików. Według spisu powszechnego z 2011 roku stanowią oni około dziesięciu procent obywateli, lecz według szacunków rządowych jest ich znacznie więcej. Na południu również mieszkają zwarte grupy wyznawców Chrystusa, lecz przeważnie są oni prawosławni.
Szkodra jest podzielona religijnie prawie na pół, katolicy delikatnie dominują nad muzułmanami. Prowincja również jest wymieszana, ale tutaj przewagę mają zwolennicy Allaha, choć akurat w okolicy kempingu częściej widać wieże kościołów niż minaretów. Poniższy obrazek może służyć jako obraz ilustracyjny pokojowego współżycia: obok siebie stoi meczet i kościół i nie gryzą się.


Szutrówką jadę wzdłuż kanału. Na obrzeżach Gruemirë wznosi się kościół. Jak niemal wszystkie pochodzi z okresu po upadku komunizmu. Obok niego rozciąga się cmentarz. Odnoszę wrażenie, że nie jest zbyt często odwiedzany przez rodziny zmarłych. Najwyraźniej Albańczyków bardziej zajmuje codzienne życie niż pielęgnacja grobów. Próżno też szukać żywych kwiatów, ale to akurat ma wytłumaczenie: przy tym palącym słońcu żadne nie mają szans przetrwać dłużej niż kilka godzin.



Z szutrówki ponownie wjeżdżam na asfalt. Trzeba przyznać, że nawierzchnia w odwiedzanych wioskach jest całkiem niezła, dziur tu mniej niż w mojej śląskiej Macierzy.


Szkodra na horyzoncie z charakterystyczną sylwetką twierdzy po prawej stronie.


Był kościół, jest meczet lśniący w świetle dnia.


Mój wspaniały rower spisuje się doskonale, bo cały czas się nie rozpadł 😏. Na szczęście powierzchnia jest przeważnie płaska, ale każdy podjazd choćby pod niewielką górkę czy most stanowi wyzwanie, gdyż przerzutek brak. Po pewnym czasie nawet zwykła jazda daje się odczuć we wszystkich mięśniach, bowiem ustawienie siodełka naprawdę przystosowano do dziecka, a nie dorosłego człowieka. Mimo wszystko rozpiera mnie radość, bo wycieczka rowerowa po albańskiej prowincji - nawet krótka - chodziła mi po głowie od dawna!
Aby ułatwić sobie robienie zdjęć aparat zawiesiłem na szyi, ściągnąłem zaślepkę i cykam w ruchu, nawet się nie zatrzymując. Nieliczni spotkani miejscowi patrzą na mnie jak na dziwoląga.



Znowu mijam cmentarz. Tym razem brak symboli religijnych, za to zmarli przedstawieni są rysunkowo.


To chyba czasem jest rzeką.


Zza krzaków wystaje wieża - ruiny kościoła świętego Jana. Ponoć należał kiedyś do benedyktynów i miał prawie tysiąc lat! Trochę żałuję, że tam nie zajrzałem, ale kompletnie nie wiem, którędy należałoby to zrobić.


Po odcinku niezabudowanym rozpoczyna się teren zamieszkały. Są to kolejne wioski lub przysiółki, ciężko określić ich status administracyjny, nie bardzo wiadomo też, gdzie się kończy jedna, a zaczyna druga - Hysaj, Nehanë, Kullat e Boksit, Dragoçi.
 


 
To ostatnie jest największe, tu w końcu pojawiają się jacyś ludzie, ale z oczywistych przyczyn również chowający się w cieniu. Grupki panów dyskutują nad jakimiś ważnymi tematami, stoją zaparkowane motorynki, trafi się otwarty sklepik z mydłem i powidłem. Kościoły zostały definitywnie zastąpione meczetami.




Celem dzisiejszej wycieczki był kamienny most - Ura e Mesit, w wiosce Mes. Kilka lat temu go odwiedzałem, ale uznałem, że lepiej mieć jakiś plan podróży niż jeździć bez celu. A że most jest bardzo ładny, więc ponownie zajrzałem do niego z czystą przyjemnością.


Długi na ponad sto metrów most wybudował pod koniec XVIII wieku miejscowy osmański pasza. To jeden z najlepiej zachowanych tureckich zabytków w regionie, przerzucono go nad rzeką Kir, która latem zwykle wysycha. Żeby nie niszczyć cennej konstrukcji obok postawiono nową przeprawę.


Mes to właściwie przedmieścia Szkodry, zabudowa w pobliżu mostu jest typowo miejska, nawet stacje benzynowe wydają się być otwarte.



Na drodze w kierunku centrum Szkodry stoi pierwszy znak z nazwą miejscowości. Wiedziałem, że zbliżamy się do cywilizacji! Hot i Ri ma na tyle małe znaczenie, że nie dorobiło się nawet biogramu na żadnej z wersji językowej Wikipedii poza albańską, która zdawkowo informuje, iż osiedlili się w niej kiedyś Czarnogórcy.


Z pobliskiego meczetu dochodzi zawodzenie muezina, a ja obok jednej z tankszteli skręcam na północ, w drogę powrotną. W pewnym momencie widzę na polu znajomy kształt - bunkry! Słynne schrony, będące symbolem Albanii! Cieszę się jak dziecko, gdyż - paradoksalnie - coraz trudniej je spotkać. Powstawały w setkach tysięcy, ale głównie nad morzem i przy granicach, w głębi kraju było ich mniej, a po upadku komunizmu wiele z nich usunięto. Efekt był taki, że trzy lata temu byłem w Albanii i nie widziałem ani jednego! A teraz są - kilka sztuk, w tym jeden obok drogi.



Odbijając na skrzyżowaniu w prawo mógłbym wrócić szutrówką do znanego mi już wyschniętego kanału, ale wolę pojechać nieco dłuższą, nieznaną mi trasą.


W Guci e Re znów spotkamy akcenty chrześcijańskie - na skrzyżowaniu stoi kapliczka, a krzyż przy pomniku lwa z urwaną łapą chyba też nie był przypadkowy.



Strasznie chce mi się pić. Co prawda wziąłem ze sobą litr wody, ale przy tej temperaturze zdaje się ona gotować. Liczyłem na knajpkę, w której mógłbym się napić zimnego piwa, lecz spotykałem jedynie kawiarnie, a espresso to nie ma moja bajka. Zaglądam zatem do marketu, w którym panuje przyjemny chłodek. Szukam jakiego zmrożonego piwa w małej puszcze, znajduję jedynie Peroni. No trudno, może być. Łykam je na spokojnie na zewnątrz, choć sprzedawca zachęcała gestami, abym usiadł sobie w pomieszczeniu obok sklepu. Obserwuję chłopaka, który usiłuje zapakować na rower kupiony worek zboża i w końcu mu się to udaje.


Za wioską przekraczam zarośniętą i zaśmiecona linię kolejową, jedyną międzynarodową w Albanii, bo prowadzącą do Czarnogóry. Wnioskuję z jej stanu, że aktualnie znów nie jest w użytku, ale w 2017 roku udało mi się zobaczyć albański skład towarowy!


Docieram do szosy SH1 - jako, że to główna arteria transportowa tej części państwa, więc ruch jest spory, ale pobocza są szerokie i nie grozi mi staranowanie. Gdyby zerknąć w bok, to zobaczymy sielski obrazek, czyli wóz ciągnięty przez konia wzdłuż wyschniętego potoku pełnego odpadków.


Świątynia w Grilë. Najprawdopodobniej cerkiew, gdyż znowu jestem w wiosce zasiedlonej niegdyś przez Czarnogórców, którzy przybyli w te strony z powodu konfliktów pomiędzy klanami. Kościół katolicki stoi przy ulicy w głębi miejscowości.


Rondo w Grilë to małe centrum handlowe, gdyż dookoła niego działa kilka marketów, a także stacja benzynowa. Z daleka wydaje się, że to BP, lecz nic bardziej mylnego - można zatankować na B - Petrol 😜. Ceny paliw w Albanii były najwyższe ze wszystkich dawnych bałkańskich demoludów, więc nie skorzystałem.


Zatrzymuję się na moście, aby rozejrzeć się po okolicy. Ładnie prezentuje się widok w kierunku gór.


Przechodzę na drugą stronę. W stronę jeziora też nie gorzej się patrzy.


Nagle zjawia się jakiś dziadek na dwóch kółkach. Zaczyna na mnie krzyczeć i wygrażać, pokazuje, że mam wrócić na swój pas! Rozumiem gdybym blokował mu drogę, ale stoję przyklejony do balustrady! Dziadek macha rękami i zjeżdża. Dawno nie spotkałem tak zdenerwowanego Albańczyka, może to był Słowianin? Albo w dodatku katolik? Co najśmieszniejsze - minutę wcześniej inny facet serdecznie pozdrawiał mnie z auta, jakoś jemu nie przeszkadzałem.
Tymczasem pode mną tory do Czarnogóry.


Widok w kierunku północnym - niezbyt zwarta zabudowa, także zakończona górami.


Wróciłem do Omaraju, więc na kemping mam już bliziutko. Zaglądam jeszcze do knajpy przy skrzyżowaniu - prowadzona przez chrześcijan, więc mogę napić się piwa przy stoliku. Kufel tradycyjnie jest zmrożony, bo wyciągnięty z lodówki. Inni panowie wolą kawę z wodą... Na drodze zatrzymuje się pomarańczowy busik wożący turystów do Theth. Sam planowałem się tam jutro wybrać, ale ostatecznie uznałem, że przyda się trzeci dzień wypoczynku. Do Theth podciągnięto asfalt, więc nie ucieknie...


Droga w kierunku kempingu, trzy lata temu leżał na niej szuter. Natomiast zastanawiam się, czy znak z ograniczeniem prędkości do 20 km/h jest rzeczywiście potrzebny wśród pól?



Przejechałem prawie trzydzieści kilometrów, co z takim rowerem uważam za niezły wynik!

Większość ostatniego dnia wypełniło lenistwo, dopiero wieczorem udaliśmy się do dwóch knajp przy SH1. Wyruszyliśmy po siódmej, wcześniej się nie dało - paliło tak mocno, że i przebywanie w cieniu nie przynosiło ulgi, a wyjście na słońce kończyło się bólem skóry. Nawet Albańczycy mówili, że takie upały nie są u nich normalne...

Kolejna zagadka na drodze z nowym asfaltem - widzicie tu jakieś przejście dla pieszych? A może to Ministerstwo Głupich Kroków?


Zachód słońca przynosił ulgę. Na szczęście kolejne dni, choć bardzo ciepłe, będą ciut mniej męczące.




I jeszcze garść informacji finansowych. W dobie drożyzny i słabej złotówki chyba każdy zauważył, że na urlopy wydaje coraz więcej pieniędzy. Na szczęście Bałkany, a przynajmniej niektóre bałkańskie kraje, to nadal enklawy takiego poziomu cen, że nie grozi nam zawał serca. Oczywiście lokalizacja ma znaczenie - nad albańskim morzem zapewne zapłacimy więcej niż nad jeziorem, nawet jeśli to Jezioro Szkoderskie.

Aktualne ceny można znaleźć na stronie kempingu, ale uściślę, że w lipcu 2022 roku nocleg (dwie osoby + namiot + samochód) kosztował 19,50 euro. Wielkość namiotu nie ma znaczenia, ponieważ jest on za darmo, a płaci się za człowieka oraz auto, ewentualnie za kampera. W tej cenie nie ma prądu, przyłącze kosztowało 2,50 euro, lecz tak naprawdę nikt tego nie kontrolował, bowiem ludzie podłączali się do sąsiadów, jeśli u nich zabrakło wtyczek. Kemping posiada również własne noclegi i one zaczynają się od 35 euro (sporej wielkości namiot) albo od 55 euro za dwie osoby (drewniane domki).

Jeśli chodzi o restaurację, to - jak już wspominałem - jedzenie jest smaczne, choć zastrzegam, że prawie nie kosztowaliśmy mięsa poza qofte (czyli ćevapčići), ale te akurat na nogi nie rzuciło. Mają niezłe pizze, która zazwyczaj wystarczą do najedzenia się, świetnym pomysłem jest także zestaw przekąsek - meze. A poniżej kilka przykładowych cen z baru:
* śniadanie kontynentalne - 2,50 euro, angielskie - 4 euro,
* qofte - 4 euro,
* pizza od 3,50 do 6,5 euro,
* sałatki od 1,50 euro,
* meze wegetariańskie dla dwóch osób - 13 euro, z mięsem - 18 euro (nie opłaca się, mięsa jest mało),
* ryby od 10 euro,
* piwo "Tirana" - 1,70 euro,
* rakija - 1 euro,
* wino "domowe" od 3,50 euro za pół litra.
Najśmieszniejsze, że nie pamiętam, ile kosztowała woda, bo w menu jej nie ma 😛. Wszystkie ceny podawano w euro, rzecz jasna w lekach też można płacić, ale wolałem się upewnić u barmana 😏.



5 komentarzy:

  1. Kto wie, przy obecnym kursie złotego i tendencjach raczej pesymistycznych, być może znowu wylądujemy w Albanii w przyszłym roku. O ile będzie nas na to stać. Odyseja rowerowa na damce pięknie opisana.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Problem taki, że złoty traci praktycznie do wszystkich walut, również egzotycznych. Porównując ile kosztowały leki, dinary czy denary kilka lat temu, to i tu polska narodowa super waluta dostaje po dudzie. Jedynie forint stoi gorzej - czyżby przypadek??

      Usuń
    2. Mało pocieszające - na Węgry też się nie wybieram.

      Usuń
    3. To nie pocieszenie, bo na Węgrzech inflacja jest jeszcze wyższa niż w Wolsce, więc ceny wcale nie spadły ;) Aczkolwiek udaje się tam czasem znaleźć coś rozsądnego, jeżeli zaakceptujemy, że dookoła pełno przydupasów Putina...

      Usuń
    4. Jakoś mi nie po drodze z przydupasami Putina - wino gorzej smakuje.

      Usuń