Znad Jeziora Szkoderskiego (nad którym wypoczywaliśmy) do
Jeziora Ochrydzkiego (gdzie wkrótce będziemy wypoczywać) jest w linii
prostej około stu dwudziestu kilometrów, a więc teoretycznie dość blisko.
Trasa samochodowa to jednak już ponad dwieście kilometrów i szacowane cztery
godziny jazdy. Ponieważ dokonywałem jej kilkukrotnie, to zakładam na nią cały
dzień, zwłaszcza, że nie mam zamiaru pędzić jak wariat, ale jednocześnie
podziwiać też okolicę oraz widoki.
Najpierw zatrzymuję się na rogatkach Szkodry. Na środku ronda wznosi
się solidnych rozmiarów pomnik pięciu komunistycznych partyzantów (Heronjtë e vigut). Stworzył go w 1967 roku Shaban Hadëri, jeden z najsłynniejszych albańskich
rzeźbiarzy. Pomnik aż do początku XXI wieku stał w centrum miasta na głównym
skrzyżowaniu, ale w czasach demokracji postanowiono go stamtąd usunąć. W
przeciwieństwie do niektórych krajów nad Wisłą nie potraktowano go ciężkim
sprzętem, tylko jak na zabytek przystało i został przetransportowany w mniej
eksponowane miejsce.
Rondo, jak to zwykle w Albanii, służy nie tylko jako skrzyżowanie, ale do
rozmaitych czynności. Działają przy nim sklepy spożywcze, stragany z arbuzami,
a policja kontroluje kierowców - na szczęście nie cudzoziemców.
W komunizmie obywatele nie mogli posiadać prywatnych samochodów, więc starsi
Albańczycy są przyzwyczajeni do alternatywnych środków transportu.
Kawałek na południe od ronda usiłuję wejść na stary cmentarz muzułmański.
Brama jest jednak zamknięta, a płot dość wysoki, więc pozostaje mi zrobienie
zdjęć z zewnątrz. Nekropolia jest mocno zaniedbana.
Obrazki z ulicy.
Szkodra to piąte miasto w kraju pod względem liczby mieszkańców - posiada ich
niecałe osiemdziesiąt tysięcy. Nie aż tak dużo, ale cała populacja Albanii
liczy mniej niż trzy miliony. O ile w śródmieściu sporo budynków zostało
wyremontowanych, o tyle przedmieścia przypominają, że jesteśmy w
jednym z najbiedniejszych państw Europy, choć liczne mercedesy zaburzają ten
obraz 😏.
Na wyjeździe jak zwykle panuje chaos. Wystarczy jedno większe skrzyżowanie i
wszyscy głupieją. Sytuację wykorzystują grupy Cyganów, które całymi rodzinami
zaczepiają kierowców, włóczą się środkiem drogi i dobijają się do drzwi
samochodów. To również szkoderska tradycja - zawsze ich tu widuję. Niektóre
Cyganki są w nieustannym ciągu - ledwo dziecko troszkę podrosło i znowu
ciąża...
Jukoil, czyli podróbka pewnej znanej sieci 😏.
Ciekawy obiekt: bunkier przekształcony w mikroskopijną islamską świątynię lub
mauzoleum. Niestety, połowę zdjęcia zasłoniło przejeżdżające auto, więc będę
musiał do niego kiedyś podskoczyć.
W końcu udało się wyjechać ze Szkodry i podróż na południe stała się
sprawniejsza, pomijając liczne zawalidrogi.
Mijam różne interesujące tanksztele - jest nawet taka o profilu religijnym.
W mieście Lezhë (lub Lezhe - wiele albańskim miejscowości można
zapisywać różnie) kolejna tradycja, bo korek. Powodowany głównie przez
policjantów kierujących ruchem. Norma. Z okiem obserwuję pobliskie wzgórza z
ruinami twierdzy i nadajnikami.
Nad Jezioro Ochrydzkie jeździłem do tej pory dwojako. Najprostsza i najszybsza
droga biegnie przez Tiranę, potem na Elbasan i do granicy. Dłuższa, lecz
ciekawsza widokowo trasa SH6 wśród gór, z której korzystałem w 2017 roku. Tym
razem postanowiłem połączyć dwie opcje: dojechać do stolicy, a potem odbić w
Góry Skanderberga (Mali i Skenderbeut). Jakiś czas temu podobno otwarto w nich
nową szosę, łączącą Tiranę z SH6, a noszącą oznaczenie SH61. Wszystko to z
pewną dozą niepewności, gdyż informacje o niej były bardzo skąpe, dodatkowo
pojawiały się wieści, że tak naprawdę - pomimo oficjalnego otwarcia - nie
jest jeszcze skończona, ale politycy chcieli się wykazać, więc dopuszczono do
ruchu prowizorkę... Zobaczymy.
Tak jak pisałem - na początku i tak musimy dostać się do Tirany, więc przez
pewien czas mkniemy kawałkiem autostrady.
Postój na stacji na siku. Sylwetka zewnętrzna futurystyczna, ale w środku bez
zmian.
Myjnia - nieodłączna część bałkańskiego krajobrazu, choć to chyba Albańczycy
kochają je najbardziej. Wszystkiego może braknąć, ale nie miejsca do umycia
auta!
Okolica sprawia wrażenie lekko wysuszonej.
Powoli wjeżdżamy w miejscowości satelickie Tirany (Tiranë). Trochę
zmienia się krajobraz, pojawiają się budynki ze szkła i domy kultury, lecz z
drugiej strony pewne widoki pozostają stałe.
Ruch coraz bardziej gęstnieje. W pewnym momencie muszę skręcić w lewo w boczną
uliczkę, czyli przebić się przez sznur aut z naprzeciwka. Na zdjęciu
uchwyciłem moment chwilę przed tym wydarzeniem. Uda się, nie uda? Oczywiście,
że się udało.
Na ulicy prostopadłej jest spokojniej; jadę wzdłuż rzeczki Tiranë
oddzielającej nas administracyjnie od Tirany właściwej. Według mapy jestem w
miejscowości Paskuqan. Mijam stacje benzynowe, myjnie, składy drewna i
trójkołowce, wyglądające na chińskie.
Nagle asfalt się kończy, a my lądujemy przed bramą obiektu przypominającego bazę wojskową. Zaglądam do mapy - błąd, miałem na poprzednim skrzyżowaniu
skręcić i przekroczyć rzekę. Cofam się więc i po chwili docieram do wyczekanej
SH61. Przede mną wyrastają góry, serce zaczyna się cieszyć!
Szybko się okazuje, iż otwarta droga faktycznie nie jest jeszcze całkowicie
ukończona. Początkowo przypominają o tym tylko nieustanne ograniczenia
prędkości do 40 km/h oraz dziury pomiędzy mostami a jezdnią. Potem asfalt
zwęża się do jednej nitki i na niej trzeba czasem uważać, żeby do niczego
nie wpaść.
Następnie, dość nieoczekiwanie, droga zaczyna przypominać kompletną, choć
ograniczeń dalej nie ściągnięto.
Zatrzymuję się, aby porobić kilka zdjęć. Po wyjściu z klimatyzowanego wnętrza
powietrze parzy - na termometrze jest znowu ponad czterdzieści stopni, źle się
oddycha, a każdy większy wysiłek sprawia ból. No, ale w sumie czego się
spodziewać w drugiej połowie lipca, który jest najcieplejszym miesiącem
roku?
Koryto rzeki niemal zupełnie wyschło, została tylko płytka, nieduża ścieżka
wody. Z kolei nad górami gromadzą się dawno nie widziane chmury.
Most prowadzący do jednej z kilku zagubionych w górach wiosek.
Po chwili zaczynają się serpentyny, nabieramy wysokości, a mnie się zdaje, że
silnik pracuje jakoś nierówno. Ale w tym upale to chyba normalne?
Za zakrętami jest rozjazd - na prawo kamienista nawierzchnia prowadzi do
ciągle budowanego tunelu, dzięki któremu odpadnie kilka kilometrów. Na lewo stara trasa, z asfaltem dziurawym jak sito.
Pakuję się na lewo w zwężenie na jeden samochód, szutrowe, z wielkimi
dziurami. Daję po gazie, aby sprawnie z nich wyjechać, bo z naprzeciwka pędzi
kilka aut i w tym momencie... moje auto dostało zawału! Dosłownie! Zawyło,
wskazówki na desce rozdzielczej skoczyły do przodu, do tyłu, silnik zgasł i
zaczęły mrugać wszystkie lampki. Cudnie! Zaczynam staczać się w dół, bo
normalny hamulec też przestał działać, więc w lekkiej panice wciskam
ręczny!
Przekręcam stacyjkę, nie odpala, diody migają. Do tego
czuję smród, wdzierający się w nozdrza. Pierwsze wrażenie - zatarłem silnik!
Masakra! A stoję w takim miejscu, że nikt nie może mnie minąć, z tyłu auta, z
przodu auta. Próbuję uruchomić wóz po raz drugi, trzeci, pracuję z pedałem
gazu i Opel w końcu zaskakuje, więc podjeżdżam wyżej, oddycham z ulgą i...
sytuacja się powtarza. Na szczęście tu jest szerzej i już nie blokuję innych,
ale samochód ewidentnie jest w stanie zawałowym *. Wyskakuję i podnoszę
przednią klapę - ten smród to chyba jednak nie silnik, ale spalona guma, która
rozorała kamienie, gdy wyskakiwałem z dziury.
Co teraz robić? Jako żywo przypomina mi się sytuacja z poprzedniego roku,
kiedy to mój wóz szalał na Transalpinie. Tylko wtedy powód problemów był znany -
wskutek pęknięcia zbiornika uciekał mi płyn chłodniczy, teraz nic takiego nie
ma miejsca...
Przejechaliśmy nieco ponad połowę trasy pomiędzy Tiraną a miastem Klos, gdzie
SH61 łączy się z SH6, znaną mi z 2017 roku. Tyle, że jesteśmy dopiero na
wysokości około 800 metrów nad poziomem Adriatyku, czeka jeszcze dotarcie na
1200, czyli czterysta metrów podjazdu. Może damy radę? A może nie? Może dać
odpocząć silnikowi, bo ewidentnie wysoka temperatura otoczenia mu nie służy?
Ale stoimy w pełnym słońcu, nie ma kawałka cienia, studzenie silnika zajmie
wiele czasu.
Zwycięża rozsądek. Robię pamiątkowe zdjęcie górskiej okolicy oraz miejsca, do
którego dotarliśmy. A potem trzeba zawrócić. SH61 zostaje na przyszłość, nie
odpuszczę jej!
Zjazd idzie sprawnie, silnik się uspokoił, ale jak tylko staję, to wyraźnie
się męczy na wolnych obrotach. Czasem wręcz krztusi, więc muszę ratować go
sprzęgłem. Postanawiam w ogóle nie gasić auta, o ile nie będzie to koniecznie,
bo nie mam pewności, że ponownie odpali.
Przedzieramy się przez centrum stolicy. Skupiony na samochodzie odnotowałem
jedynie, że dawne mauzoleum Hodży przechodzi poważny remont. Oznaczenie dróg
jest w Tiranie fatalne (spotkaliśmy jeden znak), więc dokonuję rzeczy u mnie
bardzo wyjątkowej, a mianowicie posiłkuję się GPS-em. Później jeszcze krótka
przygoda w postaci wjazdu pod prąd na rondzie, ale w końcu trafiam na
autostradę do Elbasanu, gdzie staram się nie przesadzać z obrotami, zatem
sporadycznie wyprzedzają mnie nawet ciężarówki. Moje nerwy postanowiła też
przetestować jakaś zagubiona puszka, która wpadła pod oponę i odbijała się
potem dziko od kołpaka.
Droga ze Elbasanem, doliną rzeki Shkumbini, jest mi doskonale znana,
ale nie odmawiam sobie od czasu do czasu robienia zdjęć. Zieleń kontrastuje z
wyschniętym korytem. Dodam, że Shkumbini jest symboliczną granicą pomiędzy
Albanią północną i południową. Te dwie części kraju zawsze mocno się różniły
od siebie kulturowo - na północy mieszkają Gegowie, a na południu Toskowie.
Północna grupa etniczna była zawsze bardziej konserwatywna, południowa
bardziej otwarta, choć paradoksalnie to z tej drugiej wywodził się Hodża,
który Albanię zamknął na świat. Rządy komunistyczne były dyktaturą zdominowaną
przez Tosków, natomiast pierwsze wystąpienia opozycyjne organizowali na
północy Gegowie, m.in. w Szkodrze i oni sterowali państwem w początkach
demokracji. Oprócz polityki oba plemiona różnią się również dialektami,
zwyczajami i religią, bo - jak już zresztą wspominałem - z wyznań
chrześcijańskich północ jest katolicka, południe prawosławne. Ot, taka
ciekawostka jako przerywnik w jeździe 😏.
Polityka historyczna przynosi efekty.
Równolegle do drogi biegnie linia kolejowa do Podgradca nad Jeziorem
Ochrydzkim. Bardzo widokowa, pełna tuneli i mostów, nieczynna od dawna.
Ogólnie cała albańska sieć kolejowa jest w stanie tragicznym, w 2022 roku
jedynym czynnym połączeniem był odcinek Durrës - Elbasan: dwa kursy weekendowe
dziennie w okresie wakacyjnym. Albański rząd ma plany odbudowy, podobno trwa
remont torów do Rrogozhinë, mają powstać połączenia międzynarodowe z Kosowem i
Grecją, lecz nad jezioro pociągów nikt na razie przywracać nie zamierza.
Pomnik poświęcony partyzantom, napis jest nowy.
Widzimy na drogach bardzo dużo policji, wyjątkowo nawet jak na Albanię. Może
trwa akcja kontrolna, skoro dziś sobota? Być może tak było na szosach do
Tirany, natomiast tutaj z naprzeciwka co chwilę sunie radiowóz lub cywilny wóz
z błyskającymi światłami, do tego wypasione, czarne limuzyny. Podejrzewam, że
to transport jakiejś delegacji z przejść granicznych z Macedonią.
Na ostatnich kilometrach albańskiej ziemi czeka nas poważne wyzwanie - trzeba
znów wspiąć się w górę, ale tym razem trochę wyżej niż przedtem, bo na
tysiąca... Jadę z duszą na ramieniu i już sobie wyobrażam, co może się
zdarzyć...
Na szczęście tym razem obyło się bez problemów: jechałem stałym tempem, bez
gazowania, bez konieczności przeskakiwania przez dziury, wygodny asfalt
prowadził zygzakami, więc wznosiliśmy się stopniowo. Wyjeżdżamy na rozległy
otwarty teren, na którym zawsze mam pierwszy kontakt z
Jeziorem Ochrydzkim.
Silnik pracuje nieustannie od czasu SH61, ale wracając do auta słyszę, że na
luzie krztusi się i trzęsie, więc bez zwłoki ruszam do pobliskiego przejścia
Qafë Thanë - Kjafasan, głównego na granicy z Macedonią. Aut nie ma jakoś dużo,
lecz posuwając się wolno ciągle słyszę duszenie się silnika. Najgorsze, co
może się teraz zdarzyć, to jakaś drobiazgowa kontrola i konieczność jego
wyłączenia!
Tym razem pogranicznicy ograniczyli się do sprawdzania dokumentów, więc z
wielką ulgą wjeżdżam do chrześcijańskiego kraju.
* Przyczyn zawału do tej pory nie udało się wyjaśnić, choć pochylali się nad
nim różni lekarze, znaczy się mechanicy, a nawet macedoński kelner. Sądzę, że
najbardziej prawdopodobna jest odpowiedź najprostsza: tropikalna temperatura,
rozgrzany do granic możliwości silnik, nierówne obroty wskakujące często na
bardzo wysoki poziom dały w sumie efekt chorobowy. Niestety, taki mamy klimat.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMnie na interiorze chorwackim, gdy chciałem gonić kolegę, zaczęła rosnąć temperatura silnika, tj wskazówka przy każdej próbie przyśpieszenia (ok 110-115 jechaliśmy) zaczynała gwałtownie wykraczać poza odpowiednią temperaturę, zaczynała rosnąć, to zaczynał się silnik grzać, to było gdy droga lekko pod górę wiodła, auto pokazywało wtedy 38 stopni na zewnątrz - ja odpuściłem, po chwili było z górki, to wtedy docisnąłem. Ewidentnie musisz zmienić auto, na mercedesa. One tam dają radę w tych temperaturach ;)
OdpowiedzUsuńPs. zjadłem słowa, więc jeszcze raz wstawiłem ten sam post.
W tym roku nawet ta temperatura silnika nie rosła ponad normę, więc tym bardziej się zdziwiłem z takiej sytuacji... Dziwne to i dzikie - jakby powiedział mój dziadek.
UsuńPewnie emocje były nie małe, gdy coś dzieje się z samochodem w dalszej podróży. Dobrze, że dojechaliście szczęśliwie. Pobyt nad Jeziorem Ochrydzkim pewnie zrekompensował Wasze przeżycia. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńOwszem, rekompensata była, nie mniej cały czas w tle czaiła się obawa, czy auto podoła w czasie dalszej jazdy... Pozdrowienia!
Usuń