Most Przyjaźni, najczęściej zwany po upadku komunizmu
Mostem Dunajskim (przyjaźń w kapitalizmie przestała być w cenie), wybudowano w latach 1952-1954. Miał symbolizować
nowe stosunki pomiędzy miłującymi pokój krajami, a także wielkie możliwości
socjalistycznych gospodarek (więc konieczna okazała się pomoc Związku
Radzieckiego). Z długością ponad dwóch kilometrów był największą taką
przeprawą drogowo-kolejkową na świecie.
Skorzystanie z mostu jest płatne - kosztuje 3 euro. Następnie wjeżdża się na
jednopasmową drogę i w połowie konstrukcji pojawiają się tablice oznaczające początek
Rumuni, choć flaga wskazuje raczej na Francję 😏.
Na rumuńskim brzegu, podobnie jak na bułgarskim, strzelają w niebo kolumny z
datami budowy. Po bułgarskiej stronie nie było kontroli granicznej, po
rumuńskiej strażnik spojrzał na papiery, wymamrotał coś niezrozumiałego, ja
wytrzeszczyłem oczy, on rzucił "ciao" i machnął ręką, aby jechać dalej.
Całość przekroczenia granicy zajęła pół godziny, co jest bardzo dobrym
czasem, biorąc pod uwagę, że kilka dni później ludzie potrafili tu tracić i
sześć godzin.
W Giurgiu nie ma czego oglądać, więc nawet się tam nie zatrzymuję.
Muszę tylko podjąć decyzję nad wyborem dalszej drogi: decyduję się na trasę
najbardziej bocznymi szosami, ale za to ma być najkrócej.
Ruch jest minimalny, kilka mijanych wiosek sprawia wrażenie wymarłych. W
Cucuruzu fotografuję cerkiew i Pomnik Poległych z realistycznym wyobrażeniem
żołnierza.
Ta trasa jest bardzo przyjemna, ale na mapie pokazującej stan dróg był
zaznaczony fragment pozbawiony asfaltu. Jadę i jadę, jakoś końca utwardzenia
nie widać i jestem nawet trochę rozczarowany.
Mijam zakręt i nagle wybucham śmiechem! Faktycznie asfalt kończy się jak
ucięty nożem! Granica jednostki administracyjnej i zaczyna się szuter, który
ciągnie się przez jakieś trzy kilometry. W kolejnej miejscowości asfalt
wraca.
Od tego momentu pędzimy główną drogą (z numerem 6). Szybko mijają kolejne
kilometry.
Zatrzymuję się co jakiś czas, gdy zobaczę coś ciekawego - np. kolorową
kolumnę albo wystawiony na sprzedaż zakład.
W Radomirești pewna kobieta wyprowadza mały wózek na spacer, a wojakowi z
pomnika spadł hełm.
Olt (po polsku Aluta) oddzielająca Muntenię od Oltenii. Jest
najdłuższą rzeką płynącą tylko w granicach Rumunii, wpływa do Dunaju.
Liczne stragany czające się na poboczach.
Dziś znowu śpimy pod dachem - pod tym względem będzie to rekordowy wyjazd
wakacyjny. Zrezygnowałem z noclegów tranzytowych w namiocie, nie chciało mi
się go rozstawiać, aby po kilkunastu godzinach złożyć z powrotem. Jedynym
minusem noclegów w pomieszczeniach są słane do mnie smsy z pytaniem, o
której dotrzemy. Cholera, a skąd ja to mam wiedzieć? Nie wiem jaki będzie
ruch, czy nie trafię na blokadę albo wypadek. Jak przyjadę za wcześnie, to
mogę nikogo nie zastać z obsługi, jak przyjadę za późno, to też źle...
Dzisiaj to nawet nie sms, ale od razu telefon - rzucam na odczepnego, że
dojedziemy o siódmej, co w głosie rozmówczyni wywołuje lekkie zmieszanie. No
i się pomyliłem, bo wyjątkowo stawiliśmy się u celu godzinę wcześniej. Nie
ma właścicielki, wita nas... Włoch, który mówi jedynie po włosku i trochę po
rumuńsku. W przeciwieństwie do wrednej włoskiej baby z Ploeszti facet jest
sympatyczny i dogadujemy się bez większych problemów 😏.
Jako lokalizację noclegu wybrałem Krajową (Craiova), szóste miasto
Rumuni oraz stolicę Oltenii. Próżno jej szukać wśród listy największych
atrakcji w kraju, turyści raczej tu nie zaglądają, więc postanowiłem zajrzeć
ja. Ulice Krajowej to taka Rumunia w miniaturce - stare sąsiaduje z nowym,
ładne ze szpetnym, a zadbane z ruderą.
Miasto kilkukrotnie dotykały rozmaite katastrofy - pod koniec XVIII wieku
nawiedziło je trzęsienie ziemi, potem zaraza dżumy, a następnie zniszczenie
przez Turków. Większość historycznej zabudowy pochodzi zatem z 19. stulecia,
kiedy Krajowa zaczęła się gwałtownie rozwijać. Jednym z nielicznych
starszych budynków jest Dom Bana, siedziba namiestników z 1699 roku.
Krajowa posiada u siebie sporo świątyń. Na pierwszym zdjęciu katedra św.
Dymitra - w obecnej formie z końca XIX wieku. Na drugim cerkiew Świętej
Trójcy, nowsza wersja starszego budynku, z 1906 roku. Na trzecim neogotycka
cerkiew św. Eliasza (przypomina synagogę). Na ostatnim nieco oddalona od ścisłego centrum cerkiew
pod wezwaniem Archaniołów Michała i Gabriela. O tej porze wszystkie są już
zamknięte, lecz może uda się do nich zajrzeć rano.
Duży budynek prefektury w tzw. stylu Brâncoveanu, zwanym także
wołoskim renesansem. Oczywiście jest to wersja "neo".
Dziś był najcieplejszy dzień od początku rozpoczęcia urlopu - już rano
termometr pokazywał 26 stopni, a potem doszedł do 39, natomiast Włoch z
noclegu mówił, że w mieście było 40 i więcej. Teraz nareszcie zrobiło się
chłodniej i spaceruje się przyjemnie. Na ulicach nie spotkaliśmy żadnych
innych cudzoziemców.
Szukamy jakiegoś lokalu. Początkowo za bardzo ich nie widać, jedynie jakieś
kebabiarnie. Wreszcie trafiamy na plac pełen restauracji. Jestem tak głodny,
że chciałem wchodzić od razu do pierwszej lepszej, ale w końcu poszliśmy
kawałek dalej i zasiedliśmy w przyjemnej knajpie z wewnętrznym ogródkiem. Na
stół wjechała ciorbă de burtă (flaczki), ciorbă de legume (zupa
warzywna), fasola z kiełbaskami, pilaw, pieczywo z grilla i pieczone kabaczki.
Muszę przyznać, iż smakowało znakomicie.
Deptak wieczorową porą.
Rankiem udaję się na tradycyjny spacer po mieście - lubię tę porę, bo jest
jeszcze normalna temperatura, a ulice zazwyczaj nie są zbyt tłoczne. Najpierw
zaglądam do cerkwi św. Eliasza, potem do Świętej Trójcy.
Ulice zdobią (lub nie) liczne pomniki. Jest król Karol I i król Michał I. Jest
hospodar Michał Waleczny, który urodził się w Krajowej. Są wreszcie jakieś
regionalne postacie.
Skrzynki elektryczne zostały uzupełnione graffiti z sylwetkami kobiet.
Różne oblicza architektury: nowa galeria handlowa i strasznie przekombinowany
blok mieszkalny.
Teatr Narodowy także przyciąga wzrok swoją sylwetką - otwarto go w 1973 roku.
Obok tej masy betonu rozciąga się całkiem sympatyczny park.
Tak jak pisałem wcześniej - Krajowa to nie jest punkt na trasie przeciętnego
turysty. Tym bardziej cieszę się, iż tu zajrzałem.
Wyjazd z miasta oznaczał trochę stania w korkach, ale wszystko poszło w miarę
sprawnie. Na obrzeżach żegnają nas kominy wypluwające w niebo kolorowe
substancje, tworzące w górze dziwną chmurę.
Dzisiaj będzie znowu sporo jeżdżenia i wiele małych miejscowości po drodze. W
niektórych tworzą się zatory, które jak zwykle wykorzystuję do robienia zdjęć.
Odbijam na boczne trakty. Krajobraz z płaskiego staję się bardziej
pofałdowany.
W jednej z wiosek zauważam dziesiątki drewnianych krzyży oraz świętych
obrazów. Stoją oparte o płoty, wbite w ziemię, powieszone na studniach. I są
pięknie zdobione - każdy z nich pomalowano na kolorowo, dodano obrazek Jezusa
lub Maryi oraz napisy. Upamiętniają zmarłych. To prawdopodobnie jakiś bardzo
lokalny zwyczaj, gdyż widziałem je tylko w kilku sąsiadujących ze sobą
mieścinach. Ciekawe, czy tworzy je rodzina nieboszczyka, czy może jacyś
bardziej profesjonalni artyści? W każdym razie bardzo interesująca rzecz.
Pomniki Poległych - tradycyjne albo z armatami.
Okolica jest biedna - nawet komisariaty policji prezentują się licho, a koń z
wozem to nadal popularny środek transportu.
Studnia stoi w każdej miejscowości. Tu chyba służy jako miejsce imprezowe, bo
w blaszanej wiacie panuje straszny syf.
Północne rejony Oltenii to także teren wydobycia ropy naftowej. Rumunia
pozyskuje jej rocznie około trzech milionów ton, co lokuje ją pod koniec
pierwszej pięćdziesiątki na świecie i na piątym-szóstym miejscu w Europie.
A przed nami...
Od kiedy przejechałem się Trasą Transfogaraską, to wiedziałem, że
Transalpina też musi zostać zaliczona! W tym roku w końcu udało się
ułożyć taki plan wyprawy, że ta najwyższa droga w Rumunii idealnie się w niego
wpasowywała. Już od samego początku urlopu cieszyłem się na ten dzień, modląc
się tylko o dobrą pogodę. Można uznać, że modlitwy zostały wysłuchane, gdyż
niebo jest niebieściutkie, lecz znów od rana mamy upał, a po wyjściu z
samochodu ciężko oddychać - gorące powietrze natychmiastowo wdziera się w nos
i płuca. To oznacza także kiepską widoczność, lecz na razie wszystko wygląda
świetnie!
Moja radość trwała krótko. Już przy pierwszych podjazdach zauważam, że coś
jest nie tak z samochodem: strasznie się męczy, silnik wyje, chłodzenie zdaje
się nie wyrabiać. Jasne, większość aut dostaje kopniaka przez te przewyższenia, a
upał na pewno nie pomaga, ale żeby aż tak? Połykam kolejne zakręty i dojeżdżam
do wysokości około 1100 metrów, gdzie staję na niewielkim parkingu. Silnik
wydaje się dusić, więc wyłączam go, aby trochę odpoczął i idę zrobić kilka
zdjęć.
Po ponownym przekręceniu kluczyka auto się krztusi, dyszy, zapalają się
rozmaite ikonki, a wskaźnik temperatury silnika gwałtownie skacze do góry. I
choć po chwili opada, to nie wygląda to najlepiej. Daję jeszcze trochę autu
odpocząć i próbuję ponownie - historia się powtarza, ewidentnie wóz zaczyna
szaleć. Biję się z myślami i podejmuję jedyną możliwą w tym momencie decyzję -
zawracam!
Wściekły i smutny przyglądam się dziesiątkom mknących do góry samochodów i
motocykli... A może jednak powinienem zaryzykować? Tyle, że przede mną było
jeszcze tysiąc metrów podjazdu, korzystanie z pomocy drogowej na Transalpinie
raczej nie pozostałoby bez wpływu na stan finansów, nie mówiąc już o poważnej
awarii... Tylko co się mogło stać? Dwa lata wcześniej bez żadnego problemu
śmignąłem na prawie dwa tysiące w Durmitorze, a przed tegorocznym wyjazdem
moje auto było dokładnie sprawdzane...
Na niższych wysokościach wszystko zdawało się wrócić do normy, ale zagadka
pozostała. Jej rozwiązanie nastąpiło dopiero po zakończeniu wyjazdu: pojemnik
na płyn chłodniczy lekko się rozszczelnił i różowej cieczy zaczęło ubywać,
więc w niektórych momentach nie była w stanie dotrzeć do chłodnicy! Musiało
się to stać już w trakcie urlopu i ja też tego w trasie nie zauważyłem, gdyż
przed Transalpiną wszystko wydawało się być w porządku - nawet przy wysokich
temperaturach silnik się nie buntował.
Decyzja o zawróceniu była słuszna, ale niedoszła Transalpina stała się
największym rozczarowaniem tego lata! Na pewno muszę na nią wrócić, lecz
postaram się nocować u podnóża gór, tak żeby na trasę wyjechać jak
najwcześniej, a nie w południe.
Kurde szkoda tej drogi...ale przynajmniej, musisz Rumunię, znów sobie w plany wpleść :)
OdpowiedzUsuńRumunia jest w planach na stałe, zatem jest szansa, że w końcu uda się tę Transalpinę przejechać :)
UsuńNiezwykle ciekawe rejony Europy i aż mnie skręca, by chociaż trochę liznąć tych rejonów.
OdpowiedzUsuńWszystko przed Tobą :) Do Rumunii można zajechać już w nieco ponad 6 godzin :D
UsuńJak to, nie zaliczyłeś rumuńskiego warsztatu? U mnie to niestety wakacyjna świecka tradycja ;-)
OdpowiedzUsuńOdpukać, jedyna wizyta w warsztacie dotychczas to w albańskim, wymieniali mi żarówkę. Kiedyś też żarówkę wymienił jeden serbski miejscowy zaczepiony na ulicy ;)
Usuń