To powinien być wpis rozpoczynający okres przedświąteczny, a urodził się jako
jego podsumowanie.
Grudzień to czas jarmarków bożonarodzeniowych, na które jeżdżę zwykle
do Republiki Czeskiej. Rok temu tradycja ta została brutalnie przerwana, lecz
miałem głęboką nadzieję, że tej późnej jesieni wszystko powróci na stare tory.
Niestety, "ostatnia prosta" okazała się wyjątkowo kręta i najeżona
przeszkodami.
Początkowo brałem pod uwagę Pardubice. Zrezygnowałem jednak, gdyż o tym czy
jarmark się odbędzie, nie wiedziała nawet tamtejsza informacja turystyczna, a
urzędnicy odsyłali mnie od Annasza do Kajfasza (urząd miasta do jakiegoś
wydziału, ten z kolei do innej instytucji itp.). Potem padł wybór na Ostrawę i
wszystko zmierzało w dobrym kierunku, gdy nagle czeski rząd... zamknął
jarmarki! Ręce opadły, a Czesi byli wściekli - dlaczego akurat jarmarki,
imprezy na świeżym powietrzu?! Można pójść w tłumie na mecz, do galerii
handlowej i do innych przybytków, ale na jarmark nie!
Doszukiwałbym się w tym przypadku także działań politycznych, gdyż to były
ostatnie dni rządu Andreja Babiša i wcale bym się nie zdziwił, gdyby
specjalnie podrzucił zgniłe jajo następcom...
Ostatecznie Ostrawę zmieniłem na Pragę - tam przynajmniej zawsze jest
coś do zwiedzania, a może i jakieś knajpy będą chociaż sprzedawać grzańce? I
faktycznie, w wielu miejscach można było dostać kubek wina na wynos - wydawało
się, że będzie to jedyny akcent jarmarkowy, a resztę czasu trzeba będzie
przeznaczyć na podziwianie architektury, w tym jak zwykle pięknie oświetlone
Hradczany i jak zwykle zatłoczony Most Karola.
Okazało się, że jednak Czesi przechytrzyli system! Ku mojemu zdziwieniu na
ulicy Havelskiej (Stare Miasto) natykam się na rzędy budek, sprzedawane są
adwentowe duperele, choinki, prezenty, jedzenie oraz - co najważniejsze -
grzane wina i poncz. Normalny, standardowy jarmark bożonarodzeniowy!
To jednak mogą być jarmarki czy nie? Otóż nie mogą, ale czeski rząd, jak niemal
każdy w tych popieprzonych czasach, nie grzeszy konsekwencją ani inteligencją.
Zakazano jarmarków, lecz nie... targów albo wydarzeń kulturalnych. Wystarczyło
po prostu zmienić nazwę oraz regulamin imprezy i zabawa może toczyć się dalej
pod tytułem np. "targ zimowy, grudniowy, praski" itp. 😛. Pewnym problemem były przepisy zakazujące konsumpcji alkoholu w
przestrzeni publicznej (a nie sprzedaży na zewnątrz, jak na początku głoszono),
więc oficjalnie każdy kubek grzańca był pakowany "na wynos" - dostawaliśmy
przykrywkę i powinniśmy się z tym kubkiem udać w miejsce, gdzie można go było
legalnie opróżnić. Oczywiście ani sprzedawca ani żadne służby nie sprawdzały
co robimy z danym napojem, więc w praktyce - tak jak dawniej - opróżniano go
na "targu" 😏. W podobny sposób postępowano z jedzeniem, choć formalnie nie ma
paragrafów zakazujących konsumpcji posiłków na ulicy - w wielu stoiskach
pakowano je do woreczka i z mrugnięciem oka wydawano s sebou. Może brzmi
to nieco skomplikowanie, ale generalnie jarmark odbywał się prawie
tak samo jak przed 2020 rokiem.
Napitki można było także kupić na stoiskach wystawionych przez pobliskie
lokale i tam były one tańsze - ceny zaczynały się od 45 koron, podczas gdy na
straganach życzyli sobie 50-60 koron.
W Pradze zawsze działało kilka albo nawet kilkanaście niezależnych jarmarków,
każdy rządził się własnymi prawami i tak też to wyglądało teraz: o ile na
Havelskiej praktycznie bez zmian, o tyle główny jarmark na
Rynku Staromiejskim nie ruszył. Rzesza ludzi (i tak znacznie mniejsza
niż zazwyczaj) przesuwała się pomiędzy zamkniętymi, smutnymi budkami. Kilka
dni później miała rozpocząć się rozbiórka stoisk.
Większość zebranych na rynku gramoli się na specjalną platformę, z której
lepiej widać świąteczne drzewko - w tym roku przybyło ono z okolic Jablonca
nad Nisou. Strom jest wysoki na 22 metry.
Obiektem, który widzę pierwszy raz, jest Słup Maryjny. Stał on sobie spokojnie
w tym miejscu do 1918 roku, kiedy to krótko po proklamowaniu Czechosłowacji
został zwalony na ziemię jako symbol rządów katolickich Habsburgów.
Zrekonstruowano go w 2020, jeszcze czeka na kilka ostatnich elementów.
Dosłownie rzut beretem dalej stoi kilka stanowisk z jedzeniem i piciem.
Otwartych. Handel na głównym placu rynku jest niebezpieczny, natomiast
kilkanaście metrów obok już nie. Logiczne, prawda?
Kolejna niespodzianka czekała na Malej Stranie. Z Mostu Karola ukazał
się taki widok:
Setki radosnych osób kręcących się pomiędzy straganami oraz namiotami.
Tu też jest jarmark! Jedyne różnice w porównaniu do tych z czasów sprzed
pandemii to takie, że sprzedawcy noszą maseczki, a stragany są od siebie
oddalone o kilka metrów. Poza tym wszystko w normie - picie, jedzenie takie
jak zawsze (haluszki, langosze, placki, kartofelki, grzyby, kiełbasy itp.) i
tylko ceny bolą (tu już za grzańca trzeba zapłacić co najmniej 70 koron). No,
ale w końcu to stolica - praskie jarmarki przyciągają zawsze gigantyczne tłumy
z całej Europy.
W tym namiocie dzieci mogły się spotkać ze Świętym Mikołajem, aniołkami i
diabłami (Czechom - podobnie jak Ślązakom - prezenty pod choinkę przynosi
Dzieciątko, a Mikołaj robi to 6 grudnia).
Program kulturalny anulowano jeszcze przed zakazem organizacji jarmarków. Ale nie szkodzi - skoro nie ma oficjalnej sceny, to pojawiła się jakaś
amatorska kapela z trąbami oraz bębnami i urządziła... koncert na chodniku.
Impreza na całego, ludziska skaczą, klaszczą, śpiewają i tańczą, a wszystkiemu
przygląda się dwóch uśmiechniętych strażników miejskich.
Z tego co się orientuję, to "grudniowe targi" odbywały się także w
jeszcze kilku innych miejscach w Pradze, m.in. na Václavskim náměstí. Przez
oficjalny zakaz na pewno pojawiło się na nich znacznie mniej turystów niż
zwykle, co akurat wyszło na plus.
Wiadomość o zakazie organizowania jarmarków zwyczajowo została ogłoszona znienacka, dzień przed wejściem w życie i tuż przed weekendem, w którym miała
wystartować większość takich imprez w Republice. Zanim się zaczęły już się
skończyły. Chaos, zamieszanie, straty dla wszystkich, a zwłaszcza dla
sprzedawców, którzy mieli wszystko przygotowane. Reakcje samorządów były
zróżnicowane - w niektórych miejscowościach jarmarki przemianowano na targi,
ale bez gastronomii, co się mija z celem. W innych - jak w Pradze -
zastosowano wybiegi. W jeszcze innych władze ograniczyły się do lamentowania,
narzekania i zbiórek dla poszkodowanych sprzedawców. Skąd takie całkowicie
odmienne reakcje? Czyżby jedni włodarze mieli jaja, a inni nie? Jedni się
bali, a inni wręcz przeciwnie? Nie słyszałem o akcjach policji czy sanepidu,
zresztą wszystko odbywało się zgodnie z prawem. Może po prostu niektórym się
nie chciało i decyzja rządu nawet ich ucieszyła? A może... znowu wmieszała się
polityka? Sprawdziłem kto rządzi w Ostrawie, gdzie nawet nie próbowano żadnych
"targów", a organizatorzy poprzestali na teatralnym załamywaniu rąk. No i
okazało się, że pan burmistrz jest z tej samej partii, co premier Babiš.
Nieładnie byłoby występować przeciwko decyzjom najwyższego szefa. Natomiast
burmistrz Pragi pochodzi z szeregu opozycyjnych Piratów - nawet jeśli nie
nakłaniał do obchodzenia prawa, to przynajmniej w tym nie przeszkadzał - tymi
mniejszymi jarmarkami zapewne zarządzały jakieś lokalne społeczności albo
dzielnice. A i tak Babiš i jego ludzie grzmieli, że prowadzący "targi"
przyczyniają się do wzrostu zachorowań i śmierci, są nieomal mordercami.
W drugiej części wpisu będą bliższe, górnośląskie okolice - znad Wełtawy
przeniesiemy się nad Odrę, czyli do Opola. W tym przypadku jarmark
bożonarodzeniowy to dość krótka tradycja i dopiero od kilku lat wygląda on w
miarę porządnie, gdyż początkowo przybierał formę byle jakich bud, w
których królowały scypki i kapcie. Serki góralskie i obuwie domowe oczywiście
nadal występują jako jedne z głównych gwiazd, ale obecnie ewidentnie poprawiła
się forma estetyczna jarmarku, pojawiło się także więcej produktów związanych
ze świętami (uwierzycie, że kiedyś prawie w ogóle nie sprzedawano grzańców?).
Miasto zadbało o dekoracje i oświetlenie ulic, miejscami wygląda to całkiem
fajnie.
Jarmark rozłożył się na rynku wokół ratusza. W sumie ze dwadzieścia lub nieco
więcej budek, dwie karuzele oraz diabelski młyn. Nie jest on zbyt duży, ale
przejażdżka kosztuje jedynie 5 złotych (dwa lata temu była w ogóle darmowa). Z
perspektywy wagonika można nieco inaczej spojrzeć na rynek.
Grzańce zaczynały się od 12 złotych, niektóre kosztowały 15, a podwójna porcja
19 złotych. W dni powszednie frekwencja była raczej umiarkowana, ale zdarzyło
mi się trafić na tańce Gruzinów, którzy mieli tam swoje stoisko 😏.
Dla dzieci przygotowano także domki z opowiadanymi bajkami.
W weekendy ludzi pojawiło się zdecydowanie więcej, tworzyły się nawet kolejki
do niektórych stanowisk oraz na diabelski młyn. Zmarznięci mogli się ogrzać
przy ognisku.
Jeśli chodzi o gastronomię, to serwowano specjały typu bigos, golonko czy
żurek, ale także tradycyjne śląskie kiełbasy litewskie (możliwe, że dla
Kresowiaków) czy węgierskie (to dla tych od Polaka-Węgra dwóch bratanków 😏).
A pisząc na poważnie - nie przypominam sobie, aby było coś z miejscowej
kuchni.
Nie mogłem się powstrzymać przed zrobieniem zdjęcia stanowiska "góralskiego"
zapraszającego na "łoscypki". O ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć
fascynację góralszczyzną i tymi pseudoserkami w Krakowie albo w Warszawie, o
tyle zupełnie nie trafia to do mnie na Górnym Śląsku! Na fotce widać, że chyba
jednak klienci głosowali nogami...
Katowice to zupełnie inna kategoria - tutejszy jarmark jest znacznie
większy i bardziej znany. Budki zostały skomasowane na płycie rynku oraz na
krótkim fragmencie ulicy 3 Maja. Dodatkowymi atrakcjami są lodowisko i młyńskie koło, także o wiele większe niż w Opolu, zatem droższe (20 złotych zamiast
5).
Jarmark katowicki działa od kilkunastu lat. Początkowo odbywał się na jednej z
bocznych ulic, potem stopniowo się rozwijał i rozbudowywał. Można napisać, że
zyskał pewną renomę (dodajmy do tego słynny jarmark na Nikiszowcu, który
jednak organizowany jest tylko w jeden weekend). Opinie o nim bywają różne, już
dziesięć lat temu
niektórzy narzekali: "Budy postawili, same cacka, a ludzie przecież pieniędzy na to nie mają –
siedzą w domu i jedzą chleb z smalcem – postulował na głos starszy
mężczyzna". Idąc za logiką tego pana - gdyby bud nie postawiono, to ludzie
mieliby nawet na marmeladę do chleba 😏. A pisząc poważnie - mnie się
katowicki jarmark podoba. I właśnie pusta przestrzeń rynku idealnie do niego
pasuje. Pod względem estetyki nie odbiega on od wielu zagranicznych.
W tym roku towarzystwo odwiedzających było międzynarodowe. Nie chodzi mi o
pijanych Ukraińców ani o pojedynczych młodych ludzi
(studentów) mówiących po angielsku - w Katowicach zjawiła się masa Czechów! W
niektórych momentach słychać było dookoła częściej język czeski niż polski
albo śląski. Całe rodziny z dziećmi, niektórzy spotykali... sąsiadów z
własnego bloku 😛.
- Przyjechaliśmy z Ostrawy - mówił jeden facet. - Mamy gdzieś Babiša i jego
zamykanie.
Były już premier Republiki zapomniał (jak i zapomina o tym wielu "ekspertów"),
że zdrowie psychiczne jest tak samo ważne jak fizyczne. Jeśli po raz kolejny
odbiera się obywatelom nadzieję, jeśli w formie niejasnych i niesprawiedliwych
przepisów niszczy się tradycję (z dnia na dzień), to potem trudno się dziwić,
że ludzie mają wszystko w zadzie i na przekór chcą wszelkimi siłami żyć normalnie.
Podstawowy towar jarmarkowy, czyli grzaniec, kosztował w najtańszej wersji 15
złotych. Po szybkim przewalutowaniu wychodzi, że trzeba za niego zapłacić
więcej, niż za najdroższy w Pradze. Ja to rozumiem - w końcu stolica
województwa to znacznie bardziej prestiżowa lokalizacja od jakiejś tam stolicy
Czech. Niemniej jednym z powodów (ale nie głównym) moich wyborów zagranicznych jarmarków jest fakt, że nadal zazwyczaj zapłacimy u Czechów mniej, niż nad
Wisłą albo Rawą.
Na plus trzeba zauważyć, że wybór smaków był spory - grzaniec/poncz zwykły,
rumowy, rumowy z pomarańczą, biały, z ananasem i kokosem, borówkami, czarna
jagoda, śliwka i cynamon... Do tego inne trunki - choćby śliwowica i nalewka
cytrynowa (ta kosztowała 10 złotych za kieliszek). Obiektywnie oceniając to
najsmaczniejsze były podstawowe wersje i z rumem.
Pamiątkowe kubki wyglądały całkiem fajnie, więc kupiłem sobie jeden (15
złotych). Zdziwiłem się, że i plastikowe jednorazówki miały elementy zimowe.
Do picia trzeba coś zjeść. Nie mogło zabraknąć "serów z Podhala" (bo oscypki to nie są).
W przeciwieństwie do Opola Katowice wiedzą, że leżą na Górnym Śląsku, więc
chętni mogli nabyć m.in. krupnioki, kołocze, żur śląski, białe wuszty czy twór
zwany "śląskim tiramisu" (do krupnioka dodawano kapusta i kartofle). Pojawiły
się także akcenty nawiązujące do Czech lub Węgier - trdelniki (których
poszukiwali zwłaszcza Pepiki) i langosze.
Katowice odwiedziłem w niedzielę i po południu tłok był jeszcze umiarkowany,
lecz z każdym kwadransem się zwiększał. Generalnie przy stoiskach z pamiątkami
było cały czas pusto, a przy gastronomii i napitkach tworzyły się mniejsze lub
większe kolejki, ale maksymalnie na kilka minut czekania.
Największy minus to toalety - bezpłatne na samym rynku, ale non stop zamykane
pod pretekstem czyszczenia. Efekt był taki, że część osób latała do
parku.
Dla dzieci przygotowano miniaturowy pociąg, domki z wystawami oraz z bajkami,
gdzie postacie ruszały się po naciśnięciu odpowiedniego przycisku.
Dorosłym czas umilały występy na scenie oraz w specjalnie zbudowanym pokoju, gdzie pojawiały się "gwiazdy". Ja akurat trafiłem na wokalistę
zespołu Piersi oraz na Edytę Herbuś, której zresztą nie rozpoznałem, bo jestem słaby
w orientacji wśród osób "znanych z tego, że są znani" 😏.
W tych dziwnych i dzikach czasach jestem bardzo zadowolony, że udało się uszczknąć
z jarmarkowego tortu chociaż taki kawałek 😉. No to zdrowie!
To się najeździłeś i trochę tego grzańca wypiłeś. Lubię atmosferę takich jarmarków, ale od dwóch lat okoliczności nam nie sprzyjają i nie chodzi tylko o pandemię. Jak widać Czesi też posiadają "gen nieposłuszeństwa" ;) Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńW takiej atmosferze można było zapomnieć o pandemii ;) Pozdrowienia!
UsuńNosz kurde! A we Wrocławiu nie było diabelskiego młyna! :( Gdybym wiedziala to bym pojechala do Opola! Grrrr...
OdpowiedzUsuńA odnośnie różnych prób przechytrzania debilnego systemu - wrocławski jarmark ponoć własnie z tego powodu otwarto.. juz w listopadzie. Bo chyba sie bali, ze naszym tez znowu odpierdoli, a chyba trudniej jest zamknąć cos, co juz działa niz zabronić otwierania ;)
We Wrocławiu tez bylo strasznie dużo Czechów a jeszcze wiecej Niemców! Nie wiem czy ze względu na przystępne ceny czy na zamordyzm w ich kraju. Ale rzadko sie spotykało mowiących po polsku ;)
Raczej zamordyzm, bo w Saksonii chyba jarmarki nie ruszyły. Właśnie w Czechach większość imprez nie zdążyła wystartować, ale np. w Austrii ruszyły i zamknięto je po jednym, tłumnym weekendzie. I znowu najbardziej liberalny okazał się Orban :P
UsuńPrzynajmniej trdelnik sprzedawali pod oryginalną nazwą, a nie jak w Bretanii jako "coiffe bretonne" (bretoński czepiec) robiony wedle "starej bretońskiej receptury". Na moje krótkie pytanie: "Panie, co Pan pier...", sprzedawca przyznał z bólem, że receptura ma pochodzenie węgierskie.
OdpowiedzUsuńNie pamiętam, czy sprzedawano je tutaj jako "trdelniki" czy jako "Kürtőskalács", czy jeszcze inaczej, bo polskie nazwy widywałem przeróżne :P
Usuń