W Górach Świętokrzyskich byłem raz - ponad dwadzieścia lat temu z
rodzicami odwiedziłem Święty Krzyż. Od tego czasu jakoś za bardzo mnie tam nie
ciągnęło, choć to niby góry... Aż wreszcie nastał grudzień Roku Pańskiego
2021. Okazją do ponownych odwiedzin była reaktywacja Andrzeja (Eco), z którym
po ponad trzech latach znowu ruszyłem na szlaki. A Świętokrzyskie wybraliśmy z
kilku powodów:
* ceny noclegów w tej okolicy jeszcze nie oszalały, w przeciwieństwie do
Beskidów i Sudetów,
* małe były szanse na przewalające się tłumy,
* w moim przypadku będzie to nowe pasmo zaliczone z plecakiem.
Wyjazd był zacny, ale nie spodziewajcie się w tej relacji masy pięknych
widoków, a raczej prozę wędrówki i walkę z przeciwnościami losu 😏.
Gdy wrócił Eco, wróciło i licho. Można je nazywać pechem, karą Bożą,
przypadkiem. Faktem jest, że istnieje i przypomniało sobie o nas. Po raz
pierwszy zaatakowało jeszcze w dzień przed wyjazdem, w czwartek wieczorem:
około 23-ciej zdałem sobie sprawę, iż wśród przygotowanych kartek nie mam
biletu do Kielc! Szybka reakcja i rzutem na taśmę udało się go
wydrukować.
Drugi atak nastąpił w piątek wcześnie rano. Zastanawiałem się, czy na dworzec
podjechać autobusem czy pociągiem, który z nich będzie pewniejszy? Wybrałem autobus,
a ten się... zepsuł. Na szczęście na tyle blisko dworca, że zdążyłem piechotą.
Co ciekawe - ledwo z autobusu wyszli ludzie (wyświetliła się napis "awaria"), a ten ruszył dalej
😛.
Ze stolicy Górnego Śląska pociąg wiezie naszą dwójkę w stronę Kielc. Ciepło,
wygodnie, przyjemnie. Martwi trochę myśl, że w stolicy Świętokrzyskiego mamy
całe jedenaście minut na przesiadkę - trzeba przebiec na dworzec autobusowy.
Teoretycznie wykonalne, lecz nie możemy się spóźnić. Nagle pociąg staje. Z
głośnika słychać głos kierownika:
- Planowany postój techniczny nie powinien wpłynąć na czas jazdy.
Ponieważ na PKP IC można polegać, więc łapiemy pierwsze pięć
minut opóźnienia, a potem dokładają kolejne pięć. Trzeci atak licha zakończony
sukcesem, na przesiadkę nie zdążymy.
W Kielcach idziemy nie spiesząc się. Na dworcu autobusowym
widzimy, iż nasz busik też ma opóźnienie, jeszcze stoi na stanowisku,
biegniemy w jego kierunku, podobnie jak inny facet, a kierowca - zobaczywszy
nas - zatrzasnął drzwi i odjechał! Cudnie.
Kielc prawie nie znam, opinie o nich są różne (przeważnie negatywne 😏), ale
zazdroszczę im dworca autobusowego. Spodobał mi się już w maju, gdy
jechałem na Lublin
- niebanalna sylwetka przypominająca UFO, nieprzeładowana i nie dodatek do
galerii handlowej, jak to jest w innych miastach! W środku też ciekawie -
stanowiska odjazdowe są dookoła, przy każdych drzwiach wyświetlona stacja
docelowa. I tylko zafajdany darmowy kibelek trochę zepsuł to wrażenie. A obok
strzela sylwetka neogotyckiego kościoła.
Policja poluje na bezmaseczkowców, więc wychodzimy do parku się dotlenić.
Hasło "piździ jak w kieleckim" się nie sprawdza, temperatura oscyluje w
okolicach zera.
Następny planowy busik mamy za niecałą godzinę, ale odkrywamy na rozkładzie trochę
wcześniejszy, którego nie było w internecie. Włazimy, licząc, że skoro
odjeżdża wcześniej, to i wcześniej przyjeżdża, ale nic bardziej błędnego - to
jakaś dłuższa trasa, zatem zajmie to znacznie więcej czasu! Super.
Wśród miejscowych pasażerów też jakaś nerwówka. Jedna staruszka ma pretensje
do kierowcy, że bilet kosztuje siedem złotych, a przecież ona wie, że zawsze
płaciła sześć. Kierowca z trudem tłumi nerwy, bo pani ewidentnie konfabuluje.
Potem inna dziewczyna ma żal, że przejechała swój przystanek. Okazało się, że
podała błędną nazwę, gdyż są dwa o bardzo podobnej nazwie. Następnie jakieś panie
wchodzą i chcą jechać w zupełnie innym kierunku, gdyż "zawsze odjeżdżaliśmy
stąd". Cyrk na kółkach. Tylko my z plecakami zwracamy pozytywne zainteresowanie faceta za kółkiem, bo chyba turystów wozi rzadko.
W końcu dojeżdżamy do Nowej Słupi. Niewielkie miasteczko robi na nas
przygnębiające wrażenie - szarówka, wydmuchowisko i jeszcze mamy wrażenie, że
jesteśmy w czarnej dupie. Próbujemy przez chwilę łapać stopa, lecz nawet nie
ma ku temu odpowiedniego miejsca.
Tutaj ktoś miał wyobraźnię.
W oczekiwaniu na kolejną przesiadkę udajemy się... na cmentarz. Przed wejściem
stoi stolik oraz toi-toi. Rozgrzewamy się swojskim winem. Zaglądam też na
nekropolię, gdzie jest trochę starych grobów.
Ten grobowiec wygląda jak piwnica.
Do Nowej Słupi jeszcze wrócimy wieczorem, a teraz busikiem zmieniamy powiat z
kieleckiego na opatowski. W Jałowięcach obok stacji benzynowej powinien
działać "Zajazd Świętokrzyski". Planujemy tam zjeść coś ciepłego, przepłukać
gardło... Zrobiła się mgła, więc kierowca wysadza nas nie na przystanku, a tuż
obok lokalu. Przechodzimy kilkanaście metrów - "Zajazd" jest zamknięty...
Śmiejemy się głupkowato, chyba przeczuwaliśmy, że licho nie odpuści... Pytam
się Eco, czy ma ochotę na reżimowego hot-doga, ale lepszym pomysłem będzie
natychmiastowy powrót na przystanek, aby się stąd wydostać.
- Za ile mamy powrotny? - pyta Andrzej.
- Za kilka minut...
Ciśniemy we mgle pod górę, a przystanku nie widać. Zdążymy?
Zdążyliśmy, ale w hamujący gwałtownie autobus prawie przywaliła ciężarówka.
Fajnie by było, akurat poleciałaby później na nas. Uspokojeni włazimy do
środka, gdzie Eco wdaje się w gadkę ze starszym kolesiem za kierownicą. Chyba lubi sobie pogadać z pasażerami, a teraz zdarza się to rzadko. Facet
opowiada, że rano była straszna szklanka na drogach. Narzeka, że pracuje
dwanaście godzin, od piątej do siedemnastej, bo jest za mało ludzi chętnych do
pracy za tak małą stawkę. I jeszcze parę innych rzeczy...
Nagle Andrzejowi dzwoni telefon. Akwizytor proponuje instalację fotowoltaiki,
już drugi dzisiaj. Eco opracował w stosunku do natrętów świetną strategię,
żadnych wyzwisk ani spławiania.
- Taaak? Słucham? - mówi z radosną miną. - Naprawdę? Niemożliwe, super! - woła
podekscytowany. - To świetny pomysł, więc proszę opowiedzieć o nim komuś
innemu! - i naciska czerwony guzik. W tle było słychać zrozpaczony głos akwizytora: -
Nieee, niech się pan nie rozłącza! 😛
Wysiadamy w Piórkowie. I tu wszelkie napięcie schodzi, od tego momentu
wszystko zależy tylko od nas, a nie od pieprzonej komunikacji publicznej!
Na zegarku już wpół do drugiej, ale przecież my dopiero zaczynamy całą
przygodę, więc zakładamy obóz pod sklepem. A Eco włazi w psią kupę
i to trzy razy w tę samą - znowu licho!
Po tym bardzo przydługim wstępie mogę napisać, że w końcu rozpoczynamy
wędrówkę po Górach Świętokrzyskich. A takiego początku szlaku to jeszcze nie
widziałem - w postaci pomnika z krzyżem i z flagami!
Jan Nepomucen z prowadzącym do niego pomostem, z którego na wszelki wypadek
usunięto deski, żeby ktoś nie podszedł i nie zrobił świętemu kuku. Natomiast
położony na niewielkim wzgórzu kościół świętego Stanisława składa się z dwóch
części: starej kaplicy dworskiej z 1640 roku oraz dobudówki z lat 50.
ubiegłego wieku. Do wzniesienia tej drugiej użyto materiału ze zniszczonych
zabudowań dworskich (ciekawe, kto je zniszczył? Czyżby "spontaniczne
wystąpienie ludu"?).
Dodam jeszcze, iż Piórków stanowił kiedyś własność biskupów kujawskich. Daleko
mieli purpuraci do swoich włości. Posiadali oni dwór, który w niczym nie
ustępował rezydencjom bogatej szlachty. Później dobra kościelne znalazły się
prawdopodobnie w rękach państwa, a ostatnia wiadomość o rezydencji pochodzi z
1923 roku. To dość dziwne, nikt nie wie co się później z nim stało? Czy
dotrwał do wojny, czy może już wcześniej skończyła się jego historia?
Ruszamy drogą w kierunku niewidocznego horyzontu. Pasmo Jeleniowskie to
najbardziej wysunięta na wschód część Gór Świętokrzyskich.
Gęby nam się cieszą - radość, że znowu idziemy razem tryska z nas na całą
okolicę (ostatni wypad we dwójkę to była
Wielka Fatra jesienią 2018 roku). Szczerze pisząc myślałem, iż tamtejsza wyprawa to była już ostatnia taka, ale jednak
okazało się, że i po zamążpójściu jest włóczęgowskie życie. I nawet szarówka
nam nie przeszkadza.
Śnieg, który w wiosce był mokry, staje się stopniowo coraz bardziej zmrożony i
powoli go przybywa. Po wejściu do lasu odbijamy w prawo, szlak kluczy między
drzewami i lekko nabieramy wysokości.
Nieco po ponad godzinie zdobywamy Szczytniak, najwyższy punkt Pasma
Jeleniowskiego. Skłamałbym, gdybym napisał, że był to spory wysiłek - w końcu
to tylko 554 metry n.p.m.. Na górze nie ma nawet odpowiedniej tabliczki
szczytowej, a jedynie informacja o rezerwacie.
Andrzej twierdzi, że gdzieś tu jest wiata. Łazimy tam i z powrotem, nawet
idziemy przez chwilę czerwonym Głównym
Szlakiem Świętokrzyskim, ale wiaty niet. Ja sobie jej nie przypominam na
żadnych zdjęciach, ale Eco upiera się, że dwa lata temu z niej korzystał. Tak
czy siak, wiaty nie znajdujemy, więc zaczynamy schodzić w dół na północną
stronę. Przecinamy nieduże gołoborze, zatem wyciągam kijki, gdyż kamienie są
śliskie.
Skoro nie było wiaty, to robimy odpoczynek na jednym z rozstajów leśnych dróg,
gdzie dopada nas zmrok. Jak za dawnych lat gadamy o tym i o owym degustując
przy okazji swojską nalewkę. Miała niby być zgerowana, ale smakuje znakomicie!
Las kończy się szybciej niż sądzimy. Pomarańczowe lampy słabo oświetlają
wyludnione i wypełnione wyziewami z kominów ulice Nowego Skoszyna.
Sądziliśmy, że przemkniemy tędy bez historii, ale nieoczekiwanie natykamy się
na mały sklepik. Właścicielka mieszka naprzeciwko i przychodzi, gdy ktoś się
zjawia pod drzwiami, zatem kupujemy sobie po jednym. Widać, że miejsce te jest
dobrze przygotowane do spędzania wolnego czasu - w krzakach natykam się na
zaśnieżone ławki, oddzielone od drogi.
Wkrótce potem przyjeżdża dwóch robotników wracających z pracy. Zagadują skąd
zeszliśmy i gdzie śpimy. Jakoś nie mieści im się w głowie, że mamy na nocleg
dotrzeć za pomocą własnych nóg.
- Za żadne skarby świata - kręcą głowami.
- Przecież to niedaleko - mówię. - I pora jeszcze młoda, dopiero w pół do
szóstej.
Z kolei pani zza kasy pyta się, jak było na Szczytniaku.
- Tyle lat tu mieszkam i nigdy tam nie byłam - kiwa głową. - I chyba już nie
będę.
No cóż, Szczytniak to nie żaden ósmy cud świata, ale ja bym nie wytrzymał
mając go pod ręką i nie odwiedzając.
Spod sklepu idziemy kawałek szlakiem, który mija dość dziwny kościół - jego
połowa wygląda na normalny dom mieszkalny, ma nawet garaż. Potem czarne
znaczki odbijają w prawo, ale my ciśniemy prosto przez pola, gdzie w pewnym
momencie zatrzymuje nas rzeczka o nazwie Słupianka i zmusza do powrotu na
asfalt.
Następny odcinek upływa na monotonnym dreptaniu przed siebie, ale ostatecznie
wracamy do Nowej Słupi i trafiamy na cmentarz, przy którym
staliśmy kilka godzin wcześniej. Możliwe, że w tej okolicy wszystkie drogi
prowadzą właśnie tam. Krótki postój i po strawersowaniu opustoszałego rynku (jeśli
można go tak nazwać) udajemy się do agroturystki, którą zarezerwowałem kilka
dni wcześniej. Za 50 złotych od osoby dostajemy pokój z łazienką i ogromnym
telewizorem - było widać wszystkie zmarszczki celebrytów. W przedpokoju do
dyspozycji mamy wyposażoną kuchnię z lodówką, gdzie umieszczamy swoje
zapasy.
Nowa Słupia to miasto. Przynajmniej formalnie, bo na miasto bynajmniej nie
wygląda, ale w 2019 roku po półtorawiecznej przerwie odzyskała prawa miejskie.
Próżno szukać w tym mieście jakiś sympatycznych knajp na wieczór - jest
jedynie kebab oraz pizzeria, którą poleciła gospodyni z agro. Trzeba zjeść coś
ciepłego, opcja włoska wygrywa z turecką. Dobrze, że nie czytaliśmy w
internecie opinii o tym lokalu - były one katastrofalne, ale pizza smakowała
nieźle, a nieustannie ktoś dzwonił z zamówieniem, czyli jednak nie może być
taka zła.
Po powrocie na nocleg odkrywamy, że uporządkowano nasze rzeczy w lodówce,
a na górnej półce pojawił się tort - jutro córka gospodarzy ma urodziny. Jej
tata zagląda do nas i liczy, że nie zjemy wszystkiego 😏.
Sobotni poranek przynosi delikatną nadzieję na poprawę pogody. Choć ona
przecież wcale nie jest taka zła - mogło walić żabami albo przewracać ludzi
podmuchami wiatru. I tak naprawdę lekko to nam zwisa - w czasie tego weekendu
najważniejsza jest wspólna wędrówka i przyjemne spędzanie czasu. A dzień
rozpoczynamy od wypasionej jajecznicy z małym dodatkiem procentów dla
lepszego trawienia. Idealny początek 😏.
Po raz trzeci w ciągu niecałej doby nawiedzamy centrum
Nowej Słupi. Miejscowość ta sięga swymi początkami średniowiecza i
przez długi czas była własnością zakonników ze Świętego Krzyża, który do
dzisiaj wpływa na jej funkcjonowanie. Oprócz chrześcijan mieszkali w niej
również Żydzi (byłoby dziwne, gdyby nie); stanowili maksymalnie 10%
społeczeństwa, ale posiadali w swoich rękach trzy synagogi i kirkut. Dwa domy
modlitwy spłonęły w czasie pożaru w 1929 roku, trzeci zaadaptowano na
warsztat, a cmentarz nie istnieje. Z kolei najważniejszym budynkiem religijnym
jest kościół św. Wawrzyńca.
Podążamy niebieskim szlakiem wzdłuż ulicy
Świętokrzyskiej. Pod jednym z domów zauważamy ciekawy pomnik: poświęcony
jakiemuś Staszkowi, który najwyraźniej zmarł w Auschwitz. Do tego karabin i
chyba skrzypce - czy to oznacza, że był partyzantem i muzykiem?
Tablice kierują do największych atrakcji miasteczka, tylko dlaczego dziewczyna
ze zdjęcia jest taka smutna i ubrano ją po rzymsku? Biały budynek w tle to
dawna plebania nieistniejącego już drewnianego kościoła św. Marcina.
Kawałek wyżej znajduje się Centrum Kulturowo-Archeologiczne, czyli niewielki
skansen z rekonstrukcjami obiektów sprzed dwóch tysięcy lat. Nie wiadomo tylko czemu
do zabudowy charakterystycznej dla ówczesnego małopolskiego Barbaricum dołożono...
Wał Hadriana. Co ma piernik do wiatraka?
W skansenie organizuje się cykliczną imprezę "Dymarki Świętokrzyskie", a obok
wybudowano nowoczesny budynek Muzeum Starożytnego Hutnictwa, które zostanie
otworzone kilka dni po naszej wizycie. Według jednego z
opisów
(...)
w muzeum nie zgromadzono wielu eksponatów, jednak te, które się w nim
znalazły, są wysokiej rangi.
W ogromnej "szafie" ułożono okrągłe pozostałości z procesu wyrobu żelaza,
czyli żużel. Nie wiemy, czy to artefakty sprzed wieków, czy ze współczesnych
zabaw.
Mijamy PTSM ("mamy grupę i nikogo więcej nie przyjmiemy" - taką dostaliśmy
odpowiedź na pytanie o nocleg) i zaglądamy do Emeryka - kamiennej
figury klęczącego mężczyzny. Według badaczy wyrzeźbiono go w XIII wieku, choć
legenda (jedna z kilku) mówi, iż to pielgrzym, który z powodu swojej pychy został zamieniony
w kamień (dzwony z klasztoru miały rzekomo bić na jego cześć). Albo legenda
jest nieprawdziwa albo dzwony straciły swoją moc, gdyż w dzisiejszych czasach
mielibyśmy tu pełno skamieniałych ludzi.
Na końcu drogi stoi knajpa o nazwie "Karczma Mnicha". Ma już otwarte i
wstępujemy z wizytą, co okazało się błędem. Po pierwsze - sikacz za
kilkanaście złotych okazał się zepsuty! Dawno nie piłem tak niedobrego "piwa"!
Po drugie - ledwo zajęliśmy miejsca, a na parking wjechało pięć wojskowych
ciężarówek. Wyskakuje nich kilkudziesięciu mundurowych - normalne wojsko, nie
żaden WOT. Wszyscy ładują się do lokalu, momentalnie blokując bufet i kibelek,
jednocześnie zapominając, że drzwi wejściowe się zamyka. Gdy patrzyłem na
obrażone twarze młodych dziewczyn i wgapionych w smartfony młodziutkich
chłopaków, to uznałem, że Putin może spać spokojnie: Prus Książęcych prędko
Polska nie odbije.
Świętokrzyski Park Narodowy wita budką z poborem haraczu. Nigdy nie
zaakceptuję, że za wstęp na łono przyrody trzeba płacić. Ale to tylko pierwsza z
opłat - gdybyśmy chcieli wstąpić na punkt widokowy i obejrzeć gołoborza, to
znowu trzeba sięgnąć do kieszeni. Stwierdziliśmy, że to przesada i punkt
zbojkotujemy, zresztą przy takiej pogodzie i tak niewiele byłoby widać.
Podejście spod budki w kierunku klasztoru nazywa się Drogą Królewską, to najstarszy szlak
pielgrzymkowy na szczyt Świętego Krzyża. Idziemy zaśnieżonym i pustym lasem,
po bokach wyrastają stacji Drogi Krzyżowej oraz jedna wiata dla turystów.
Tuż przed polaną szczytową skręcamy w bok, żeby jeszcze zajrzeć na pogrążony w
ciszy cmentarz jeńców radzieckich. Szacuje się, że spoczywa tu sześć tysięcy
obywateli ZSRR zmarłych w Lager Heilig Kreuz.
Wracamy na polanę. Na jej skraju znajdują się pozostałości Kopca Adama
Czartoryskiego, wzniesionego po śmierci księcia w 1861 roku.
Łysa Góra, nazwana później Świętym Krzyżem, była pierwotnie
miejscem kultu słowiańskiego, miały się tutaj odbywać także sabaty. Jak często
w takim przypadku święte miejsce pogan zastąpiono świątynią chrześcijańską.
Pierwszą romańską świątynię wzniesiono w czasach Bolesława Krzywoustego, zaś
tutejsze sanktuarium uznawane jest za najstarsze w Polsce, a w okresie
panowania Jagiellonów uchodziło za najważniejsze w całym państwie. Od XIV do
XIX wieku należało do benedyktynów.
Po kasacie klasztoru w 1819 roku obiekty zostały przekazane skarbowi państwa.
Przez pewien czas mieściły tzw. dom poprawczy dla "księży zdrożnych", którzy na pierwszym miejscu stawiali uciechy ciała. Następnie Rosjanie
utworzyli tu więzienie, które funkcjonowało także w okresie międzywojennym i
było najcięższym takim zakładem w Polsce. Zlikwidowano je dopiero w 1939 roku,
choć z zabudowań skorzystali Niemcy organizując wspomniany obóz jeniecki
(właściwie zagłady) dla Sowietów.
Na horyzoncie przebija się Pasmo Jeleniowskie, po którym chodziliśmy wczoraj.
Na stoliku leży do podpisania petycja w sprawie "pomocy w odzyskaniu przez Kościół zabudowań klasztornych, które uległy
kasacie w czasach zaboru rosyjskiego". Gwoli ścisłości - kasacie uległy nie zabudowania klasztorne, ale całe
opactwo jako instytucja. Informacja o zaborze rosyjskim zapewne ma
sugerować, że znowu maczali w tym palce ci źli Rosjanie; nic bardziej mylnego,
bowiem kasacja w Kongresówce nastąpiła w wyniku działań polskich władz
świeckich i kościelnych, co było efektem bulli papieskiej (likwidowano
niektóre bogatsze klasztory, aby uposażyć biedniejsze). Pretensję o kasację
można więc kierować do Watykanu, natomiast dziękować Państwu, że w ogóle
pozwoliło na powrót zakonników na Święty Krzyż - jednak nie benedyktynów, a
oblatów (więc te zabudowania nigdy nie należały do zakonu, który dziś rości sobie do nich prawa). To jak zwykle za mało... Autorzy petycji skarżą się, że nie mają
obecnie do dyspozycji żadnej sali konferencyjnej, żadnych noclegów dla
pielgrzymów (w okolicy jest bogata baza, ale wiadomo - wtedy pieniążki
trafiają do kogoś innego) i w ogóle przez to nie mogą normalnie funkcjonować,
służyć Bogu, ludziom, regionowi i Ojczyźnie ani prowadzić m.in. edukacji
religijno-patriotycznej. Problem w tym, że "odzyskanie" zabudowań pociągnie za
sobą zmianę granic parku narodowego oraz wyrzucenie z dotychczasowej siedziby
Muzeum Przyrodnicze ŚPN. Protestują "tzw. środowiska ekologiczne"
(cytat z petycji), przyrodnicy i posłowie opozycji. Posłowie partii rządzącej
rzecz jasna ochoczo przyklasnęli temu pomysłowi, ministerstwo środowiska
również nie robi problemów. W zamian za teren przy klasztorze park ma otrzymać
znacznie większy obszar w dalszej okolicy, co samo w sobie jest dziwne, bo
obecnie powiększenie innych parków narodowych w ogóle nie wchodzi w rachubę.
Teoretycznie więc zamiana powinna być korzystna, ale zwraca się uwagę, że może
to być początek całej serii takich "korzystnych" zamian - wystarczy, że przy
innych PN jakaś miejscowa parafia zacznie powoływać się na "sprawiedliwość
dziejową" i może uda się coś jej wytargować?
Koniec końców, ocierając ukradkiem łzę, petycji nie podpisaliśmy.
Koniec końców, ocierając ukradkiem łzę, petycji nie podpisaliśmy.
Coś jednak musi być na rzeczy z brakiem normalnego funkcjonowania - jak powszechnie wiadomo Kościół polski jest biedny, więc musi szukać źródeł utrzymania dosłownie wszędzie, więc i na Świętym Krzyżu trzeba zapłacić za wiele rzeczy: za wejście na wieżę, za wejście do kaplicy z mumią Wiśniowieckiego (która mumią Wiśniowieckiego nie jest), a także np. za skorzystanie z toalety. Uznaliśmy, że jesteśmy jeszcze biedniejsi od Kościoła i nie stać nas na takie wydatki, więc poruszaliśmy się wyłącznie po strefie darmowej. Na szczęście obejmuje ona korytarze i wnętrza kościoła klasztornego, posiadającego status bazyliki mniejszej.
Dla odmiany miła niespodzianka spotkała nas w klasztornej piwnicy - działa tam
bufet, w którym sprzedają bardzo smacznego grzańca i to za jedynie 7 złotych.
Przy glinianych kubeczkach można siedzieć długo, ale trzeba posiadać
żelazny pęcherz albo udać się na górę do płatnego kibelka, bo tutaj toalety
brak.
Na zewnątrz chmury zeszły niżej, wieża telewizja obok klasztoru jest ledwo
widoczna, lecz to akurat dobrze, bo jej uroda jest raczej wątpliwa. Chwilę
wcześniej przemknęli szlakiem żołnierze - zdaje się, że udawali się do Świętej
Katarzyny, czyli dokładnie tam, gdzie my.
Przemykamy obok wejścia na gołoborza oraz szczytu Świętego Krzyża - prowadzi
tędy asfaltowa szeroka droga, więc mamy wrażenie przebywania w parku, ale nie
Narodowym, a zwyczajnym w miejscowości. Z dołu co chwilę coś jedzie -
teoretycznie mogą się tu poruszać tylko osoby z zezwoleniami i np.
niepełnosprawne.
Z Głównym Szlakiem Świętokrzyskim wychodzimy w Hucie Szklanej. Wieś
posiada "osadę średniowieczną" oraz bezpieczne wejście na parking.
Zaglądamy do restauracji wybudowanej w świetnie pasującym do północnej Małopolski
zakopiańskim stylu i wypijamy szybkie piwo. Spotykamy także turystów
idących GSŚ z naprzeciwka - to trójka facetów, która ma nocować w "naszej"
agroturystyce w Nowej Słupi. Wyglądają na zmęczonych i nie mają większych
chęci do rozmowy.
Tymczasem na dworze robi się coraz bardziej szaro. Grudniowe popołudnia tak
szybko przechodzą w wieczór.
Kolejne sześć kilometrów to odcinek prosty jak strzała - szlak prowadzi
pograniczem łąk i lasów z widokiem na odizolowaną południową część Gór
Świętokrzyskich, dzieje się niewiele. W pewnym momencie widzimy fragment
czerwonej tarczy - to słońce przebija przez dziurę w chmurach. Tyle go było
przez cały weekend.
W ciemnościach osiągamy Kakonin. Kiedyś mieli tu sklepo-bar, który
został przekształtowany w elegancką gospodę. Akurat chwilę wcześniej ją
zamknęli i chyba dobrze, gdyż na zegarku wybiła pora Teleexpressu. Robimy
jedynie krótki postój obok białej chałupy - jedynej pozostałości po drewnianej
zabudowie wioski.
Trzeci raz dzisiejszego dnia przechodzimy przez bramę ŚPN. Z góry schodzi kilka osób i to jedyni turyści z plecakami, jakich spotkaliśmy na szlaku. W szybkim tempie zdobywamy przełęcz Świętego Mikołaja. Zamiast prezentów znajdujemy jedynie kapliczkę, w której można usiąść i odpocząć.
Nie wiem kto jest odpowiedzialny za szlakowskazy, lecz sugerowane czasy
przejść to straszne bzdury. Odcinek z Huty Szklarni do Kakonina przeszliśmy
krócej o ponad godzinę, teraz z kolei do kolejnych miejsc powinniśmy dojść
niewiarygodnie szybko.
Przed nami Agata, wschodni wierzchołek Łysicy. Według
najnowszych badań to właśnie punkt z damskim imieniem jest najwyższym szczytem
Gór Świętokrzyskich - mierzy on dokładnie 613 metrów i 96 centymetrów, a więc
o ponad pół metra więcej niż Łysica "właściwa" 😛. Co prawda punkt
szczytowy znajduje się ponoć kilka metrów od szlaku, ale chyba można
uznać, że go zdobyliśmy i zebraliśmy kolejną pozycję do Korony Polskich Gór?
Gdyby jednak ktoś miał wątpliwości, to fotografuję także
Łysicę "właściwą". W każdym razie Góry Świętokrzyskie zostały
odfajkowane 😏.
Zejście w dół się dłuży, bowiem prowadzi gołoborzem i kamienie są śliskie.
Znowu przydają się kijki.
Około godziny dwudziestej wpadamy do
Świętej Katarzyny, a konkretnie do schroniska młodzieżowego. Za 30
złotych mamy dwuosobowy pokój z łazienką i telewizorem, choć aby go uruchomić,
to należy ściągnąć z półki i położyć na poduszce, gdyż kabel jest za krótki
😛.
PTSM w Świętej Katarzynie dowodzi, że nawet dzisiaj można oferować noclegi w
bardzo przyzwoitej cenie i nie łupić turystów jak zbój Kaku (taki ponoć
grasował kiedyś w Świętokrzyskich i założył Kakonin). Jeśli dodamy do tego, że
po sąsiedzku funkcjonuje knajpa ze smacznymi posiłkami za kilkanaście złotych
i z rzemieślniczym piwem w równie dobrej cenie, to można pomyśleć, iż ta
okolica to jakaś dziura czasowa do czasów sprzed pandemii i wszędobylskiej
drożyzny.
Za długo nie pospaliśmy, gdyż jedyny niedzielny bus przejeżdżał przez
Katarzynę już po ósmej rano. Przynajmniej tak nam się wydawało, bo na przystankowym rozkładzie widniały także inne; w ogóle nasz busik przybył sześć
minut przed czasem...
Nie napiszę, że Góry Świętokrzyskie mnie zachwyciły, bo byłaby to nieprawda.
Na pewno mają potencjał do odwiedzenia ich w innej porze roku i przy bardziej
słonecznej aurze, choć raczej nie okolice Świętego Krzyża. Ale i tak
najważniejsze było ruszyć znowu w drogę, tak jak za starych, dobrych czasów!
Witamy Eco z powrotem! ;)
OdpowiedzUsuńTen Klasztor, to jedyne miejsce, które odwiedziłem w tym paśmie. Na sporym kacu, ale również weszliśmy bardzo szybko z parkingu (byłem pasażerem ;) ).
U bardzo wielu osób klasztor to jedyna część Świętokrzyskich, co odwiedzili. No bo w sumie na tym terenie ta innych ciekawych rzeczy za bardzo nie ma.
UsuńO, już myślałem, że Eco został skutecznie pożarty przez licho ;)
OdpowiedzUsuńTa odrobina śniegu mocno podniosła atrakcyjność wycieczki. Bo gdyby nie on, to w tej szarówce byłoby bardziej ponuro.
Byłem tam niedawno, by też zaznaczyć sobie szczyt na liście. Z czasówkami miałem podobne wrażenie. Klasztorna knajpka ma też tanie i duże porcje jedzenia. Polecam!
Ten śnieg był szczęściem w nieszczęściu odnośnie pogody, bo kilka dni później wszystko zeszło i faktycznie mielibyśmy paskudną, szarą jesień. Z powodu braku kibla jedzenie knajpkowe odpuściliśmy :P - ale też zakładaliśmy, że zjemy coś potem ;)
UsuńI tak zrobiłeś dłuższą trasę niż samo zaliczenie najwyższego szczytu. Ciekawe, czy jeszcze kiedyś wrócisz? Ja po zdobyciu Łysicy nie wróciłam, ale może warto na Skałę Agaty? I gdzieś jeszcze? Ale szczerze, jak mam wybór, to jadę gdzieś indziej. No ale rozumiem, że Eco był tu główną atrakcją ;)
OdpowiedzUsuńJest bardzo luźny plan przejścia się z namiotem ale po jakiś szlakach oddalonych od PN. Ale to latem albo wiosną. Skała Agaty to też raczej średnia atrakcja ;)
UsuńZastanawialismy się nad jakimiś "normalnymi" górami, ale uznaliśmy, że załatwienie noclegu na weekend kilka dni przed wyjazdem może być w schroniskach problemem, no i te koszty... PTTK-i stały się za drogie po prostu - i w kwestii spania i w kwestii konsumpcji.
Fajna relacja. Widać macie zdrowie i chęci. Mnie zima przeraża ;) Ale zdjęcia ogląda się super :)
OdpowiedzUsuńEee, to jeszcze nie była zima, ledwie kilka centymetrów śniegu ;)
UsuńFajna wycieczka, uskuteczniona w dawno niewidzianym towarzystwie. Dobrze że mimo ataków licha, daliście radę. Grunt to nie wymiękać i właściwie bawić się chwilą. ;)
OdpowiedzUsuńFaktycznie brakło trochę słońca. Wtedy tamtejsze, choć niby mało górskie krajobrazy i tak nabrałyby stosownego kolorytu. Ale i w tym monochromatycznym klimacie, też coś jest. ;)
I tak się cieszę, że nam nie lało, bo inaczej to już w ogóle byłby dramat :D
Usuń