środa, 10 października 2018

Do trzech razy sztuka - zdobyć Ostredok! A nawet dwa! (1)

Z Wielką Fatrą od dawna mamy niewyrównane rachunki! We wrześniu 2011 roku próbowaliśmy z Eco po raz pierwszy zdobyć najwyższy szczyt tego pasma (Ostredok), ale przeszkodził w tym silny wiatr i niemal zerowa widoczność. Jesienią 2016 ruszyliśmy do walki ponownie, lecz po nagłym ataku zimy znowu okazało się to niemożliwe. Ale do trzech razy sztuka - pomyśleliśmy i gdzieś pod koniec sierpnia ustaliliśmy termin kolejnej próby na październik..

Długo przed tą datą z niepokojem wpatrywaliśmy się w prognozy. A te zmieniały się i zmieniały, aż w końcu pokazały, że w pierwszy piątek i sobotę miesiąca ma być okno pogodowe w tym rejonie Słowacji. Zatem jedziemy!

Podróż zaczęliśmy już w czwartek, aby dostać się na miejsce komunikację publiczną. W głowie cały czas huczała myśl - co tym razem licho nam zgotuje za niemiłe niespodzianki? Początek nie jest najgorszy: co prawda nie udało mi się zjeść hipsterskiej jajecznicy, a speluna, w której zwykle czekałem na Andrzeja, była zamknięta, ale pociąg przyjechał zgodnie z rozkładem. Godzina do Katowic minęła nam na rozmowie ze współtowarzyszem z przedziału. Niedawno dłuższy czas kręcił się on po Bieszczadach, ale w trakcie dyskusji wyszło, że to jednak my możemy mu zaimponować wiedzą, a nie odwrotnie 😏.

W stolicy województwa śląskiego przesiadka do busika i najmniej przyjemny etap podróży. Nienawidzę tego środka transportu i tej firmy, lecz praktycznie nie ma rozsądnej alternatywy. W środku ciasno jak cholera, połowę drogi stoję. Andrzej czyta w gazecie o seppuku i rzucaniu we wrogów wyprutymi wnętrznościami, czego serdecznie życzymy dwóm debilom siedzącym z tyłu i umilającym czas współpasażerom rozmowami na poziomie płyt chodnikowych...

Wreszcie około 15-tej docieramy do Cieszyna. Bez zwłoki przechodzimy na czeską stronę - jestem tu ponownie po półtora tygodniu.


Bagaże i Eco zostawiam w dworcowej knajpie i udaję się na szybkie zakupy. Po powrocie mamy jeszcze prawie godzinę na przyjazd naszego pociągu, co skrzętnie wykorzystujemy na uzupełnienie płynów 😊.


Większość zugów w kierunku słowackiej granicy łapie opóźnienia z powodu prac między Karwiną a Czeskim Cieszynem. O dziwo, nasz expres pojawia się punktualnie i na peron wjeżdża oświetlany przez promienie słońca.


To jedne z najfajniejszych momentów wyprawy: jeszcze na samym jej początku, z radością, że wszystko co najlepsze przed nami. I na razie bez przykrych niespodzianek - licho odwiedziło przed południem Andrzeja w pracy w postaci starszego faceta z przebarwionym od tytoniu wąsem, lecz potem chyba uznało, że zrobi sobie przerwę...

Po trzech kwadransach jesteśmy w Żylinie. Na niebie trwa walka jasności z ciemnością...


Moglibyśmy od razu wskoczyć w następny rychlik, ale po co? Dziś nam się nigdzie nie spieszy, jesteśmy prawie u celu. 

Podczas spaceru wokół dworca znajduję połamany parasol w barwach górnośląskich. Liczymy, że jednak nam się nie przyda 😏.


Oczekiwanie na osobówkę spędzamy we wiadomy sposób...


W Rużomberku uderzamy do "naszej" knajpy, bez której żaden wyjazd w ten region nie może się udać. Dzień roboczy, zatem tłumów nie ma. Dwa dni później odbędzie tu koncert metalowy i wtedy zapewne setki osób wypełnią niewielką przestrzeń.


Zbieramy się wcześniej niż zwykle, aby rozbić namiot. Podobnie jak na ubiegłorocznej majówce jako obozowisko służy polana przy czerwonym szlaku prowadzącym na szczyt Predný Čebrať. Formalnie jest tu już Wielka Fatra, a konkretnie jej część zwana Szypską Fatrą, jako jedyna położona na północ od Wagu (dawniej uznawano ją za fragment Gór Choczańskich). Można zatem napisać, że śpimy w prawdziwych górach 😏.

Noc była w miarę ciepła, choć Eco poubierał się do śpiwora solidnie, łącznie z czapką i podwójnymi fuseklami.

W piątek budzik dzwoni o 6.30. Wyglądam na dwór, a tam... szarówa! Kompletne zachmurzenie. Co jest??!! Miało być 10-12 godzin słońca, mapy nie pokazywały nawet grama chmur w tej części Słowacji! Czyżby jednak licho??

Humor nam siada strasznie... Właśnie tego się obawialiśmy. Przy drugim wyjściu z namiotu są pierwsze powody do optymizmu - gdzieś wysoko widać przebłyski słońca. Rużomberok leży w dolinie, więc być może jesteśmy za nisko, aby mieć niebieskie niebo...


Obok rozciąga się tajemniczy mur. Próbujemy dojrzeć, co się za nim znajduje. A tam... las! Tyle, że ściany obite są deskami, a od naszej strony tylko gołe pustaki.


Wychodząc spomiędzy drzew na szosę wzbudzamy spore zdziwienie wśród udających się do pracy ludzi, zwłaszcza u wyperfumowanych panienek. Chyba nie spodziewali się o tej porze dwóch dzikich.


Przy dworcu kręci się sporo ludzi, ale w końcu na zegarku już 8-ma. Ekipa pijaczków okupuje blaszany bufet, lecz nawet nie ma czasu do nich zajrzeć, bo oto podjeżdża nasz autobus.

Po kilku kilometrach chmury całkowicie znikają, jak nożem uciął! Uratowani! Oprócz nas w środku siedzi kilkoro turystów emerytów w skarpetach pod kolana oraz trzy babki w wieku 40 plus. Ubrane w profesjonalne ciuchy trajkoczą jak przekupki. Bla bla bla bla bla bla... i tak przez całą drogę. Może mężowie wywalili je z chałup, aby mieć trochę spokoju??

Mijamy Donovaly. Wysiadamy w Starych Horach (węg. Óhegy, niem. Altgebirg). Niestety, trzy gaduły też. Uderza nas przenikliwy chłód, temperatura jest tu wyraźnie niższa niż w Rużomberku.


Zaglądam do pobliskiego sklepiku, bo od słuchania babskiego beblania zaczęła boleć mnie głowa. Z lodówki wyjmuję grejpfrutowego radlera.
- On jest alkoholowy - ostrzega sprzedawczyni.
- Nie przeszkadza mi to - uśmiecham się w odpowiedzi 😏.

Z wioski będziemy ruszać na szlak, lecz wiemy, że w pobliżu znajdują się jakieś lokale. W hotelu ktoś sprząta werandę, a w sąsiedniej restauracji świeci się światło. Zaglądamy więc do tej drugiej.


Oczywiście w środku siedzą trzy znajome baby i niestrudzenie mielą jęzorami... Makabra. Zamawiamy po piwie i jajecznicy na śniadanie, dobrze nam to zrobi.


Obserwując gadające kobiety mówię do Andrzeja:
- To nie są prawdziwe turystki. Nie piją piwa!
Po chwili się okazało, że faktycznie napoju z pianką nie spożywają, ale za to... borovičkę owszem. Czujemy się niejako zobowiązani 😏.

Tymczasem na dworze niespodziewanie znowu się zachmurzyło. Skąd przyszły te #@&% chmury??!! Co z tymi prognozami??!

Nastroje ponownie nam siadają. Nie tak to miało wyglądać. Lekko zrezygnowani ruszamy asfaltem Turecką doliną.


Po opuszczeniu zabudowań jakby przebijało się więcej słońca. Drzewa zaczynają przybierać złotojesienne barwy.




Po dwóch kilometrach dochodzimy do Tureckiej (węg. Török). To dawna osada górnicza, o czym przypomina herb wioski. Węgiel dostarczano do kopalń w Starych Horach. Wbrew pierwszemu skojarzeniu nazwa miejscowości nie nawiązuje do Turków, lecz do regionu Turiec, do którego prowadził tędy stary trakt.


W centrum stoi knajpa, lecz jeszcze zamknięta. Siadamy na drewnianych ławach, a ja podchodzę trochę wyżej, aby przyjrzeć się okolicy (i przy okazji załatwić pewną potrzebę). To teren rozgrywanych co roku Mistrzostw Świata w gotowaniu i spożywaniu brynzovych halušek.


Z tego miejsca widać już grań Wielkiej Fatry. Odległościowo to dość blisko, ale problem polega na tym, że w sumie mamy dzisiaj ponad 1200 metrów podejścia! Nie pamiętam kiedy ostatni raz pokonywałem takie przewyższenia z ciężkim plecakiem, ale na samą myśl bolą nogi!



Byle doczłapać się tam - do pozostałości po starym wyciągu.


Nagle z dołu słyszymy podniesione głosy... Tak, to trzy pieprzone jazguły ciągną za nami. Są tak zajęte wspominaniem jakiejś niepijącej koleżanki, że przegapiają odbicie na żółty szlak, które znajduje się przed zamkniętą knajpą.


Wracają po dziesięciu minutach - pogratulować refleksu. Zaczepiają miejscową kobietę i na całe gardło upewniają się czy tamtędy dojdą na Salášky. Sami też mieliśmy się zbierać, lecz puszczamy je przodem, aby oszczędzić uszy...



Pogoda znowu się poprawiła na prognozowaną i liczymy, że to już ostatnia zmiana dzisiejszego dnia.

Szlak biegł kiedyś trochę inaczej, lecz zmieniono jego trasę, aby zahaczał o karczmę. Zaraz za nią stoi biała kaplica z 1908 roku.


Następnie mijamy kilka domów i wystawkę starych nart. Czego tam nie ma? Sulovy, Polsporty, Elany, Dominanty...



I zaczynamy wspinanie. Pod wyciągiem, więc od razu dostajemy mocno w kość.



Trzy baby nie odeszły daleko: mimo super ciuchów tempo mają żółwie, do tego co chwilę ściągają albo ubierają kurtki i, oczywiście, gadają, gadają, gadają... Chcąc nie chcąc musimy je minąć.


Grań wydaje się być o rzut beretem... Mam skojarzenia z podejściem na Połoninę Caryńską.


Na Saláškach (780 metrów n.p.m) postanawiamy zrobić przerwę i wypić andrzejową nalewkę z nutelli, której butelka sporo waży. W ogóle miejsce zachęca do odpoczynku, zwłaszcza, że w słońcu zrobiło się ciepło jak latem, więc ściągamy koszulki i opalamy się. Poubierana w kurtki para spacerowiczów przygląda nam się dziwnie...


Natrętne gaduły tym razem odczepiają się od nas raz na zawsze, bowiem kontynuują swoją wielogodzinną nieustanną rozmowę na zielonym szlaku do Ramžiny. No chyba, że znowu się gdzieś zgubią...

Minuty mijają, ale nie ma się co spieszyć, gdyż dopiero wczesne popołudnie. Delektujemy się piękną pogodą i spacerujemy wokół niewielkiego sztucznego stawku nieokreślonego przeznaczenia (zakazu kąpieli nie było).



Przed nami najbardziej męczący moment dzisiejszego dnia: 600 metrów podejścia na odcinku około 2 kilometrów. Może nie brzmi tak źle, ale to połowa wszystkich przewyższeń w kierunku Ostredoka. Pocieszamy się, że naprawdę już niedaleko.


Najpierw kroczymy przez las mijając osiedle pozamykanych domków letniskowych oraz chaty dla narciarzy. W zimie zapewne toczy się tutaj intensywne życie.


Następnie ostro pod górę przez polanę, znowu bardziej płasko, trochę lasu i ponownie więcej przestrzeni.



Sapiemy jak lokomotywy. Za sobą słyszę przekleństwa rzucane przez Eco, użył nawet słów na "k"! On niesie namiot, ja wino, więc waga prawie ta sama.

Dochodzimy do kolejnego wyciągu orczykowego. Teraz maszerujemy wzdłuż niego, a więc musi być stromo; Słowacy uwielbiają tak poprowadzić szlaki, bez żadnych zygzaków, żadnych trawersów. Wędrówka musi dawać maksymalnie w tyłek!

Krok po kroku, jak to mówił Leo Beenhakker. Byle do przodu. Jest ciężko, ale sądziłem, że będzie gorzej. Kończy się zwarty las i pojawiają widoki, co dodatkowo podnosi na duchu, bo łatwiej zwalczyć zmęczenie, gdy człowiek co parę metrów zatrzymuje się i podziwia panoramy.


Z prawej strony widzimy Majerovą skalę. Można przez nią przejść wychodząc ze Starych Hor - braliśmy pod uwagę tamtejszy niebieski szlak, lecz jest on trochę dłuższy, z jeszcze większym podejściem i przez niemal cały czas w lesie.


Za nami głęboka Turecká dolina i sporo bliższych szczytów Wielkiej Fatry i Starohorskich Wierchów. Na horyzoncie dwa mało znane pasma górskie: Poľana i Javorie.


Za granią wyłaniają się pobielone Niżne Tatry. Wczoraj Eco mnie przeraził, pokazując odległe góry i mówiąc:
- Tam jest śnieg.
Bo był. Oczami wyobraźni szedłem już w topniejącej brei w mokrych butach. Na szczęście okazało się, iż utrzymał się jedynie na jeszcze wyższych wysokościach.

Patrząc na to zdjęcie mam skojarzenia z Kilimandżaro, ale to tylko Veľká Chochuľa. Na lewo od niej m.in. słabiej wyróżniający się Chopok.


W oddali (około 60 kilometrów) Tatry właściwe, a konkretnie Zachodnie. Wśród poszarpanej linii m.in. Baniówka (Baníkov) i Rohacz Płaczliwy (Plačlivé).


Nasz najbliższy cel wygląda trochę jak dawne obserwatorium na Popie Iwanie.



A uczta dla oczu robi się coraz bardziej smakowita (choć i przejrzystość i kolory mogłyby być lepsze, ale nie narzekajmy)! W Niżnych Tatrach Prašivá, Veľká Chochuľa, Chopok, Chabenec, Bôr - czyli praktycznie całe Ďumbierske Tatry (sam Ďumbier jest zasłonięty). Dzieli nas 18-30 kilometrów. Poniżej wśród lasów zabudowa turystyczna w Donovalach, widać hotele, górną stację gondoli i bliski jej Zvolen. Można stamtąd dotrzeć w naszą okolicę czerwoną Cestą Hrdinov SNP.


Tatry Zachodnie. Wyższy od nich wydaje się położony na prawo niżnotatrzański Salatín.


A to już znacznie bliżej: jak Bóg da, a partia pozwoli, to pojawimy się tam jeszcze podczas tego wyjazdu! Ploská, Čierny kameň i Rakytov.


Najgorsze podejście za nami, więc humory dopisują, choć czasem nie wiadomo w którą stronę iść 😏.



Węzeł szlaków Pod Líškou (1380 n.p.m.). Spotykamy się z niebieskim z Majerovej skaly. W nogach ponad 900 metrów podejścia, w tym 760 z Tureckiej. Patrzę na zegarek: z Salášek szliśmy niecałe półtorej godziny, a więc nieco krócej niż pokazywał szlakowskaz.


Okolica wygląda postapokaliptycznie: pordzewiały orczyk, przewrócony drewniany domek i ruina górnej stacji wyciągu. Ciekawe czemu akurat ten został zlikwidowany, a pozostałe jeszcze stoją? A może tamte też już nie działają?




Przy rozwałce rozsiadła się słowacka rodzina, jedni z niewielu turystów których widzieliśmy do tej pory (panie od blebleble litościwie pominę). Siadamy i my, czas na przerwę.



Coś zjemy, wypijemy, a potem ruszymy jeszcze wyżej...



6 komentarzy:

  1. jak traficie w Tatry to polecam https://przewodnik-po-gorach.pl/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej nie trafimy ;) Zdecydowanie wolimy góry mniej oblegane i bardziej klimatyczne :)

      Usuń
  2. Te "trzecie razy" często mają to do siebie, że wreszcie nieco odpuszczają i...wtedy wreszcie bywa jak należy :)
    Jak widać, warto było się tyle skrabać. Widoki masakrują, a pogódkę trafiliście idealną. Złota jesień, jaką osobiście ubóstwiam. Mam szczerą nadzieję, że w przyszłym tygodniu załapię właśnie taką aurę, w Sudetach środkowych. Jakby co, trzymaj kciuki ;)
    Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ten weekend jest jeszcze bardziej złoto niż u nas, zazdroszczę tych Sudetów :)

      Usuń
  3. Piękna złota jesień. Mam nadzieję jutro na podobne widoki, chociaż trasa nie tak ambitna.
    Pozdrawiam, ostatnie zdjęcie pełne błogiego stanu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrząc na to, co jest za oknem, to pewnie pogoda trafiła :) Pozdrawiam :)

      Usuń