Niedziela, ostatni nasz dzień na Wielkiej Fatrze. Według prognoz także najgorszy pogodowo; jeszcze tydzień wcześniej zapowiadano ogromne opady deszczu, największe w przeciągu miesiąca! Na szczęście później trochę się pozmieniało i miało być "tylko" pochmurno.
Poranek obok hotelu "Smrekovica" potwierdza przypuszczenia meteorologów.
Na dworze jest na tyle chłodno, iż decyduję się po raz pierwszy założyć długie spodnie. Podczas pierwszego spaceru odkrywam, że pobliski drewniany budynek to otwarty i opuszczony domek letniskowy z materacami, w którym można było przenocować zamiast w namiocie z odwróconym tropikiem 😛.
Po skromnym śniadaniu zaglądamy do restauracji na piwo. Obsługa zdecydowanie nie przykłada uwagi do czegoś takiego jak czystość, bo syf z wieczora nadal leżał pod stolikami. Na napełnienie kufli czekamy chyba z kwadrans! Część klientów, którzy przyszli na śniadanie, musi mieć zaawansowane ADHD, bowiem kilkukrotnie zmieniają miejsca. Może niektóre krzesła były niewygodne, a stoły krzywe?
Największym plusem był fakt, że w łazience udało mi się dość konkretnie umyć 😊.
Po wyjściu zaglądamy na plac zabaw. Sprzęt porozwalany, w piaskownicy ułożono rząd... cegieł. Dzieci na pewno zainteresują.
Ruszamy szeroką polaną.
Pisałem o tym, że za nocleg w namiocie obok hotelu musieliśmy zapłacić 5 euro. Zupełnie niepotrzebnie! Legalne i bezpłatne miejsce na obozowisko wyznaczone przez park narodowy znajduje się kilkaset metrów od budynku. Nie tam, gdzie pokazywała je nam na smartfonie para Słowaków poznanych w szałasie pod Suchym Vrchem, ale właśnie tutaj: na prawo od widocznego w środku słupka. Przynajmniej tak informuje mapa i to by się zgadzało.
Lekko wspinamy się do góry do drugiej Smrekovicy...
Tu z kolei rozłożył się spory kompleks turystyczny. Na wejściu groźna tablica z przekreślonym namiotem.
Mijamy kolejne budynki. Niektóre wyglądają na wyłączone z użytkowania, z innych wysypują się ludzie nerwowo biegający z walizkami. Niedziela, więc nastał czas wielkiego powrotu do domów.
Wchodzimy w progi hotelu "Granit". Elegancko. Restauracja wygląda jak sala weselna i właśnie sprzątają po śniadaniu. Piwo jednak dostajemy bez problemów, cena niższa niż pod Borišovem (co nie dziwi) i niż w "pierwszej" Smrekovicy.
Obie nogi zostały napojone, zatem możemy zacząć normalną wędrówkę. Zielony szlak będzie prowadził lasami czasem przecinanymi wolną przestrzenią.
Na pierwszym rozwidleniu skręcamy w złą ścieżkę i musimy się cofać, bo oznaczenie bywa kiepskie. Tak samo kiepska jest widoczność.
Polana pod Malą Smrekovicą (1485 metrów, numer 9. pod względem wysokości w Wielkiej Fatrze). Kilkoro osób zbiera jagody. Mimo października na krzaczkach zostało ich całkiem sporo.
Na granicy parku narodowego (hotele leżą poza nim) informacje o niedźwiedziach. Słowacy podchodzą do tego na poważnie, o czym się jeszcze przekonamy.
Płaski i długi odcinek przez las. Szło się przyjemnie, z rzadka spotykając turystów idących z naprzeciwka. Co jakiś czas wychodziło słońce.
Zalesiony stożek to jeden z dwóch wierzchołków Šiprúňa (oba oddalone są od siebie o prawie kilometr). Na szczęście nie musimy wchodzić na sam szczyt, szlak ładnie go trawersuje.
Jeden z rzadkich widoków w kierunku zachodnim - najwyższy to chyba jest Kľak. Jest on oddalony jedynie o 8 kilometrów, dostrzeżenie dalszych gór nie jest możliwe.
Wkrótce dochodzimy do jednej z dwóch przełęczy pod Šiprúňem (Nižné Šiprúnske sedlo). Za szlakowskazami rozciąga się ogromne pastwisko.
Po obejściu góry zatrzymujemy się na Vyšnym Šiprúnskim sedle i zarządzamy postój. Ciekawie wygląda sprawa z prognozowanymi czasami przejść: odcinek od hotelu "Granit" do pierwszej przełęczy powinniśmy przebyć w godzinę, a zajął 1:20. Z kolei krótki łącznik między przełęczą niższą a wyższą Słowacy wyliczyli na 20 minut, podczas gdy nam udało się w minut... 6! I to spokojnym tempem. Ktoś tu chyba mocno przesadził!
Tutaj najlepiej widać, jak spadła widoczność: Wielki Chocz, oddalony o 16 kilometrów, wygląda jak za mgłą.
Z naprzeciwka idzie pani z dwójką psów. Ten bardziej odważny podchodzi się przywitać, drugi tchórzy 😛.
Ogólnie to trochę ludzi nas mija. Niektórzy z... dzwoneczkami! Z daleka brzmią jak stado owiec. Dzwoneczek zapewne ma odstraszać niedźwiedzie.
W sumie pogoda jest dobra do wędrówki, bo nie jest ani za ciepło ani za zimno. I w końcu rano po ponad dobie ustał silny wiatr!
Wypijamy nasze ostatnie piwo i ruszamy dalej. Próbujemy w dole wypatrzeć szałas, ale ten prawdopodobnie przestał już istnieć. Na hiking.sk także nie jest już oznaczony jako miejsce na nocleg, a ta strona zazwyczaj jest dobrze poinformowana w tych tematach.
Przecinamy łąki, następnie odcinek leśny z ostrym zejściem i ponownie wychodzimy na otwartą przestrzeń.
Sedlo pod Vtáčnikom zachęca do postoju.
Na kilka minut zatrzymujemy się trochę wyżej obok rozwidlenia szlaków.
Zastanawialiśmy się, czy nie podejść na Malinné, ale przy słabej przejrzystości nie ma to większego sensu. Kontynuujemy wędrówkę zielonym szlakiem. Na lewo źródełko.
Wchodzimy w las, który zaczął nabierać jesiennych kolorów. W promieniach przebijającego się słońca wygląda bardzo ładnie.
Tempo wzrasta, bo większa część tego odcinka to droga gruntowa i żwirowa. Ma ona też minusy, np. mija nas jadący z dołu crossowiec.
Kolejna przełęcz to szerokie sedlo pod Sidorovom.
Skałkowe Malinô Brdo wokół którego wybudowano ośrodek narciarski, a bliżej działa coś w rodzaju "mini-zoo". Widać, że jesteśmy blisko cywilizacji, gdyż kręci się tu trochę turystów i spacerowiczów. Oraz kolejny debil na crossie! W polskich Beskidach ich obecność jest oczywistością, lecz na Słowacji spotykam kolesi na smrodach chyba dopiero drugi raz!
Gdyby ktoś był zainteresowany, to istnieje możliwość przenocowania w niewielkiej wiacie.
Schodzimy do największej atrakcji turystycznej w okolicy, czyli wioski Vlkolínec (administracyjnie to część Rużomberka). Górska osada, oddalona od innych siedzib ludzkich, zachowała swoją pierwotną drewnianą zabudowę.
Uznano ją za tak cenną, że wpisano na Listę Dziedzictwa UNESCO. Czy to jednak nie przesada? Przecież na niej mają się znajdować miejsca naprawdę wyjątkowe...
Aż do połowy XX wieku do Vlkolínca prowadziły tylko polne drogi, nie było też prądu. W latach 50. planowano przeniesienie mieszkańców do centrum Rużomberka, bowiem warunki do życia nie odpowiadały godności obywateli socjalistycznego państwa. Ostatecznie jednak do tego nie doszło, a wioska nadal jest zamieszkała.
Samochody stojące między domami psują nieco zabytkową atmosferę. Ilekroć tu jestem, to zawsze brakuje słońca - to jakieś fatum 😏.
W centrum zrzucamy plecaki. Stoi tam stragan z militariami, którym opiekuje się facet w przedwojennym mundurze (28 października przypada stulecie utworzenia pierwszej Czechosłowacji). Obok działa niewielki bufet, gdzie można nabyć piwo i m.in. bardzo smaczny chleb z fetem. Uświadamiam sobie, że to pierwszy kupiony posiłek od czasów śniadania w Starych Horach 😛.
Siadamy nad strumieniem i delektujemy się chwilą. Nigdzie nam się już nie spieszy.
Drewniana dzwonnica z 1770 roku jest mocno pokrzywiona. Ogólnie w wiosce znajduje się 55 obiektów z drewna, z tego na stałe zamieszkałych jest 18.
Od strony parkingu ciągną pojedynczy turyści. Niemal każdy z nich ma kolorowe buty. To chyba miejscowa moda 😏. Przy parkingu znajduje się kasa, ale dla schodzących z gór wstęp jest bezpłatny.
Pozostało nam tylko zejść do doliny. Mijamy restaurację oraz klasycystyczny kościół i wychodzimy na łąki. Daleko w oddali słońce próbuje przebijać się przez chmury, lecz musi uznać ich wyższość.
Tam mamy finiszować.
W pewnym momencie pojawia się wyschnięte źródło, potem drugie. Co jest?! Nie mieliśmy koło niego przechodzić! Wkrótce trafiamy na szlak biegnący z przełęczy pod Sidorovem. Cholera, przegapiliśmy odbicie. Ale gdzie??
Cofamy się około kilometra. Na dużym kamieniu jest ostatnie oznaczenie naszego szlaku. W trawie prawie niewidoczna ścieżka, którą powinniśmy pójść. Brak jakiejkolwiek informacji, że należy skręcić. Pogratulować znakarzom!
Zejście jest krótkie i bardzo strome, co od razu czujemy w kolanach.
Dolina Revúcy.
Biely Potok (węg. Fehérpatak) to inna dzielnica Rużomberka. Z racji niedzielnego popołudnia na ulicach prawie nie widać ludzi. Niektórzy pewnie poszli na mecz, którego odgłosy dochodzą zza pagórka.
Według mapy funkcjonują tu dwie knajpy położone naprzeciwko siebie. I rzeczywiście tak jest, choć jedna z nich jest jeszcze zamknięta 😛. Najpierw idziemy na przystanek zobaczyć o której mamy autobus. "Fajnie by było, gdyby jechał tak za pół godziny" - myślę sobie. Marzenia się spełniają, kurs jest dokładnie za 35 minut 😛.
Wracamy do czynnego lokalu. Współdzieli budynek z domem kultury i sklepem.
W środku przyjemnie spelunkowato. Mimo godziny 15-tej spora część towarzystwa jest już pijana, ktoś śpi na stole, inni śpiewają. Siadamy na dworze. Jakaś babka pyta się, czy nas niedźwiedź nie pogonił, bo ona z rodziną z obawy przed misiami nawet nie chodzi do lasu. Psychoza czy co? Rozumiem, że to niebezpieczne zwierzęta, ale bez przesady...
Autobus dowozi nas do centrum Rużomberka. Robimy zakupy. Na chwilę zaczyna padać deszcz (pierwszy raz w czasie tego wyjazdu). Udajemy się na znajomą kwaterę, gdzie wreszcie można wziąć prysznic, a potem przyrządzić wypasioną jajecznicę.
Wieczór spędzamy na kulturalnym zwiedzeniu "naszych" knajp. Przed snem oglądamy w telewizji "pięciu wspaniałych, Murzyna i Azjatę", czyli współczesną wersję Siedmiu wspaniałych. Jest poprawna politycznie, więc kowbojom przewodzi czarnoskóry, co było bardzo rzeczywiste w realiach Dzikiego Zachodu 😤.
Poniedziałkowy powrót do domu nadawałby się na osobną historię. Planowaliśmy skorzystać z usług spółki RegioJet. Przed wyjazdem sprawdziłem, że akurat na nasz kurs prawie nie było już wolnych miejsc. Ponieważ zarówno w Czeskim Cieszynie jak i w Rużomberku zlikwidowano kasy biletowe tej firmy, więc w czwartek próbowałem zasięgnąć języka w Żylinie. W sprzedaży mieli... jeden bilet.
- Możecie zaglądać przez internet, może coś się zwolni - poradziła młoda dziewczyna.
- Będziemy w górach - odpowiedziałem w ten sposób, bo nawet nie próbowałem wyjaśnić, że nie posiadamy smartfonów z dostępem do sieci; zapewne nie potrafiłaby tego zrozumieć. - Ale można kupić bilety na przejazd na stojąco?
- Nie można.
- Na waszej stronie pisze, że jest taka możliwość!
- Aaa, eee... to zależy od konduktora.
Noż kurka, to można czy nie? To jednak pewna różnica. Dodatkowo bilet wystawiany w pociągu był droższy niż kupiony w kasie (których nie ma) oraz przez internet.
W poniedziałek idziemy na rużomberski dworzec zobaczyć co wyjdzie. Niestety, na dworcu nie ma tablicy z wyświetlonymi pociągami, trzeba słuchać komunikatów z głośnika. A te trzeszczą, że pociąg RegioJet ma... 60 minut opóźnienia! Cholera. Alternatywą są dwa zugi pospieszne z przesiadką w Żylinie albo zug osobowy. W kasie pytam panią którym lepiej pojechać.
- Pospieszny ma już 13 minut spóźnienia - informuje.
- A czy pociąg w Żylinie będzie na niego czekał? Są skomunikowane?
- Eee... hmmm... no, tego, chyba tak... Ale bezpieczniejsza będzie osobówka, ona jedzie planowo.
Dobra, pojedziemy osobowym.
Po chwili na perony wtacza się... RegioJet. Był opóźniony 16, a nie 60 minut, zapowiedzi w głośniku były bardzo niewyraźne! Zaraz potem ogłaszają, że osobowy też jednak jest spóźniony, o minut 7. Cudownie! Wizja nie zdążenia na przesiadkę staje się coraz bardziej realna.
Osobówka z Liptowskiego Mikułasza w końcu nadjeżdża. Oczywiście wpadają kolejne minuty spóźnienia. Całą drogę jedziemy jak na rozgrzanym krześle i zastanawiamy się czy uda nam się przesiąść. Pośpiech międzynarodowy może poczekać na opóźniony inny pociąg pospieszny, ale raczej nie na osobowy.
Ostatecznie docieramy do Żyliny w miarę sprawnie, mamy 2 minuty na przebiegnięcie kilku peronów. Pędzimy jak dzicy i zajmujemy miejsca, po czym okazuje się, że... pospieszny będzie czekał około kwadransa na opóźniony pospieszny z Rużomberka 😛. Jaja jak berety, jeśli ktoś myśli, że tylko na polskiej kolei jest burdel, to muszę go zawieść: u Słowaków i Czechów także nie jest idealnie.
Teraz to wszystko nas już nie interesuje, ważne że jedziemy w interesującym nas kierunku. Na czeskim Śląsku Cieszyńskim z 15 minut zwłoki robi się pół godziny, bo niemal cała trasa od Czeskiego Cieszyna do Karwiny jest w jednym wielkim remoncie (na pierwszym zdjęciu Chotěbuz).
W Bohuminie musimy poczekać około godziny, więc zaglądamy do dworcowej knajpki na pożegnalne piwo. Wyjazd można uznać za zakończony całkowitym sukcesem 😏.
W szynobusie Kolei Śląskich znowu są problemy z nabyciem właściwych biletów, lecz to tylko skromna kropka nad I. Trzy przesiadki i mogę schować plecak do piwnicy, gdzie poczeka na następną górską wędrówkę...
-----
1) Zdobyć Ostredok (część I),
2) Zdobyć Ostredok (część II),
3) Granią Wielkiej Fatry spod Suchego Vrchu na Smrekovicę.
Na dworze jest na tyle chłodno, iż decyduję się po raz pierwszy założyć długie spodnie. Podczas pierwszego spaceru odkrywam, że pobliski drewniany budynek to otwarty i opuszczony domek letniskowy z materacami, w którym można było przenocować zamiast w namiocie z odwróconym tropikiem 😛.
Po skromnym śniadaniu zaglądamy do restauracji na piwo. Obsługa zdecydowanie nie przykłada uwagi do czegoś takiego jak czystość, bo syf z wieczora nadal leżał pod stolikami. Na napełnienie kufli czekamy chyba z kwadrans! Część klientów, którzy przyszli na śniadanie, musi mieć zaawansowane ADHD, bowiem kilkukrotnie zmieniają miejsca. Może niektóre krzesła były niewygodne, a stoły krzywe?
Największym plusem był fakt, że w łazience udało mi się dość konkretnie umyć 😊.
Po wyjściu zaglądamy na plac zabaw. Sprzęt porozwalany, w piaskownicy ułożono rząd... cegieł. Dzieci na pewno zainteresują.
Ruszamy szeroką polaną.
Pisałem o tym, że za nocleg w namiocie obok hotelu musieliśmy zapłacić 5 euro. Zupełnie niepotrzebnie! Legalne i bezpłatne miejsce na obozowisko wyznaczone przez park narodowy znajduje się kilkaset metrów od budynku. Nie tam, gdzie pokazywała je nam na smartfonie para Słowaków poznanych w szałasie pod Suchym Vrchem, ale właśnie tutaj: na prawo od widocznego w środku słupka. Przynajmniej tak informuje mapa i to by się zgadzało.
Lekko wspinamy się do góry do drugiej Smrekovicy...
Tu z kolei rozłożył się spory kompleks turystyczny. Na wejściu groźna tablica z przekreślonym namiotem.
Mijamy kolejne budynki. Niektóre wyglądają na wyłączone z użytkowania, z innych wysypują się ludzie nerwowo biegający z walizkami. Niedziela, więc nastał czas wielkiego powrotu do domów.
Wchodzimy w progi hotelu "Granit". Elegancko. Restauracja wygląda jak sala weselna i właśnie sprzątają po śniadaniu. Piwo jednak dostajemy bez problemów, cena niższa niż pod Borišovem (co nie dziwi) i niż w "pierwszej" Smrekovicy.
Obie nogi zostały napojone, zatem możemy zacząć normalną wędrówkę. Zielony szlak będzie prowadził lasami czasem przecinanymi wolną przestrzenią.
Na pierwszym rozwidleniu skręcamy w złą ścieżkę i musimy się cofać, bo oznaczenie bywa kiepskie. Tak samo kiepska jest widoczność.
Polana pod Malą Smrekovicą (1485 metrów, numer 9. pod względem wysokości w Wielkiej Fatrze). Kilkoro osób zbiera jagody. Mimo października na krzaczkach zostało ich całkiem sporo.
Na granicy parku narodowego (hotele leżą poza nim) informacje o niedźwiedziach. Słowacy podchodzą do tego na poważnie, o czym się jeszcze przekonamy.
Płaski i długi odcinek przez las. Szło się przyjemnie, z rzadka spotykając turystów idących z naprzeciwka. Co jakiś czas wychodziło słońce.
Zalesiony stożek to jeden z dwóch wierzchołków Šiprúňa (oba oddalone są od siebie o prawie kilometr). Na szczęście nie musimy wchodzić na sam szczyt, szlak ładnie go trawersuje.
Jeden z rzadkich widoków w kierunku zachodnim - najwyższy to chyba jest Kľak. Jest on oddalony jedynie o 8 kilometrów, dostrzeżenie dalszych gór nie jest możliwe.
Wkrótce dochodzimy do jednej z dwóch przełęczy pod Šiprúňem (Nižné Šiprúnske sedlo). Za szlakowskazami rozciąga się ogromne pastwisko.
Po obejściu góry zatrzymujemy się na Vyšnym Šiprúnskim sedle i zarządzamy postój. Ciekawie wygląda sprawa z prognozowanymi czasami przejść: odcinek od hotelu "Granit" do pierwszej przełęczy powinniśmy przebyć w godzinę, a zajął 1:20. Z kolei krótki łącznik między przełęczą niższą a wyższą Słowacy wyliczyli na 20 minut, podczas gdy nam udało się w minut... 6! I to spokojnym tempem. Ktoś tu chyba mocno przesadził!
Tutaj najlepiej widać, jak spadła widoczność: Wielki Chocz, oddalony o 16 kilometrów, wygląda jak za mgłą.
Z naprzeciwka idzie pani z dwójką psów. Ten bardziej odważny podchodzi się przywitać, drugi tchórzy 😛.
Ogólnie to trochę ludzi nas mija. Niektórzy z... dzwoneczkami! Z daleka brzmią jak stado owiec. Dzwoneczek zapewne ma odstraszać niedźwiedzie.
W sumie pogoda jest dobra do wędrówki, bo nie jest ani za ciepło ani za zimno. I w końcu rano po ponad dobie ustał silny wiatr!
Wypijamy nasze ostatnie piwo i ruszamy dalej. Próbujemy w dole wypatrzeć szałas, ale ten prawdopodobnie przestał już istnieć. Na hiking.sk także nie jest już oznaczony jako miejsce na nocleg, a ta strona zazwyczaj jest dobrze poinformowana w tych tematach.
Przecinamy łąki, następnie odcinek leśny z ostrym zejściem i ponownie wychodzimy na otwartą przestrzeń.
Sedlo pod Vtáčnikom zachęca do postoju.
Na kilka minut zatrzymujemy się trochę wyżej obok rozwidlenia szlaków.
Zastanawialiśmy się, czy nie podejść na Malinné, ale przy słabej przejrzystości nie ma to większego sensu. Kontynuujemy wędrówkę zielonym szlakiem. Na lewo źródełko.
Wchodzimy w las, który zaczął nabierać jesiennych kolorów. W promieniach przebijającego się słońca wygląda bardzo ładnie.
Kolejna przełęcz to szerokie sedlo pod Sidorovom.
Skałkowe Malinô Brdo wokół którego wybudowano ośrodek narciarski, a bliżej działa coś w rodzaju "mini-zoo". Widać, że jesteśmy blisko cywilizacji, gdyż kręci się tu trochę turystów i spacerowiczów. Oraz kolejny debil na crossie! W polskich Beskidach ich obecność jest oczywistością, lecz na Słowacji spotykam kolesi na smrodach chyba dopiero drugi raz!
Gdyby ktoś był zainteresowany, to istnieje możliwość przenocowania w niewielkiej wiacie.
Schodzimy do największej atrakcji turystycznej w okolicy, czyli wioski Vlkolínec (administracyjnie to część Rużomberka). Górska osada, oddalona od innych siedzib ludzkich, zachowała swoją pierwotną drewnianą zabudowę.
Uznano ją za tak cenną, że wpisano na Listę Dziedzictwa UNESCO. Czy to jednak nie przesada? Przecież na niej mają się znajdować miejsca naprawdę wyjątkowe...
Aż do połowy XX wieku do Vlkolínca prowadziły tylko polne drogi, nie było też prądu. W latach 50. planowano przeniesienie mieszkańców do centrum Rużomberka, bowiem warunki do życia nie odpowiadały godności obywateli socjalistycznego państwa. Ostatecznie jednak do tego nie doszło, a wioska nadal jest zamieszkała.
Samochody stojące między domami psują nieco zabytkową atmosferę. Ilekroć tu jestem, to zawsze brakuje słońca - to jakieś fatum 😏.
W centrum zrzucamy plecaki. Stoi tam stragan z militariami, którym opiekuje się facet w przedwojennym mundurze (28 października przypada stulecie utworzenia pierwszej Czechosłowacji). Obok działa niewielki bufet, gdzie można nabyć piwo i m.in. bardzo smaczny chleb z fetem. Uświadamiam sobie, że to pierwszy kupiony posiłek od czasów śniadania w Starych Horach 😛.
Drewniana dzwonnica z 1770 roku jest mocno pokrzywiona. Ogólnie w wiosce znajduje się 55 obiektów z drewna, z tego na stałe zamieszkałych jest 18.
Od strony parkingu ciągną pojedynczy turyści. Niemal każdy z nich ma kolorowe buty. To chyba miejscowa moda 😏. Przy parkingu znajduje się kasa, ale dla schodzących z gór wstęp jest bezpłatny.
Pozostało nam tylko zejść do doliny. Mijamy restaurację oraz klasycystyczny kościół i wychodzimy na łąki. Daleko w oddali słońce próbuje przebijać się przez chmury, lecz musi uznać ich wyższość.
Tam mamy finiszować.
W pewnym momencie pojawia się wyschnięte źródło, potem drugie. Co jest?! Nie mieliśmy koło niego przechodzić! Wkrótce trafiamy na szlak biegnący z przełęczy pod Sidorovem. Cholera, przegapiliśmy odbicie. Ale gdzie??
Cofamy się około kilometra. Na dużym kamieniu jest ostatnie oznaczenie naszego szlaku. W trawie prawie niewidoczna ścieżka, którą powinniśmy pójść. Brak jakiejkolwiek informacji, że należy skręcić. Pogratulować znakarzom!
Zejście jest krótkie i bardzo strome, co od razu czujemy w kolanach.
Dolina Revúcy.
Biely Potok (węg. Fehérpatak) to inna dzielnica Rużomberka. Z racji niedzielnego popołudnia na ulicach prawie nie widać ludzi. Niektórzy pewnie poszli na mecz, którego odgłosy dochodzą zza pagórka.
Według mapy funkcjonują tu dwie knajpy położone naprzeciwko siebie. I rzeczywiście tak jest, choć jedna z nich jest jeszcze zamknięta 😛. Najpierw idziemy na przystanek zobaczyć o której mamy autobus. "Fajnie by było, gdyby jechał tak za pół godziny" - myślę sobie. Marzenia się spełniają, kurs jest dokładnie za 35 minut 😛.
Wracamy do czynnego lokalu. Współdzieli budynek z domem kultury i sklepem.
W środku przyjemnie spelunkowato. Mimo godziny 15-tej spora część towarzystwa jest już pijana, ktoś śpi na stole, inni śpiewają. Siadamy na dworze. Jakaś babka pyta się, czy nas niedźwiedź nie pogonił, bo ona z rodziną z obawy przed misiami nawet nie chodzi do lasu. Psychoza czy co? Rozumiem, że to niebezpieczne zwierzęta, ale bez przesady...
Autobus dowozi nas do centrum Rużomberka. Robimy zakupy. Na chwilę zaczyna padać deszcz (pierwszy raz w czasie tego wyjazdu). Udajemy się na znajomą kwaterę, gdzie wreszcie można wziąć prysznic, a potem przyrządzić wypasioną jajecznicę.
Wieczór spędzamy na kulturalnym zwiedzeniu "naszych" knajp. Przed snem oglądamy w telewizji "pięciu wspaniałych, Murzyna i Azjatę", czyli współczesną wersję Siedmiu wspaniałych. Jest poprawna politycznie, więc kowbojom przewodzi czarnoskóry, co było bardzo rzeczywiste w realiach Dzikiego Zachodu 😤.
Poniedziałkowy powrót do domu nadawałby się na osobną historię. Planowaliśmy skorzystać z usług spółki RegioJet. Przed wyjazdem sprawdziłem, że akurat na nasz kurs prawie nie było już wolnych miejsc. Ponieważ zarówno w Czeskim Cieszynie jak i w Rużomberku zlikwidowano kasy biletowe tej firmy, więc w czwartek próbowałem zasięgnąć języka w Żylinie. W sprzedaży mieli... jeden bilet.
- Możecie zaglądać przez internet, może coś się zwolni - poradziła młoda dziewczyna.
- Będziemy w górach - odpowiedziałem w ten sposób, bo nawet nie próbowałem wyjaśnić, że nie posiadamy smartfonów z dostępem do sieci; zapewne nie potrafiłaby tego zrozumieć. - Ale można kupić bilety na przejazd na stojąco?
- Nie można.
- Na waszej stronie pisze, że jest taka możliwość!
- Aaa, eee... to zależy od konduktora.
Noż kurka, to można czy nie? To jednak pewna różnica. Dodatkowo bilet wystawiany w pociągu był droższy niż kupiony w kasie (których nie ma) oraz przez internet.
W poniedziałek idziemy na rużomberski dworzec zobaczyć co wyjdzie. Niestety, na dworcu nie ma tablicy z wyświetlonymi pociągami, trzeba słuchać komunikatów z głośnika. A te trzeszczą, że pociąg RegioJet ma... 60 minut opóźnienia! Cholera. Alternatywą są dwa zugi pospieszne z przesiadką w Żylinie albo zug osobowy. W kasie pytam panią którym lepiej pojechać.
- Pospieszny ma już 13 minut spóźnienia - informuje.
- A czy pociąg w Żylinie będzie na niego czekał? Są skomunikowane?
- Eee... hmmm... no, tego, chyba tak... Ale bezpieczniejsza będzie osobówka, ona jedzie planowo.
Dobra, pojedziemy osobowym.
Po chwili na perony wtacza się... RegioJet. Był opóźniony 16, a nie 60 minut, zapowiedzi w głośniku były bardzo niewyraźne! Zaraz potem ogłaszają, że osobowy też jednak jest spóźniony, o minut 7. Cudownie! Wizja nie zdążenia na przesiadkę staje się coraz bardziej realna.
Osobówka z Liptowskiego Mikułasza w końcu nadjeżdża. Oczywiście wpadają kolejne minuty spóźnienia. Całą drogę jedziemy jak na rozgrzanym krześle i zastanawiamy się czy uda nam się przesiąść. Pośpiech międzynarodowy może poczekać na opóźniony inny pociąg pospieszny, ale raczej nie na osobowy.
Ostatecznie docieramy do Żyliny w miarę sprawnie, mamy 2 minuty na przebiegnięcie kilku peronów. Pędzimy jak dzicy i zajmujemy miejsca, po czym okazuje się, że... pospieszny będzie czekał około kwadransa na opóźniony pospieszny z Rużomberka 😛. Jaja jak berety, jeśli ktoś myśli, że tylko na polskiej kolei jest burdel, to muszę go zawieść: u Słowaków i Czechów także nie jest idealnie.
Teraz to wszystko nas już nie interesuje, ważne że jedziemy w interesującym nas kierunku. Na czeskim Śląsku Cieszyńskim z 15 minut zwłoki robi się pół godziny, bo niemal cała trasa od Czeskiego Cieszyna do Karwiny jest w jednym wielkim remoncie (na pierwszym zdjęciu Chotěbuz).
W szynobusie Kolei Śląskich znowu są problemy z nabyciem właściwych biletów, lecz to tylko skromna kropka nad I. Trzy przesiadki i mogę schować plecak do piwnicy, gdzie poczeka na następną górską wędrówkę...
-----
1) Zdobyć Ostredok (część I),
2) Zdobyć Ostredok (część II),
3) Granią Wielkiej Fatry spod Suchego Vrchu na Smrekovicę.
Skoro na płaskim zdjęciu widać stromiznę, to mogę sobie tylko ja wyobrazić w realu. Dziękuję, nie na moje nogi. Piękna ta Fatra, wspaniałe rozległe polany obfitują w miejsca widokowe. Patrząc na ostatnie zdjęcie nasuwa mi się tylko myśl - koniec wieńczy dzieło.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Nie od dziś wiadomo, że na takich stromizmach najgorsze są nie wejścia, a zejścia ;) Liczę na to, że nogi, a zwłaszcza kolana, jeszcze trochę pociągną :)
UsuńPozdrawiam.
Przypomniałeś mi długi weekend z czerwca tego roku. Odcinek górski pokonaliście dokładnie tak samo jak ja..., tyle tylko że pieszo, a ja rowerem ;) Pogodę za to w Vlkolíncu miałem odrobinę lepszą.
OdpowiedzUsuńWspółczuję niektóre z tych odcinków pokonywać rowerem :D I jeszcze z sakwami! Ale nawet w ten ostatni dzien kilku rowerzystów nas mijało, mieli co pedałować ;)
UsuńTo duża ta populacja misiów na Fatrze, że lokalsi podchodzą do tego tak poważnie?
OdpowiedzUsuńMimo słabszej aury, zdjęcia i tak ładnie oddają malowniczość krajobrazu, szczególnie o tak pięknej porze roku :) Z kolei opis tego przesiadkowego horroru bardzo sugestywny i znajomy z rodzimych linii. Jak widać, Słowacy też potrafią "upiększyć" życie turystom.
Pozdrowienia
Nie wiem co z tymi misiami... albo Słowacy są nadwrażliwi albo rzeczywiście niedźwiedzie tam rozrabiają, ale nie znalazłem na ten temat żadnych informacji.
UsuńZ przesiadkami to odnoszę wrażenie, że od pewnego czasu Słowacy (i w mniejszym stopniu Czesi) przestają ogarniać całą maszynerię transportową. Nawet nie chodzi o te przesiadki, bo jak widać pociągi zazwyczaj są skomunikowane, ale regularne opóźnienia. Czesi są częściowo usprawiedliwieni remontami, u Słowaków coś się ewidentnie zatyka w Popradzie albo Mikulaszu!
Piekne zdjęcia! Bardzo urokliwe miejsce! :)
OdpowiedzUsuń