sobota, 28 listopada 2020

Tiszafüred i Hortobágy.

Tiszafüred to miasto we wschodniej części środkowych Węgier. Miasto dziesięciotysięczne, na pozór nie wyróżniające się niczym szczególnym. Wieczorem w jego centrum hula wiatr, przemykają jedynie pojedynczy nastolatkowie i radiowozy policji. O tak, gliniarzy tu sporo, zwłaszcza koło lokalu z kebabem.
 


Próżno szukać tam wielkich zabytków. Są dwa kościoły: katolicki i ewangelicki.


Synagoga sprzed stu lat w czasie komunizmu zmieniła funkcję na dom towarowy i obecnie wygląda tak:

Ponury komisariat nie zachęca do odwiedzin. Kebab jest zdecydowanie sympatyczniejszy, więc nie dziwota, iż mundurowi woleli siedzieć w nim.


No dobra, ale co ja właściwie robię w tak niewyróżniającym się miejscu? Zawsze na sam koniec wakacyjnego wyjazdu chcę się zrelaksować na jakiś basenach lub gdzieś indziej nad wodą. Ostatnie kilka lat końcówkę spędzaliśmy w Nyírbátor, ale uznałem, że pora na odmianę i wtedy znalazłem na mapie Tiszafüred.

Przyjechaliśmy tu z Chorwacji. Był piątek, w dodatku tuż po Dniu Świętego Stefana (najważniejszym węgierskim święcie) Madziarzy mieli długi weekend, więc spodziewałem się sporej frekwencji i nie pomyliłem się: główny kemping prawie całkowicie zawalony, zostały dosłownie pojedyncze parcele. I miejsca nad jeziorkiem, ale tam komary atakowały jeszcze bardziej agresywnie niż gdzieś indziej (z powodu robactwa organizowano specjalne opryski, lecz niewiele pomagały).

Rano witał człowieka las namiotów.


W takich warunkach słychać wszystko: gdy ktoś krzyknął, gdy puścił bąka, gdy komuś spadła patelnia, gdy uprawiano seks (w tym przypadku na szczęście tylko damskie głosy). Najgorsze jednak przydarzało się w nocy, lecz o tym wspomnę później.

Kemping miał podstawowy plus w postaci kompleksu kąpielowego znajdującego się zaraz za płotem i należącego do tego samego właściciela, więc wstęp był w cenie noclegu. "Kompleks" to może za dużo napisane: w 2020 roku udostępniono jeden płytki basen oraz wielką miskę z wodą termalną. Basen pływacki przechodził remont, natomiast podobno istnieje także część zakryta, lecz nigdzie nie udało mi się jej dostrzec.


Wody termalne zachęcały brązowym kolorem, temperaturą w okolicach 38 stopni i zapachem siarki. Diabelska kombinacja. Wiele osób ta mieszanka usypiała. Według strony kompleksu alkaliczna woda lecznicza wodorowęglanowa (...) nadaje się do leczenia przewlekłych schorzeń układu mięśniowo-szkieletowego, reumatologicznych, tarczycy, chorób neurologicznych związanych z porażeniem i zanikiem mięśni, a nawet przewlekłych chorób ginekologicznych.



Relaks czas zacząć!



Szybko przenosimy się do cienia. Nie potrafiłbym się smażyć jak niektórzy.

 
Na terenie kąpieliska działa bufet. Na zdjęciu utrzymywanie dystansu w kolejce 😏.


Oprócz dwóch osób wszyscy widoczni klienci byli Węgrami, ale według Orbána to cudzoziemcy i wczasy zagraniczne przyczyniały się do rozwoju epidemii. W ogóle na kempingu praktycznie nie przebywali obcokrajowcy: udało mi się spotkać jedno auto na polskich rejestracjach i jedno z NRD. Sądzę, że koronawirus tylko potwierdził fakt, iż w tym mieście urlopują przede wszystkim Madziarzy.

Tiszafüred, jak sama nazwa wskazuje, leży nad Cisą (Tisza). Co prawda obecnie z Węgrami najbardziej kojarzy się Dunaj, ale kiedyś właśnie Cisa była najdłuższą rzeką mającą swój początek i koniec w granicach Kraju Korony Świętego Stefana. Cisa w przeszłości bardzo meandrowała, lecz w XIX stuleciu przeprowadzono prace regulacyjne. W efekcie najbliżej centrum miejscowości znajduje się stare koryto, mające połączenie z głównym tylko przez wąskie kanały. Woda na nim spokojna i znakomicie nadaje się do uprawiania sportów i wypoczynku.



Kawałek dalej ciągnie się publiczna, bezpłatna plaża. Nawet się zastanawiałem, czy z niej nie skorzystać, jednak to, co zobaczyłem w późne sobotnie popołudnie spowodowało, że odebrało mi chęć...


Staram się unikać zatłoczonych miejsc, więc dawno nie widziałem takiego nagromadzenia ludzi. Jak można wypoczywać w takim tłumie? Głośno, wszędzie walają się śmieci, jeden płatny obskurny kibel, w powietrzu unosi się zapach czegoś smażonego, z tyłu słychać dyskotekę z wesołego miasteczka...


Pływające pomosty to akurat fajne rozwiązane, o ile znajdzie się trochę wolnej przestrzeni dla siebie.


Nic tu po nas. I choć w niedzielny wieczór plaża była znacznie mniej ludna...


...to jednak uznaliśmy, że zdecydowanie lepiej spędza się czas na basenach przy kempingu.

O ile Tiszafüred raczej nie znajdziemy na kartach przewodników i blogów, o tyle tuż obok niego rozciąga się Hortobágyi Nemzeti Park - park narodowy wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, o którym pisze się jako jednej z największych atrakcji Węgier. Przy czym dodajmy od razu - nie jest to atrakcja oczywista i dla każdego.

Park obejmuje północne rejony puszty - płaskiego, słonego i bezdrzewnego stepu, dawniej zajmującego spore połacie Wielkiej Niziny Węgierskiej. Industrializacja oraz rozwój rolnictwa sprawiły, że występuje ona już jedynie na niewielkich fragmentach oryginalnej powierzchni. Jej miejsce zajęły pola (próbowano uprawiać nawet ryż), zabudowa oraz lasy. Osuszono także liczne niegdyś bagna i mokradła, dzisiaj puszta jest sztuczne nawadniania z Cisy. Po latach dewastacji przyrodniczej związanej z gospodarką socjalistyczną step powoli i z pomocą człowieka wraca do stanu sprzed wieku.

Pierwszy widoczek na ten produkt natury zaliczam z niedużej wieży obserwacyjnej postawionej przy głównej drodze. Nie zobaczę już pustki po horyzont, w oddali majaczą drzewa. "Największa łąka Europy Środkowej" - jak to określił Andrzej Hildebrandt w swoim przewodniku.

Puszta pełniła rolę ogromnego pastwiska i tam, gdzie przetrwała, nadal jest tak wykorzystywana. Pasące się zwierzęta to co prawda nie słynne szare rogate bydło, ale i tak stado zacne.


Czarda (csárda), tradycyjna węgierska gospoda. Tę wybudowano bodajże w latach 30. ubiegłego wieku.

 
W pusztę odbija wiele dróg, głównie szutrowych lub polnych. To doskonałe trasy dla rowerzystów lub konnych, samochodem za bardzo nie poszalejemy. Z szosy nr 33, która przecina step na dwie nierówne części, możemy zobaczyć jedynie stojące bliżej samotne budynki gospodarcze. 
 


 
Charakterystyczne studnie z żurawiami to symbol puszty. Ciekawe na ile rzeczywiście są teraz wykorzystywane?




Sercem parku i całego regiony jest wioska Hortobágy. Tu znajdują się muzea związane z pusztą, punkt informacji turystycznej, ogród zoologiczny prezentujący faunę puszty, a także słynny most z dziewięcioma przęsłami na rzeczce o takiej samej nazwie jak miejscowość i park. 



Naprawdę słynny, gdyż znajdziemy go na wielu pocztówkach, choć zazwyczaj zdjęcia robione są w innej porze roku, bowiem w sierpniu mocno zasłania go nadrzeczna roślinność. Ukończono go w 1833 roku i ze 167 metrami jest najdłuższą przeprawą wykonaną z kamienia na Węgrzech (według innych źródeł także w Europie Środkowej).


Most służył do przepędzania bydła, więc na jego końcach zaprojektowano szersze wejścia, aby zwierzętom łatwiej było trafić 😏.


W momencie jego budowy w Hortobágy nie było prawie niczego, środek pustej puszty. Prawie, gdyż od 1699 roku w miejscu przeprawy stała czarda. Po dostawkach i przestawkach istnieje do dnia dzisiejszego, tyle, że zamiast pasterzy i kupców gromadzi turystów. Drogie to miejsce i zazwyczaj tłumne, więc nie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z jej usług.


Interesujący budynek z nowszych czasów: kościół ekumeniczny Dobrego Pasterza.


Wizytę w kilku małych muzeach tematycznych sobie odpuściliśmy, zajrzeliśmy natomiast na darmową wystawę przy punkcie informacji turystycznej, dotyczącej flory i fauny parku. Jeśli ktoś lubi wypchane zwierzątka, to bardzo mu się tam spodoba. Można także pozować w kapeluszu i ubraniu czikoszy - mistrzów pasterskich, nazywanych węgierskimi kowbojami. Z maseczką mógłbym spokojnie napadać na banki 😛.


Do kultury pasterskiej i dawnego życia na puszty nawiązują rzeźby z 1983 roku.



Jak już pisałem: 20 sierpnia na Węgrzech hucznie się świętuje, a z tej okazji w Hortobágy odbywa się corocznie "jarmark przy moście". Ponieważ w 2020 roku święto zmieniło się w długi weekend, więc także w niedzielę spotykamy całą masę kramów i stoisk. Podejrzewam, że to także jest impreza przede wszystkim dla rodaków, a nie turystów zagranicznych: nie spotkaliśmy żadnych obcych, próżno też było szukać napisów w innym języku niż węgierski. Generalnie sprzedawano prawie wszystko oprócz żywych zwierząt, stosunkowo mało handlowano chińską tandetą. Sporo rękodzielnictwa, jakieś futra, pamiątki z okolicy, starocie... Widziałem dużo aut z rumuńskimi rejestracjami: albo rumuńscy Węgrzy albo tamtejsi Cyganie. Ci z kolei specjalizowali się w wyrobach z metalu, garnkach i tym podobnych...






Oczywiście nie mogło zabraknąć strawy i napitków. Nie omieszkaliśmy zakupić paru przysmaków.



Po prawej facet w tradycyjnym stroju czikosza. Po lewej całkiem zgrabne nogi.


Dziewczyny strzelające z bicza. Strach podejść.


Starszy pan grający na czymś dziwnym.


Puszta może być wielką gratką dla miłośników przyrody (zwłaszcza ptactwa), a innych znudzi. Żeby porządnie zanurzyć się w park narodowy należy dysponować większą ilością wolnego czasu oraz odpowiednimi funduszami. Właściwie wszystkie atrakcje są płatne, łącznie ze wstępem do bardziej oddalonych miejsc. Czasu aż tak dużo nie mamy, a fundusze wolimy przeznaczyć na coś innego, więc nasza wizyta miała charakter przetarcia terenu. Możliwe, że kiedyś zajrzymy na dłużej. 
 
 
Trasa powrotna do Tiszafüred będzie trochę dłuższa, postanawiam odbić w kilka miejsc i na mniej główne drogi. Jeszcze w Hortobágy zajeżdżam do dużego gospodarstwa, gdzie hodują konie oraz organizowane są różne pokazy.


Mijamy samotny cmentarz pośrodku stepu. Na prawie żadnym z grobów nie ma symboli religijnych. A to podobno taki chrześcijański kraj.


Z szosy 33 skręcam w boczną. Asfalt częściowo sfrezowany, dookoła rośnie wysokie zielsko, gdyż w tej okolicy znajdują się liczne stawy.


Ohat, niemal wyludniony przysiółek z dużą stacją kolejową, też już częściowo opuszczoną. 
 


W 1950 roku komunistyczne władze zorganizowały tu i w kilku innych miejscach puszty węgierską odmianę gułagu. Dziesięć tysięcy osób dostało rozkaz spakowania się w ciągu godziny i zostało wywiezionych do obozów będących połączeniem kołchozu i więzienia, gdzie w ciężkich warunkach pracowali fizycznie. W 1953 objęła ich amnestia, lecz nie pozwolono im wrócić do domów, a majątek z poprzedniego życia został skonfiskowany. 

Jadę sobie dość wolno obserwując okolicę i nagle wyprzedza mnie czarny wóz trąbiąc przeciągle i pokazując wysoko uniesiony w górę środkowy palec. Mógł po prostu spokojnie przejechać obok, ale widać musiał pokazać swą wyższość. Możliwe, że kierowcę też trzymano w jakimś obozie...

Tu chyba ciągle coś pasają.


W Telekháza trwa połowiczny remont.


Największą metropolią na trasie powrotnej jest Egyek. Parkuję przy głównym placu, aby sfotografować kościół i Pomnik Poległych. W niedzielne popołudnie panuje prawie absolutna cisza, jedynie w cukierni ktoś siedzi.


Z Egyek powinien być prosty dojazd do skrzyżowania z główną 33-ką. Ledwo jednak opuściliśmy miejscowość, a coś zaczęło mi się nie podobać: asfalt jakby się skurczył, zaczęła na niego wdzierać się roślinność. Nie ma żadnych oznaczeń, więc jadę prosto. W pewnym momencie droga zwęziła się do szerokości jednego auta! Dziwne... Potem wyrósł przed nam jakiś wał, którego nie miałem na mapie. Gdy kawałek za nim zobaczyłem niebieską taflę jeziora byłem już pewien, że to nie tędy...
 
 
Wróciłem się do najbliższego rozwidlenia i skręciłem w prawo (czyli w lewo od strony wioski). Niby trochę szerzej, ale nawierzchnia zbliżona do tarki i pełno na niej odchodów... Ewidentnie ciągnie mnie gdzieś na manowce.

Postanowiłem po raz pierwszy i ostatni na tym wyjeździe sięgnąć do GPS-a schowanego głęboko w schowku. Nienawidzę podróżować z tym urządzeniem, drażni mnie, rozprasza i psuje zabawę z jazdy, zwłaszcza w obcych miejscach. W 99 procentach wystarcza mi atlas, mapa papierowa, porada miejscowego albo wyczucie. Teraz mamy ten brakujący procent... GPS ładuje się długo, ale już pierwsze spojrzenie na wyświetlacz wyjaśnia sytuację: w Egyek powinienem zaraz za kościołem ostro skręcić w lewo, a ja tymczasem pojechałem prosto, tak jak prowadziła szersza droga. Znaku nie widziałem, bo albo go nie było, albo zasłoniły go drzewa. Drogą z odchodami dojechałbym do jakiejś zagrody, a niebieska woda, którą wziąłem za jezioro, okazała się Cisą! I podobno pływa tam prom, szkoda, że dowiedziałem się o nim dopiero w domu. Ale przynajmniej pojawiło się trochę emocji 😏.
 
W dniu wyjazdu na Śląsk kręcimy się jeszcze trochę po Tiszafüred. Uwieczniam dwór rodziny Lipcsey, obecnie muzeum, oraz kolorowe kwiaty (po polsku to chyba są pacioreczniki), których nasiona weźmiemy do domu.


Jeden z kilku pomników w centrum - data 1896, a więc rocznica millenium przybycia Madziarów do Panonii.

 Na koniec mogę przyjrzeć się właściwej Cisie z mostu rowerowo-samochodo-kolejowego.


Z kolejnego mostu podziwiam jezioro Cisa (Tisza-tó) - największy sztuczny, a po Balatonie drugi zbiornik wodny Węgier. Rola człowieka przy jego tworzeniu okazała się stosunkowo niewielka i ograniczyła się do postawienia tamy oraz zabezpieczenia brzegów. Zbiornik to zespół rozlewisk, kanałów i mokrych łąk, w dużej mierze pochodzenia naturalnego.


Zazwyczaj takie konstrukcje szkodą środowisku, ale w tym przypadku powstał nowy, osobny ekosystem, uwielbiany zwłaszcza przez ptaki. Północna część jeziora, którą widać na zdjęciach, chroniona jest w ramach parku narodowego Hortobágy.

 
-----
 
Z informacji praktycznych: mimo dużej ilości turystów trudno stwierdzić, aby Tiszafüred posiadało bogatą bazę gastronomiczną. Polecić mogę właściwie tylko dwie restauracje: Park étterem és pizzéria w centrum (na Kossuth tér) oraz Molnár étterem przy rondzie na drodze nr 33. Każdy z tych dwóch lokali ma swoje plusy i minusy:
* w tym pierwszym ceny są trochę niższe, obsługa sprawna i kumata (niektórzy kelnerzy nawet znają angielski), ale zamykają się już o 21-szej, więc aby coś zjeść należy przyjść najpóźniej około 19.30. Potrafią też sprawić niespodzianki, na przykład wywieszają po południu kartki, że wieczorem nieczynne i tyle.
* drugi obiekt działa znacznie dłużej, jest w nim nieco drożej, ale kelnerzy miewają niezłe zawiasy, na jedzenie trochę się poczeka, na uprzątnięcie stolika również. 
Żarcie w obu przypadkach było smaczne 😊.


Gdyby ktoś miał potrzebę zrobienia zakupów, to jak w każdym szanującym się węgierskim mieście znajdziemy takie węgierskie sklepy jak Lidl, Spar czy Penny Markt 😏. Wszystkie stoją blisko siebie.

Jeśli chodzi o noclegi to mogę wypowiedzieć się tylko o opcjach namiotowych. Kempingów w Tiszafüred naliczyłem chyba z siedem, ale z powodu basenów wybrałem największy - Thermal Camping. Cenowo wszędzie jest podobnie, a tu największa szansa na wolne miejsce. W piątek było tam tłumnie, w sobotę też, ale już w niedzielę wszyscy sobie pojechali...


Kemping trąci myszką, lecz jest funkcjonalny. Sanitariaty, kuchnie z jadalnią stare, jednak w miarę czyste. Posiada własną restaurację, tam nie jedliśmy, jedynie brałem piwo. Czasem bywały problemy z dogadaniem się na recepcji, ale przy odrobinie cierpliwości kończyły się szczęśliwie.

Tak naprawdę wszystko byłoby w porządku, gdyby nie noce... Spędziłem na kempingu trzy, każda wyglądała podobnie. Około 23-ciej, zawsze gdy człowiek powoli zbierał się do namiotu, gdzieś w oddali zaczynał się łomot. Bardzo tępe i jednostajne techno. Początkowo w miarę ciche, myślałem, że to jakiś koncert nad rzeką. Łomot stopniowo się zwiększał, coraz głośniej i coraz bliżej. W namiocie trzeba było wkładać stopery, nawet solidna porcja wina nie pomagała. Hałas był wręcz paraliżujący, a ustawał każdej nocy coraz później: o pierwszej, trzeciej, czwartej nad ranem! Kilka godzin rąbania z głośników, które było słychać pewnie w całym mieście, a... nikt nie reagował! Ostatniej nocy nie wytrzymałem i przeszedłem się w samych slipach po ulicach, bo pomyślałem, że to może z jakiegoś domu, lecz "muzyka" zdecydowanie dochodziła znad wody! Nikogo to jednak nie obchodziło: ludzie na kempingu nie zwracali na to uwagi, zacząłem już sądzić, że pomieszało nam się w głowach i słyszymy to tylko my 😛. Doczytałem później w internecie, że taka sytuacja powtarzała się przez dłuższy czas, może nawet tygodnie - ktoś blisko kąpieliska na którymś z mniejszych kempingów (a więc kilometr-półtora ode mnie) co noc serwował turystom i mieszkańcom kilkugodzinną dawkę techno! I co? Psinco. Żaden urzędnik, żaden gliniarz spod knajpy z kebabem się tym nie przejął. Dziwne, że obywatele Tiszafüred podchodzili do tego tak spokojnie. Ja jednak uznałem, że skoro miejscowym decydentom nie zależy na spokoju przyjezdnych oraz swoich i mają wszystko w dupie, to też będę w przyszłości miał tę miejscowość w głębokiej części ciała!


13 komentarzy:

  1. Współczuję techno-noclegów. Taka małą rzecz, a potrafi zepsuć cały pobyt. Ten instrument wygląda mi na cytrę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I faktycznie to chyba jest cytra. Na instrumentach to ja się nie znam ;)

      Usuń
  2. Kościół ekumeniczny wygląda jak przyczajona do ataku postać - okna i biel fasady podsuwają Piankowego Marynarzyka z pociskiem udającym dzwonnicę. ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ludzka wyobraźnia nie ma ograniczeń ;) Mi się kojarzył z ciastem :D

      Usuń
    2. O ile mnie pamięć nie myli, ten kościół zaprojektował Imre Makovecz, w swoim chrakterystycznym "organiczym" stylu.

      Usuń
    3. Też miałem takie podejrzenia, ale na liście dzieł Makovecza go nie znalazłem.

      Usuń
  3. Niby szału niema i podobne sceny można spotkać również gdzie indziej w Europie, ale te lokalne jakieś elementy etnograficzne stanowią to coś. Super, że potrafisz to przekazać i wyłuskać takie perełki :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwłaszcza te napisy w dziwnym języku przypominają, że to nie nad Wisłą ;)

      Usuń
  4. My również wracając lubimy gdzieś się zatrzymać i pozwiedzać. Jednak techno- noclegu nie zazdroszczę. Natomiast bardzo podobał mi się kamienny most i jarmark w Hortobágy w dodatku jak piszesz wolny od chińszczyzny. Miłej niedzieli, pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te techno to czasem do tej pory śni mi się po nocach ;) Chińszczyzna była albo dobrze schowana albo rzeczywiście z niej w większości zrezygnowano. Pozdrowienia na nowy tydzień :)

      Usuń
  5. Twoja historia z wakacji jest interesująca do przeczytania. Czuję się, jakbym została zabrana na wirtualny spacer. Ze wszystkich miejsc, które odwiedziłeś, najbardziej interesują mnie gorące baseny siarkowe.
    Pozdrowienia ode mnie w Indonezji.

    OdpowiedzUsuń
  6. Jako informacja dodatkowa: Rogacizna "czarna" też się tam pasie, ale trzeba trochę poszukać po bocznych drogach. I lepiej się za bardzo nie zbliżać - to nie są "krówki".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejrzewam, że trzeba mieć trochę szczęścia, aby na nią trafić. Nam się objawily tylko te zwykłe krówki ;)

      Usuń