Tiszafüred to miasto we wschodniej części środkowych Węgier. Miasto
dziesięciotysięczne, na pozór nie wyróżniające się niczym szczególnym.
Wieczorem w jego centrum hula wiatr, przemykają jedynie pojedynczy
nastolatkowie i radiowozy policji. O tak, gliniarzy tu sporo, zwłaszcza koło
lokalu z kebabem.
Próżno szukać tam wielkich zabytków. Są dwa kościoły: katolicki i
ewangelicki.
Ponury komisariat nie zachęca do odwiedzin. Kebab jest zdecydowanie
sympatyczniejszy, więc nie dziwota, iż mundurowi woleli siedzieć w nim.
No dobra, ale co ja właściwie robię w tak niewyróżniającym się miejscu?
Zawsze na sam koniec wakacyjnego wyjazdu chcę się zrelaksować na jakiś
basenach lub gdzieś indziej nad wodą. Ostatnie kilka lat końcówkę spędzaliśmy
w Nyírbátor, ale uznałem, że pora na odmianę i wtedy znalazłem na mapie
Tiszafüred.
Przyjechaliśmy tu z Chorwacji. Był piątek, w dodatku tuż po
Dniu Świętego Stefana (najważniejszym węgierskim święcie)
Madziarzy mieli długi weekend, więc spodziewałem się sporej frekwencji i
nie pomyliłem się: główny kemping prawie całkowicie zawalony, zostały
dosłownie pojedyncze parcele. I miejsca nad jeziorkiem, ale tam komary
atakowały jeszcze bardziej agresywnie niż gdzieś indziej (z powodu
robactwa organizowano specjalne opryski, lecz niewiele pomagały).
Rano witał człowieka las namiotów.
W takich warunkach słychać wszystko: gdy ktoś krzyknął, gdy puścił bąka,
gdy komuś spadła patelnia, gdy uprawiano seks (w tym przypadku na
szczęście tylko damskie głosy). Najgorsze jednak przydarzało się w nocy,
lecz o tym wspomnę później.
Kemping miał podstawowy plus w postaci kompleksu kąpielowego
znajdującego się zaraz za płotem i należącego do tego samego
właściciela, więc wstęp był w cenie noclegu. "Kompleks" to może za dużo
napisane: w 2020 roku udostępniono jeden płytki basen oraz wielką miskę
z wodą termalną. Basen pływacki przechodził remont, natomiast podobno
istnieje także część zakryta, lecz nigdzie nie udało mi się jej
dostrzec.
Wody termalne zachęcały brązowym kolorem, temperaturą w okolicach 38
stopni i zapachem siarki. Diabelska kombinacja. Wiele osób ta mieszanka
usypiała. Według strony kompleksu
alkaliczna woda lecznicza wodorowęglanowa (...) nadaje się do leczenia
przewlekłych schorzeń układu mięśniowo-szkieletowego, reumatologicznych,
tarczycy, chorób neurologicznych związanych z porażeniem i zanikiem
mięśni, a nawet przewlekłych chorób ginekologicznych.
Relaks czas zacząć!
Szybko przenosimy się do cienia. Nie potrafiłbym się smażyć jak niektórzy.
Na terenie kąpieliska działa bufet. Na zdjęciu utrzymywanie dystansu w
kolejce 😏.
Oprócz dwóch osób wszyscy widoczni klienci byli Węgrami, ale według Orbána
to cudzoziemcy i wczasy zagraniczne przyczyniały się do rozwoju epidemii.
W ogóle na kempingu praktycznie nie przebywali obcokrajowcy: udało mi się
spotkać jedno auto na polskich rejestracjach i jedno z NRD. Sądzę, że
koronawirus tylko potwierdził fakt, iż w tym mieście urlopują przede
wszystkim Madziarzy.
Tiszafüred, jak sama nazwa wskazuje, leży nad Cisą (Tisza). Co
prawda obecnie z Węgrami najbardziej kojarzy się Dunaj, ale kiedyś właśnie
Cisa była najdłuższą rzeką mającą swój początek i koniec w granicach Kraju
Korony Świętego Stefana. Cisa w przeszłości bardzo meandrowała, lecz w XIX
stuleciu przeprowadzono prace regulacyjne. W efekcie najbliżej centrum
miejscowości znajduje się stare koryto, mające połączenie z głównym tylko
przez wąskie kanały. Woda na nim spokojna i znakomicie nadaje się do
uprawiania sportów i wypoczynku.
Kawałek dalej ciągnie się publiczna, bezpłatna plaża. Nawet się
zastanawiałem, czy z niej nie skorzystać, jednak to, co zobaczyłem w późne
sobotnie popołudnie spowodowało, że odebrało mi chęć...
Staram się unikać zatłoczonych miejsc, więc dawno nie widziałem takiego
nagromadzenia ludzi. Jak można wypoczywać w takim tłumie? Głośno, wszędzie
walają się śmieci, jeden płatny obskurny kibel, w powietrzu unosi się
zapach czegoś smażonego, z tyłu słychać dyskotekę z wesołego miasteczka...
Pływające pomosty to akurat fajne rozwiązane, o ile znajdzie się trochę
wolnej przestrzeni dla siebie.
Nic tu po nas. I choć w niedzielny wieczór plaża była znacznie mniej
ludna...
...to jednak uznaliśmy, że zdecydowanie lepiej spędza się czas na basenach
przy kempingu.
O ile Tiszafüred raczej nie znajdziemy na kartach przewodników i blogów, o
tyle tuż obok niego rozciąga się Hortobágyi Nemzeti Park - park
narodowy wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, o którym pisze się
jako jednej z największych atrakcji Węgier. Przy czym dodajmy od razu - nie
jest to atrakcja oczywista i dla każdego.
Park obejmuje północne rejony puszty - płaskiego, słonego i
bezdrzewnego stepu, dawniej zajmującego spore połacie Wielkiej Niziny
Węgierskiej. Industrializacja oraz rozwój rolnictwa sprawiły, że występuje ona już jedynie na niewielkich fragmentach oryginalnej powierzchni. Jej miejsce
zajęły pola (próbowano uprawiać nawet ryż), zabudowa oraz lasy.
Osuszono także liczne niegdyś bagna i mokradła, dzisiaj puszta jest
sztuczne nawadniania z Cisy. Po latach dewastacji przyrodniczej związanej z gospodarką
socjalistyczną step powoli i z pomocą człowieka wraca do stanu sprzed
wieku.
Pierwszy widoczek na ten produkt natury zaliczam z niedużej wieży
obserwacyjnej postawionej przy głównej drodze. Nie zobaczę już pustki po
horyzont, w oddali majaczą drzewa. "Największa łąka Europy Środkowej" - jak
to określił Andrzej Hildebrandt w swoim przewodniku.
Puszta pełniła rolę ogromnego pastwiska i tam, gdzie przetrwała, nadal jest
tak wykorzystywana. Pasące się zwierzęta to co prawda nie słynne szare
rogate bydło, ale i tak stado zacne.
Czarda (csárda), tradycyjna węgierska gospoda. Tę wybudowano bodajże
w latach 30. ubiegłego wieku.
W pusztę odbija wiele dróg, głównie szutrowych lub polnych. To doskonałe
trasy dla rowerzystów lub konnych, samochodem za bardzo nie poszalejemy. Z
szosy nr 33, która przecina step na dwie nierówne części, możemy zobaczyć
jedynie stojące bliżej samotne budynki gospodarcze.
Charakterystyczne studnie z żurawiami to symbol puszty. Ciekawe na ile rzeczywiście są teraz wykorzystywane?
Sercem parku i całego regiony jest wioska Hortobágy. Tu znajdują się
muzea związane z pusztą, punkt informacji turystycznej, ogród zoologiczny
prezentujący faunę puszty, a także słynny most z dziewięcioma przęsłami na
rzeczce o takiej samej nazwie jak miejscowość i park.
Naprawdę słynny, gdyż znajdziemy go na wielu pocztówkach, choć zazwyczaj
zdjęcia robione są w innej porze roku, bowiem w sierpniu mocno zasłania go
nadrzeczna roślinność. Ukończono go w 1833 roku i ze 167 metrami jest
najdłuższą przeprawą wykonaną z kamienia na Węgrzech (według innych źródeł także w
Europie Środkowej).
Most służył do przepędzania bydła, więc na jego końcach zaprojektowano
szersze wejścia, aby zwierzętom łatwiej było trafić 😏.
W momencie jego budowy w Hortobágy nie było prawie niczego, środek pustej puszty.
Prawie, gdyż od 1699 roku w miejscu przeprawy stała czarda. Po dostawkach i
przestawkach istnieje do dnia dzisiejszego, tyle, że zamiast pasterzy i
kupców gromadzi turystów. Drogie to miejsce i zazwyczaj tłumne, więc nie
zdecydowaliśmy się na skorzystanie z jej usług.
Interesujący budynek z nowszych czasów: kościół ekumeniczny Dobrego
Pasterza.
Wizytę w kilku małych muzeach tematycznych sobie odpuściliśmy, zajrzeliśmy
natomiast na darmową wystawę przy punkcie informacji turystycznej,
dotyczącej flory i fauny parku. Jeśli ktoś lubi wypchane zwierzątka, to
bardzo mu się tam spodoba. Można także pozować w kapeluszu i ubraniu
czikoszy - mistrzów pasterskich, nazywanych węgierskimi
kowbojami. Z maseczką mógłbym spokojnie napadać na banki 😛.
Do kultury pasterskiej i dawnego życia na puszty nawiązują rzeźby z 1983
roku.
Jak już pisałem: 20 sierpnia na Węgrzech hucznie się świętuje, a z tej okazji
w Hortobágy odbywa się corocznie "jarmark przy moście". Ponieważ w 2020 roku
święto zmieniło się w długi weekend, więc także w niedzielę spotykamy całą
masę kramów i stoisk. Podejrzewam, że to także jest impreza przede wszystkim
dla rodaków, a nie turystów zagranicznych: nie spotkaliśmy
żadnych obcych, próżno też było szukać napisów w innym języku niż węgierski.
Generalnie sprzedawano prawie wszystko oprócz żywych zwierząt, stosunkowo
mało handlowano chińską tandetą. Sporo rękodzielnictwa, jakieś futra,
pamiątki z okolicy, starocie... Widziałem dużo aut z rumuńskimi
rejestracjami: albo rumuńscy Węgrzy albo tamtejsi Cyganie. Ci z kolei
specjalizowali się w wyrobach z metalu, garnkach i tym podobnych...
Oczywiście nie mogło zabraknąć strawy i napitków. Nie omieszkaliśmy zakupić
paru przysmaków.
Po prawej facet w tradycyjnym stroju czikosza. Po lewej całkiem
zgrabne nogi.
Dziewczyny strzelające z bicza. Strach podejść.
Starszy pan grający na czymś dziwnym.
Puszta może być wielką gratką dla miłośników przyrody (zwłaszcza ptactwa), a
innych znudzi. Żeby porządnie zanurzyć się w park narodowy należy dysponować
większą ilością wolnego czasu oraz odpowiednimi funduszami. Właściwie
wszystkie atrakcje są płatne, łącznie ze wstępem do bardziej oddalonych
miejsc. Czasu aż tak dużo nie mamy, a fundusze wolimy przeznaczyć na coś innego, więc
nasza wizyta miała charakter przetarcia terenu. Możliwe, że kiedyś zajrzymy na
dłużej.
Trasa powrotna do Tiszafüred będzie trochę dłuższa, postanawiam odbić w
kilka miejsc i na mniej główne drogi. Jeszcze w Hortobágy zajeżdżam do
dużego gospodarstwa, gdzie hodują konie oraz organizowane są różne pokazy.
Mijamy samotny cmentarz pośrodku stepu. Na prawie żadnym z grobów nie ma
symboli religijnych. A to podobno taki chrześcijański kraj.
Z szosy 33 skręcam w boczną. Asfalt częściowo sfrezowany, dookoła rośnie
wysokie zielsko, gdyż w tej okolicy znajdują się liczne stawy.
Ohat, niemal wyludniony przysiółek z dużą stacją kolejową, też już
częściowo opuszczoną.
W 1950 roku komunistyczne władze zorganizowały tu i w kilku innych miejscach puszty węgierską odmianę gułagu. Dziesięć tysięcy osób dostało rozkaz spakowania się w ciągu godziny i zostało wywiezionych do obozów będących połączeniem kołchozu i więzienia, gdzie w ciężkich warunkach pracowali fizycznie. W 1953 objęła ich amnestia, lecz nie pozwolono im wrócić do domów, a majątek z poprzedniego życia został skonfiskowany.
Jadę sobie dość wolno obserwując okolicę i nagle wyprzedza mnie czarny wóz
trąbiąc przeciągle i pokazując wysoko uniesiony w górę środkowy palec. Mógł
po prostu spokojnie przejechać obok, ale widać musiał pokazać swą wyższość.
Możliwe, że kierowcę też trzymano w jakimś obozie...
Tu chyba ciągle coś pasają.
W Telekháza trwa połowiczny remont.
Największą metropolią na trasie powrotnej jest Egyek. Parkuję przy
głównym placu, aby sfotografować kościół i Pomnik Poległych. W niedzielne
popołudnie panuje prawie absolutna cisza, jedynie w cukierni ktoś siedzi.
Z Egyek powinien być prosty dojazd do skrzyżowania z główną 33-ką. Ledwo
jednak opuściliśmy miejscowość, a coś zaczęło mi się nie podobać: asfalt
jakby się skurczył, zaczęła na niego wdzierać się roślinność. Nie ma żadnych
oznaczeń, więc jadę prosto. W pewnym momencie droga zwęziła się do
szerokości jednego auta! Dziwne... Potem wyrósł przed nam jakiś wał, którego
nie miałem na mapie. Gdy kawałek za nim zobaczyłem niebieską taflę jeziora
byłem już pewien, że to nie tędy...
Wróciłem się do najbliższego rozwidlenia i skręciłem w prawo (czyli w lewo od
strony wioski). Niby trochę szerzej, ale nawierzchnia zbliżona do tarki i
pełno na niej odchodów... Ewidentnie ciągnie mnie gdzieś na manowce.
Postanowiłem po raz pierwszy i ostatni na tym wyjeździe sięgnąć do GPS-a
schowanego głęboko w schowku. Nienawidzę podróżować z tym urządzeniem, drażni
mnie, rozprasza i psuje zabawę z jazdy, zwłaszcza w obcych miejscach. W 99
procentach wystarcza mi atlas, mapa papierowa, porada miejscowego albo
wyczucie. Teraz mamy ten brakujący procent... GPS ładuje się długo, ale już
pierwsze spojrzenie na wyświetlacz wyjaśnia sytuację: w Egyek powinienem
zaraz za kościołem ostro skręcić w lewo, a ja tymczasem pojechałem prosto,
tak jak prowadziła szersza droga. Znaku nie widziałem, bo albo go nie było,
albo zasłoniły go drzewa. Drogą z odchodami dojechałbym do jakiejś zagrody,
a niebieska woda, którą wziąłem za jezioro, okazała się Cisą! I podobno pływa tam
prom, szkoda, że dowiedziałem się o nim dopiero w domu. Ale
przynajmniej pojawiło się trochę emocji 😏.
W dniu wyjazdu na Śląsk kręcimy się jeszcze trochę po Tiszafüred. Uwieczniam
dwór rodziny Lipcsey, obecnie muzeum, oraz kolorowe kwiaty (po polsku to
chyba są pacioreczniki), których nasiona weźmiemy do domu.
Jeden z kilku pomników w centrum - data 1896, a więc rocznica millenium przybycia Madziarów do Panonii.
Na koniec mogę przyjrzeć się właściwej Cisie z mostu
rowerowo-samochodo-kolejowego.
Z kolejnego mostu podziwiam jezioro Cisa (Tisza-tó) - największy
sztuczny, a po Balatonie drugi zbiornik wodny Węgier. Rola człowieka przy
jego tworzeniu okazała się stosunkowo niewielka i ograniczyła się do
postawienia tamy oraz zabezpieczenia brzegów. Zbiornik to zespół rozlewisk,
kanałów i mokrych łąk, w dużej mierze pochodzenia naturalnego.
Zazwyczaj takie konstrukcje szkodą środowisku, ale w tym przypadku powstał
nowy, osobny ekosystem, uwielbiany zwłaszcza przez ptaki. Północna część
jeziora, którą widać na zdjęciach, chroniona jest w ramach parku narodowego
Hortobágy.
-----
Z informacji praktycznych: mimo dużej ilości turystów trudno stwierdzić, aby
Tiszafüred posiadało bogatą bazę gastronomiczną. Polecić mogę właściwie
tylko dwie restauracje: Park étterem és pizzéria w centrum (na
Kossuth tér) oraz Molnár étterem przy rondzie na drodze nr 33. Każdy
z tych dwóch lokali ma swoje plusy i minusy:
* w tym pierwszym ceny są trochę niższe, obsługa sprawna i kumata (niektórzy
kelnerzy nawet znają angielski), ale zamykają się już o 21-szej, więc aby
coś zjeść należy przyjść najpóźniej około 19.30. Potrafią też sprawić
niespodzianki, na przykład wywieszają po południu kartki, że wieczorem
nieczynne i tyle.
* drugi obiekt działa znacznie dłużej, jest w nim nieco drożej, ale kelnerzy
miewają niezłe zawiasy, na jedzenie trochę się poczeka, na uprzątnięcie stolika
również.
Żarcie w obu przypadkach było smaczne 😊.
Gdyby ktoś miał potrzebę zrobienia zakupów, to jak w każdym szanującym się
węgierskim mieście znajdziemy takie węgierskie sklepy jak Lidl, Spar czy Penny
Markt 😏. Wszystkie stoją blisko siebie.
Jeśli chodzi o noclegi to mogę wypowiedzieć się tylko o opcjach namiotowych.
Kempingów w Tiszafüred naliczyłem chyba z siedem, ale z powodu basenów
wybrałem największy - Thermal Camping. Cenowo wszędzie jest podobnie, a
tu największa szansa na wolne miejsce. W piątek było tam tłumnie, w sobotę
też, ale już w niedzielę wszyscy sobie pojechali...
Kemping trąci myszką, lecz jest funkcjonalny. Sanitariaty, kuchnie z jadalnią
stare, jednak w miarę czyste. Posiada własną restaurację, tam
nie jedliśmy, jedynie brałem piwo. Czasem bywały problemy z dogadaniem się na
recepcji, ale przy odrobinie cierpliwości kończyły się szczęśliwie.
Tak naprawdę wszystko byłoby w porządku, gdyby nie noce... Spędziłem na
kempingu trzy, każda wyglądała podobnie. Około 23-ciej, zawsze gdy
człowiek powoli zbierał się do namiotu, gdzieś w oddali zaczynał się łomot.
Bardzo tępe i jednostajne techno. Początkowo w miarę ciche, myślałem, że to
jakiś koncert nad rzeką. Łomot stopniowo się zwiększał, coraz głośniej i
coraz bliżej. W namiocie trzeba było wkładać stopery, nawet solidna porcja
wina nie pomagała. Hałas był wręcz paraliżujący, a ustawał każdej nocy coraz
później: o pierwszej, trzeciej, czwartej nad ranem! Kilka godzin rąbania z
głośników, które było słychać pewnie w całym mieście, a... nikt nie reagował!
Ostatniej nocy nie wytrzymałem i przeszedłem się w samych slipach po ulicach,
bo pomyślałem, że to może z jakiegoś domu, lecz "muzyka" zdecydowanie
dochodziła znad wody! Nikogo to jednak nie obchodziło: ludzie na kempingu nie
zwracali na to uwagi, zacząłem już sądzić, że pomieszało nam się w głowach i
słyszymy to tylko my 😛. Doczytałem później w internecie, że taka sytuacja
powtarzała się przez dłuższy czas, może nawet tygodnie - ktoś blisko
kąpieliska na którymś z mniejszych kempingów (a więc kilometr-półtora ode
mnie) co noc serwował turystom i mieszkańcom kilkugodzinną dawkę techno! I co?
Psinco. Żaden urzędnik, żaden gliniarz spod knajpy z kebabem się tym nie
przejął. Dziwne, że obywatele Tiszafüred podchodzili do tego tak spokojnie. Ja
jednak uznałem, że skoro miejscowym decydentom nie zależy na spokoju
przyjezdnych oraz swoich i mają wszystko w dupie, to też będę w przyszłości
miał tę miejscowość w głębokiej części ciała!
Współczuję techno-noclegów. Taka małą rzecz, a potrafi zepsuć cały pobyt. Ten instrument wygląda mi na cytrę.
OdpowiedzUsuńI faktycznie to chyba jest cytra. Na instrumentach to ja się nie znam ;)
UsuńKościół ekumeniczny wygląda jak przyczajona do ataku postać - okna i biel fasady podsuwają Piankowego Marynarzyka z pociskiem udającym dzwonnicę. ;-)
OdpowiedzUsuńLudzka wyobraźnia nie ma ograniczeń ;) Mi się kojarzył z ciastem :D
UsuńO ile mnie pamięć nie myli, ten kościół zaprojektował Imre Makovecz, w swoim chrakterystycznym "organiczym" stylu.
UsuńTeż miałem takie podejrzenia, ale na liście dzieł Makovecza go nie znalazłem.
UsuńNiby szału niema i podobne sceny można spotkać również gdzie indziej w Europie, ale te lokalne jakieś elementy etnograficzne stanowią to coś. Super, że potrafisz to przekazać i wyłuskać takie perełki :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Zwłaszcza te napisy w dziwnym języku przypominają, że to nie nad Wisłą ;)
UsuńMy również wracając lubimy gdzieś się zatrzymać i pozwiedzać. Jednak techno- noclegu nie zazdroszczę. Natomiast bardzo podobał mi się kamienny most i jarmark w Hortobágy w dodatku jak piszesz wolny od chińszczyzny. Miłej niedzieli, pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńTe techno to czasem do tej pory śni mi się po nocach ;) Chińszczyzna była albo dobrze schowana albo rzeczywiście z niej w większości zrezygnowano. Pozdrowienia na nowy tydzień :)
UsuńTwoja historia z wakacji jest interesująca do przeczytania. Czuję się, jakbym została zabrana na wirtualny spacer. Ze wszystkich miejsc, które odwiedziłeś, najbardziej interesują mnie gorące baseny siarkowe.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia ode mnie w Indonezji.
Jako informacja dodatkowa: Rogacizna "czarna" też się tam pasie, ale trzeba trochę poszukać po bocznych drogach. I lepiej się za bardzo nie zbliżać - to nie są "krówki".
OdpowiedzUsuńPodejrzewam, że trzeba mieć trochę szczęścia, aby na nią trafić. Nam się objawily tylko te zwykłe krówki ;)
Usuń