Nie udało mi się
przejechać Transalpiną, ale przecież jakoś przebrnąć przez góry trzeba, nie będę objeżdżał całych
Karpat Południowych, gdyż nie starczyłoby na to dnia. Muszę się cofnąć w
okolice dużego miasta Târgu Jiu i stamtąd prowadzi w kierunku północnym droga
numer 66. Wytyczono ją wąwozami i dolinami, więc wspina się maksymalnie na
jakieś 800 metrów n.p.m. - to główny korytarz transportowy dla chcących się
przedostać z zachodniej Wołoszczyzny (Oltenii) do Siedmiogrodu lub odwrotnie.
Według informacji z rumuńskiej Wikipedii drogę zaczęli budować pod koniec XIX
wieku włoscy inżynierowie, ale ostatecznie utwardzono ją dopiero w latach 50.
ubiegłego stulecia.
Południowa część tego odcinka stanowi Park Narodowy "Defileul Jiului",
chroniący wąwóz rzeki Jiu. Jedzie się tędy bardzo przyjemnie, zwłaszcza, że
ruch jest zaskakująco nieduży. Rzeka rozdziela dwa karpackie pasma - Vâlcan
(Góry Wylkańskie) oraz Parâng.
Po kilkunastu kilometrach trafiamy na zabytkowy klasztor, ulokowany przy
zakolu rzeki - monastyr Lainici. Oficjalnie założono go w 1817 roku,
ale wiadomo, że już wcześniej istniały tu pustelnie oraz jakieś cerkwie. Przez
długi czas był on mocno odizolowany od reszty świata. Obecnie składają się na
niego dwie świątynie - starsza cerkiew zdobiona freskami również z zewnątrz
oraz młodsza z bardziej fantazyjnym dachem posiadającym trzy kopuły.
Niestety, miejsce to jest dość popularne, zwłaszcza dużo tutaj zorganizowanych
grup emeryckich. Z powodu tłoku nie udało mi się wejść do młodszej cerkwi,
natomiast starsza w ogóle była zamknięta, więc ograniczyłem się do podziwiania
jej fresków na ścianach oraz w przedsionku. Piękne i zapewne niedawno
odnowione!
Nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło - gdybym przejechał całą
Transalpinę, to nie zobaczyłbym tego monastyru. Przy okazji uzupełniamy zapasy
wody o zimną, bardzo smaczną wodę - podobno "cudowną".
Klasztor Lainici był ostatnim postojem na terenie Wołoszczyzny, wkrótce za nim
zaczyna się Siedmiogród. I jednocześnie zaczyna psuć się pogoda!
Pisałem już o tym, że od rana panuje upał, podobnie jak w poprzednie dni -
temperatura na samochodowym termometrze ponownie osiągnęła 39 stopni. Po
wjeździe między góry spadła do 35, ale nadal powietrze jest bardzo gorące. Im
bardziej posuwamy się w kierunku północnym, tym szybciej przybywa chmur na horyzoncie,
po czym nagle całe niebo się zaciągnęło. W pierwszym siedmiogrodzkim mieście -
otoczonym szczytami Petroșani (węg. Petrozsényniem, niem. Petroschen) -
pojawiają się pierwsze krople deszczu. A potem rozpętało się piekło...
Ściana wody, wycieraczki nie wyrabiają, silny wiatr, u góry śmigają
błyskawice. Co rusz coś leży na drodze - a to kawałek drzewa, a to jakieś
żelastwo. Najchętniej stanąłbym gdzieś, bo prawie nic nie widzę, ale poboczy
brak. Dopiero po pewnym czasie udaje mi się zaparkować na kawałku pustej
ziemi, robi tak wiele aut, lecz nie ciężarówki - te muszą pędzić przed siebie
niezależnie od tego, co będzie się działo.
Minęło osiem dni od kiedy
wyjechałem z Siedmiogrodu
i przy powrocie sytuacja się powtarza - w okolicach górskich pogoda jest
bardzo niestabilna, burze i ulewne deszcze to norma, natomiast na płaskich
przestrzeniach Wołoszczyzny upalnie i bez opadów... A tutaj temperatura w
ciągu chwili runęła o kilkanaście stopni i zatrzymała się na 19-tu! W takiej
sytuacji zupełnie inaczej wygląda perspektywa niedoszłej Transalpiny - tam ta
burza na pewno by mnie dorwała. I chyba lepiej, że przeczekałem ją w dolinie,
niż na dwóch tysiącach metrów.
Trochę się uspokaja, więc powoli ruszam dalej. W końcu przestaje padać, a gdy
teren się wypłaszcza, to zatrzymuję auto i spoglądam za siebie: nad Karpatami
ciemność, błyskawice nadal rysują zygzaki.
Z kolei przed nami cisza, spokój i niebieskie niebo - jakby się nigdzie nic
nie działo. Gdybym jednak sądził, że to koniec nerwów pogodowych na dziś, to
byłbym w błędzie...
Dolina się rozszerza na kilkanaście kilometrów, góry się oddalają.
W miejscowości o złożonej nazwie
Sântămăria-Orlea (Őraljaboldogfalva, Liebfrauen-Mariendorf) zwraca moją
uwagę kamienny kościół. Napis informuje, iż to Ungarische Kirche.
Świątynia okazuje się być jedną z najstarszych w Siedmiogrodzie oraz w całej
Rumunii - datowana jest na XIII wiek i stanowi formę przejściową sztuki
romańskiej w gotycką. W przeszłości, gdy szlacheccy właściciele kościoła
przeszli na kalwinizm, odbywały się w nim również nabożeństwa prawosławne.
Podchodzę do drzwi i, spotykając babcię biletową, odbijam w bok na zarośnięty
cmentarz. Skąpstwo się nie opłaciło, bo na zdjęciach widziałem, że w środku są
zachowane freski.
Miejscowa siedziba Caritasu. U nas wyglądają one bardziej okazale.
Dojeżdżamy do równoległej szerokiej doliny i skręcamy na wschód. Niebo znowu
robi się całe czarne i podczas zakupów przez okolicę przechodzi silna burza.
Do dwóch razy sztuka?
Orăștie (Szászváros, Broos) to najczęściej odwiedzane przeze mnie
rumuńskie miasto. Znamy tu restaurację na deptaku, w której już nie raz się
stołowaliśmy. Przeważnie obsługiwała w niej burkliwa starsza kobieta, teraz
mamy młodego chłopaka. Jedno się nie zmieniło - menu jest jedynie po rumuńsku,
a on nie zna innego języka niż swój ojczysty. Na widok cudzoziemców wyraźnie
się peszy i podlatuje do mnie ze smartfonem, na którym na google translatorze
wypisuje zdanie: "Te menu jest tylko po rumuńsku" 😛.
Powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem - no przecież widzę, że jest właśnie
po rumuńsku. Swoją drogą to trochę dziwne w takim miejscu - w Orăștie
posiadają m.in. kościół warowny, więc turyści z zagranicy na pewno czasem tu
zaglądają. Uspokajamy kelnera, że sobie poradzimy i w ogóle nie ma problemu,
co przyjmuje z wielką ulgą. Ostatnia rumuńska obiado-kolacja.
Orăștie jest moim najczęściej odwiedzanym miastem, natomiast najczęściej odwiedzana
miejscowość to Aurel Vlaicu (Bencenc, Benzenz). To z powodu tamtejszego
kempingu, mego ulubionego. Właścicielami są Holendrzy. Najprawdopodobniej
jeden z nich osiadł tutaj i założył rodzinę, co wcale nie jest takie rzadkie.
Kemping zajmuje teren dawnego gospodarstwa (mogą o tym świadczyć resztki
betonowych dróg), jest długi, zielony, posiada wszelkie udogodnienia
(niektórzy narzekają, że sfatygowane), kosztuje umiarkowane i nigdy nie ma tu
tłoku. No i co najważniejsze, ma w zestawie basen, zatem można się schłodzić w
czasie gorącego dnia.
Tłumów - jak pisałem - nie ma. W dniu przyjazdu zastajemy cztery rodziny:
Czesi, Rumuni, Francuzi i bodajże Hiszpanie. W kolejny dzień zostajemy
kompletnie sami, dopiero wieczorem zjawiają się dwa kampery, w tym jeden z
Polski. Dla mnie to dziwne, ponieważ ten kemping jest naprawdę świetny, ale
podejście innych ludzi przedstawia rozmowa ekipy z Polski:
- Tato, pójdziemy się przejść?
- Zgłupiałaś?! Widziałaś jak wygląda ta wioska?! Nigdzie nie idziemy, nie
wychodź za bramę!
Tak naprawdę nie wiem, o co ojcu chodziło - wioska jak wioska, niezbyt bogata,
ale też nie jakoś strasznie biedna. Tubylcy nie chodzą po ulicach i nie
napadają turystów, a wręcz przeciwnie, mimo to nie przypominam sobie, abym
kiedykolwiek spotkał sąsiada z kempingu gdzieś poza nim. Niemal wszyscy
traktują Aurel Vlaicu jedynie jako szybki nocleg tranzytowy, wioskę za
niebezpieczną albo niewartą zwiedzenia - przyjechać, przespać się i zmykać.
Mnie to pasuje, panuje spokój.
Pogoda znowu płata figle: wieczorem w okolicy szaleją dwie burze, jedna w
górach, druga gdzieś nad Orăștie. Przeszły bokiem. O świcie ponownie słychać
jakiś hałas - wychodzę z namiotu, a tu kolejne burze ciągną prosto na nas z
różnych stron! Masakra. Ewakuujemy się do samochodu, zarzucam na namiot
płachtę przeciwdeszczową, a burze zaśmiały się pod nosem, pokropiły przez pięć
minut i poszły dalej. Przez te zawirowania atmosferyczne kombinowałem, czy
czasem się nie spakować i nie uciekać na Węgry, gdzie pogoda powinna być
stabilniejsza, lecz w końcu zostaliśmy i to był dobry wybór... Relaks,
kąpiele, piwko, drzemka na leżakach. Wakacje.
Odkrycie tego wyjazdu - poprawne politycznie batony w różnych smakach.
Nie można jednak cały dzień bezczynnie leżeć, po południu ruszamy tyłki, aby
przejść się po wiosce. Aurel Vlaicu nazywało się kiedyś po rumuńsku
Binținți i pierwsze wzmianki o nim/niej? pochodzą z XIII wieku.
Początkowo osadzono tu Szeklerów, których następnie przeniesiono na wschodnią
rubież Siedmiogrodu, a ich miejsce zajęli Sasi. W 16. stuleciu pochodzący z
Rzeszy mieszkańcy zostali zdziesiątkowani przez Turków i dopiero wtedy
osiedlili się tu rumuńscy (wołoscy) pasterze oraz rolnicy, choć grunty
należały do węgierskiej szlachty. I taki skład narodowościowy utrwalił się na
kilka wieków - jeszcze przed stu latu obok większości rumuńskiej znaleźlibyśmy
tu kilkuset Niemców oraz kilkudziesięciu Węgrów. Dziś zestaw etniczny jest
znacznie bardziej monotonny.
W 1882 roku w wiosce urodził się niejaki Aurel Vlaicu. Od młodości pasjonował
się lotnictwem, zaprojektował i zbudował kilka modeli samolotów, bardzo
nowoczesnych jak na tamte czasy. Latał w nich osobiście i ze swoją siostrą
(być może pierwszą kobietą w przestworzach), zdobywał nagrody podczas
konkursów, ale jak wielu pionierów zapłacił życiem za swą pasję - w 1913 roku
zginął podczas przelotu nad Karpatami. Jego dom zmieniono na muzeum...
...a rodzinną miejscowość w 1927 roku przemianowano na jego imię i nazwisko!
Dość często się zdarza, iż miasta lub wioski zmieniają nazwy aby upamiętnić
jakieś postacie, ale żeby tak nazwać miejsce urodzenia bohatera? To tak jakby
Jarosław Kaczyński urodził się w Jarosław Kaczyński, a Jan Paweł II w Karol
Wojtyła. Rozumiem motywację Rumunów - w okresie międzywojennym starali się
udowadniać swoje prawa do Siedmiogrodu, a nie mieli zbyt dużo znanych postaci
z tego rejonu. Niemniej brzmi to dziwacznie... Aurel Vlaicu trafił również na
banknoty, jego imieniem nazwano jeszcze dwie inne mieściny, a także główne
lotnisko w Bukareszcie i stację metra.
Jeśli chodzi o stosunki religijne, to oczywiście dominują prawosławni. Cerkiew
bardziej przypomina zwykły kościół katolicki, choć katolików w Aurel Vlaicu
oficjalnie nie ma. Nagrobki na cmentarzu są ułożone na odwrót, to znaczy
tablice z napisami ustawiono w nogach.
Nową grupę wyznaniową reprezentują zielonoświątkowcy. Jest już nich ponad
setka. Ten ruch ewangelikalny mocno się rozwija na terenach biednych, w
Trzecim Świecie, w Ameryce Łacińskiej - wszędzie tam, gdzie ludzie potrzebując
czegoś "nowego" w kwestiach wiary.
W siedmiogrodzkich miejscowościach zazwyczaj stoją świątynie kilku religii,
więc zawsze zastanawiałem się, gdzie znajduje się zbór. W końcu go znalazłem -
niewielki budynek z drewnianą wieżyczką. Być może powstał z przekształcenia
domu mieszkalnego, przynajmniej tak to wygląda w środku.
Pojawia się kobieta mieszkają w pobliżu. Rumunka, po niemiecku prawie nie
mówi, ale dogląda pogrążonego w ciszy kościoła. Opowiada, że nabożeństwa
czasem się jeszcze tu odbywają, gdyż w wiosce zostało kilkunastu Niemców -
ewangelików. Na mapie miejscowości zaznaczono ich domy, a także te, które
należały do nich przed masowymi wyjazdami po 1989 roku (Sasi mieszkali tylko w
jednej części i przy niektórych ulicach). Są nazwiska, informacje dokąd udali
się dawni gospodarze, zdjęcia. Zdaje się, że czasem także odwiedzają stare
włości i mają kontakty z obecnymi właścicielami, kiedyś zapewne sąsiadami...
W budynku, oprócz przedzielonej sali modlitewnej wyposażonej w piec kaflowy,
możemy obejrzeć także małą wystawkę rzeczy należących do saskich
aurelvlaicovców. Niektóre pochodzą z końca lat Ceaușescu, inne mogą mieć wiek
albo i więcej - na przykład ta poduszka z dawnym herbem Siedmiogrodu. To
przykład miłości lokalnej, do Heimatu, ważniejszej niż przywiązanie do
danego państwa czy poczucie przynależności do całego wielkiego narodu
niemieckiego. Dla nich Ojczyzną był Siedmiogród.
Aurel Vlaicu leży w dolinie Maruszy (Mureș), fachowo to się podobno nazywa
Bruzda Maruszy. Rzeka jest oddalona od wioski o kilometr do dwóch, lecz już
obok kempingu biegnie wał przeciwpowodziowy. Teren zalewowy jest zatem dość
szeroki.
Murusza to granica dwóch wielkich grup karpackich:
* Karpaty Południowe, jak sama nazwa wskazuje, położone na południu.
Konkretnie to pasmo Șureanu.
* na północy Góry Zachodniorumuńskie (już w nich byliśmy przed tygodniem,
m.in.
zwiedzając Porolissum), dokładnie Rudawy Siedmiogrodzkie (Munţii Metaliferi). Nie wiem jak gdzie
indziej, lecz ten teren położony blisko nas jest zupełnie niezagospodarowany
turystycznie, na mapach nie znalazłem nawet jednego szlaku. Kusi mnie, aby
kiedyś tam połazić 😛.
Sielsko.
Aurel Vlaicu ma jedną poważną wadę - nie posiada lokalu gastronomicznego. To
dlatego najedliśmy się na zapas w Orăștie. Jeśli natomiast chodzi o
posiedzenie przy czymś płynnym, to w tym przypadku nie ma problemów: w wiosce
funkcjonują co najmniej trzy sklepy, które służą jako centra
społeczno-kulturalne. Jeden ze sklepów ma specjalnie wybudowaną wiatę
chroniącą przed słońcem, więc można tam usiąść nawet w upale. Zdecydowanie
odróżniamy się od miejscowych - oni gapią się w smartfony, a my nie, oni piją
Neumarkta (ordynarny sikacz), a my Ciuca (sikacz z wyższej
półki) 😏.
Przy najbardziej oddalonym sklepie działa normalna knajpa, bogato wyposażona w
spirytualia. Zazwyczaj w telewizorze leci jakiś mecz. Tu lubię zajść po
zmroku, można wtedy przespacerować przez niemal całą wioskę, która wcale nie
szykuje się do snu. Wszystkie - podkreślam WSZYSTKIE - napotkane dzieci nas
pozdrawiają. Innych starszych od siebie osobników też. Szok.
W knajpie przychodzi mi ochota na coś mocniejszego. O dziwo, kelnerka mówi
świetnie po angielsku. Pytam się o rakiję, bo tylko to mi się
przypomniało. Błąd. To przecież nie ten kraj, choć pod trochę inną nazwą tu
występuje. Szybko poprawiam się na palinkę. Znowu błąd.
- Palinka to narodowy symbol Republiki Mołdawii, nie Rumunii - tłumaczy
dziewczyna. No patrz, całe życie żyłem w błędzie. Sądziłem, że
palinka jest także rumuńska, często ją w tym kraju spożywałem i jest też
powszechnie dostępna w sklepach. A w Mołdawii mieszkają głównie Rumuni, więc
skoro tam jest symbolem, to chyba powinna też być symbolem w tej "właściwej"
Rumunii? Oczywiście nie będę się z panią kłócił, w końcu Rumunka lepiej
wie, co jest ich narodowym trunkiem, nawet jeśli jest w błędzie 😏. - U nas
pije się to - i nalewa mi miejscowe brandy. Nie przepadam, ale smakowało
nieźle.
W piątek opuszczamy Aurel Vlaicu, z przyjemnością tu wrócę. Fajny
witacz/żegnacz.
Kierujemy się w stronę granicy, ale to daleka droga. Na obrzeżach Orăștie w
pobliżu zakładów metalowych stoi wąskotorowa ciufcia parowa.
Nieco inny sprzęt pręży się z drugiej strony miasta - działo samobieżne
SU-100. Reklamuje pobliski prywatny park ze wystawą uzbrojenia.
Kawałek dalej widzę coś w rodzaju skansenu, ale chyba on nie jest jeszcze
dokończony, bo pusto tam, a grupa robotników coś kombinuje ze stertą bali. Z
drugiej strony na zdjęciach satelitarnych ten niedokończony skansen pojawia
się od lat.
Dziwny pomnik na wzgórzu - to jakiś sierp, którego mieli używać Dakowie.
Rumunom znowu się wydaje, że są ich potomkami? Ileż można...
Interesujące formacje skalne na horyzoncie.
Główna droga jest zablokowana przez policję, więc musimy trochę objechać i w
ten sposób zahaczymy o wioskę Turdaș (Tordos, Thorendorf). Na zdjęciu
cerkiew i Pomnik Poległych.
W Devie zjadam świetne i tanie mici w barze przy centrum
handlowym. Uskuteczniamy też ostatnie rumuńskie zakupy, trzeba nabyć oryginalne rumuńskie produkty,
które trudno znaleźć u siebie.
Za Devą wskakujemy na autostradę A1. Rumuni sukcesywnie ją rozbudowują, z
Siedmiogrodu do Aradu w Banacie jest już prawie całkowicie ukończona, zostało
jeszcze ze dwadzieścia kilometrów w lekko pofałdowanym terenie.
Ten niedokończony odcinek jest najciekawszy, choć nieustannie tworzą się tam
korki. Wyskakuję na prowizorycznym parkingu, kupuję owoce u przydrożnej babki
i wbiegam na pobliską polankę, aby spojrzeć na okolicę. Horyzont to Poiana
Ruscă, pasmo, którego przynależność nie jest pewna nawet dla rumuńskich
geografów. Natomiast Banat w większości jest płaski.
Na dole w miejscowości Margina (Marzsina, Marschina) długo ciągną się
zabudowania dawnej gorzelni.
Autobaną mijamy Timișoarę oraz Arad, na zwykłej drodze pojawiam się już blisko
granicy węgierskiej. Turnu (węg. Tornya, po serbsku
Торња) miała pecha (lub szczęście) znaleźć się tuż obok linii
granicznej wytyczonej przez jakiś mądrych polityków. Obecnie mieszkają tu już
w większości Rumuni, ale jedna trzecia to Węgrzy i jeszcze kilkudziesięciu
Serbów. A tablice pokazują odległość od razu do Segedyna. Za kilometr wyrośnie
przejście graniczne...
Po niestety jedynej naszej wizycie w Rumunii wciąż mamy niedosyt jej widoków, pięknych krajobrazów i zabytków. To wszystko znajduję w Twoich postach. Na pewno sporo z pokazanych miejsc będziemy chcieli zobaczyć podczas planowanej na 2022 rok wyprawy do tego kraju. Ta górska droga też zasługuje na poznanie, ale głównie zależy nam na pokonaniu Transalpiny. Miejmy nadzieję, że dla nas pogoda będzie bardziej łaskawa.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, wszystkiego dobrego w nowym roku:)
No, to jeśli Wam się uda, to już wiadomo, że będzie co czytać na Twoim blogu :) Pozdrowienia!
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nie masz zdjęć z tej cerkwi. A przejazd przez takie drogi, to byś może kręcił filmy ;)
OdpowiedzUsuńPs. usunąłem post, że fajny basen i kemping ;)
Kręciłem film w czasie oberwania chmury :P Do cerkwi nawet nie udało mi się zajrzeć, tyle tam się emerytów kręciło! A kemping naprawdę jest fajny i oby tylko nic się tam nie zmieniało ;)
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń