środa, 8 grudnia 2021

Szkorpiłowci i okolice - bułgarskie wybrzeże na spokojnie.

Poszukując miejsca na założenie "bazy noclegowej" na bułgarskim wybrzeżu Morza Czarnego mój wzrok przyciągnęła miejscowość o dość pokręconej nazwie - Szkorpiłowci (Шкорпиловци, w angielskiej transliteracji Shkorpilovtsi). Położona jest ona czterdzieści kilometrów na południe od Warny i zdawała się spełniać wszystkie albo większość postawionych przeze mnie warunków.


Forma noclegu, jaka mnie interesowała, to kemping. W Bułgarii większość takich obiektów dzieli się na dwie kategorie: hałaśliwe, tłoczne molochy i mniejsze obiekty, oferujące kiepski stan sanitarny. Ewentualnie te dwie odmiany łączą się w jedno (molochy z kiepskim stanem sanitarnym), a wyjątki mają inne wady - na przykład położenie na odludziu. W Szkorpiłowci kemping znajduje się w miejscowości i także niemal zaraz przy morzu - dzieli go od brzegu kilkaset metrów, wystarczy przejść przez drogę. Poniżej pomiędzy drzewami widać niebieski kolor i molo, a to zdjęcie z kempingowego baru.


Prowadzący kemping to bardzo ciekawa postać - starszy pan w typie hipisa: długie włosy, kapelusz, luz. Ożenił się z Polką i ponad trzydzieści lat spędził w RP, więc mówi po polsku lepiej niż niejeden autochton znad Wisły. Wielu polskich turystów myślało wręcz, iż to rodak! Nieco zdradza go akcent, lecz wtedy przekonuje, że jest góralem 😛. Z kolei na powtarzające się pytania dlaczego nauczył się polskiego odpowiada, że to z powodu... psa. Suka, rasowy owczarek, faktycznie reagowała tylko na polskie słowa, mówiły tak do niej nawet bułgarskie wnuki właściciela 😏.
Trochę zdarzyło nam się porozmawiać - opowiadał, że głównie mieszkał w Warszawie, ale w pewnym momencie przeniósł się do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie prowadził knajpę. Zatrudnił kilku miejscowych, lecz po pięciu latach musiał zwinąć interes: sąsiadom nie podobało się, że jakiś obcy robi u nich interes i "odbiera im pracę" (ciekawa logika, biorąc pod uwagę, że właśnie ją oferował), nie dawano mu spokoju, więc w końcu machnął na to wszystko ręką.
W przeszłości sporo podróżował, także na stopa. Nie można odmówić mu sprytu: we Francji wyciągał niby bułgarskie wino (w rzeczywistości rozlewane przez firmę w Polsce ze zlewek przywiezionych z Bałkanów) i częstował nim żabojadów. Ci oczywiście byli wstrząśnięci paskudnym smakiem i od razu przynosili swoje, swojskie napitki 😏. Mnie poczęstował domową rakiją - wstrząsnęła, ale pozytywnie 😏.

Pod względem udogodnień kemping spełniał swoją rolę - w miarę regularnie czyszczone toalety i kuchnia. Wypożyczalnia sprzętu, w tym rowerów - co mnie szczególnie interesowało. Bar, o którym już wspominałem - można było w nim kupić piwo (tańsze niż w knajpach) oraz proste posiłki typu kebapcze albo banica.



Właściwie jedyny mankament kempingu to... jego popularność. Ludzie ciągną tam jak muchy do kupy, więc w weekend bez wcześniejszej rezerwacji można zapomnieć o możliwości noclegu. Przyjechaliśmy w środę i do dyspozycji były jedynie dwa wolne miejsca! Jedno z nich świetnie, bo w rogu, gdzie mieliśmy cień przez niemal cały dzień. Ale auto już się nie wcisnęło, musiałem je zostawić przy ulicy - to też wyszło na plus, gdyż cena wyszła niższa, a i mniej się nagrzewało 😏.


Mimo tłoku noce przelatywały raczej na spokojnie, wszyscy starali się szanować innych. Wśród turystów dominowali Bułgarzy oraz Rumunii (wiadomo - ich wybrzeże jest krótsze i znacznie bardziej zabudowane), trochę Niemców, Francuzów, Czechów. I jedni Polacy - poznałem ich parcelę od razu, bo jako jedyni odgrodzili się od innych parawanem 😛.
Za sąsiadów mieliśmy także psy, koty i... papugi. Zaraz obok w dużej przyczepie kwaterowała Koko. Przyjechał z nią wielki, łysy Niemiec z Nadrenii-Palatynatu i tak ptakiem przyciągał do siebie dzieci, że zacząłem się już zastanawiać, czy to nie jakiś wędrowny pedofil.


Szkorpiłowci dzieli się na dwie części - wioskę "właściwą", oddaloną od morza o jakieś dwa kilometry, oraz naszą dzielnicę przybrzeżną. Ta dzielnica to dwie ulice na krzyż, hotel z dumną nazwą, kilka pensjonatów, dwa sklepy spożywcze, kino letnie, rząd straganów typowych dla każdej miejscowości położonej nad morzem. Słowem - trudno ją nazwać metropolią, ale i totalnym zadupiem, mamy dostęp do tak ważnych zdobyczy cywilizacji, jak np. wesołe miasteczko.





Są oczywiście lokale. Właśnie dlatego chciałem uniknąć nocowania na odludziach - jak na takim działa tylko jedna knajpa, to może spocząć na laurach i mieć wszystko gdzieś, bo ludzie i tak nie mają wyboru. A tu był: pierwsza restauracja znajdowała się kilkanaście metrów od kempingu. Inna - dość droga - parę minut dalej. Do tego co najmniej dwa bary i smażalnie ryb, a także ośrodek wypoczynkowy dla Bułgarów, gdzie dwukrotnie udało nam się zamówić coś do jedzenia w okazyjnej cenie (pewne braki w komunikacji międzynarodowej poskutkowały tym, że panie w kuchni chciały mi zaserwować podwójne danie, choć zapłaciłem za jedno 😏). Na stole lądowały przede wszystkim dania z kuchni bułgarskiej - kawarma, papryka w sosie, grillowana, faszerowana i panierowana, sery w kociołku, grillowane cebule, bakłażany, sałaty szopka i selska. Do tego, rzecz jasna, mięso z rusztu, piwo i rakija na lepsze trawienie.


Śniadanie na bazie zakupów ze sklepu oraz z okolicznych straganów: okazało się, że kebapcze na zimno także świetnie smakuje, zwłaszcza popite taratorem albo piwem 😛.


Najważniejsze jednak jest morze! Tutejsza plaża bywa uznawana za najdłuższą w Bułgarii - podobno ciągnie się na 12 lub 17 kilometrów. Aż tak dużo mi nie potrzeba, wystarczy kawałek. Rzecz jasna jej część została zajęta przez prywatne podmioty, które ustawiły bary, stoliki, leżaki z parasolami.



Znacznie więcej jest odcinków niezagospodarowanych. Najbliższy kempingowi posiada dodatkową atrakcję w postaci betonowego mola. Należy ono do Akademii Nauk, która prowadzi na nim jakieś badania Morza Czarnego (zasolenie i tym podobne), więc większość pomostu jest zablokowana bramą. Od czasu do czasu i tak ktoś przez nią przechodzi: dzień przed naszym przyjazdem wlazł na molo pijany facet i trzeba było wzywać odpowiednie służby, w tym ratownicze (ludzie się topili skacząc z wysokości do wody).




Spod zamkniętej bramy i tak można zrobić fajne zdjęcia na okolicę. Najpierw spojrzenie na południe, potem na północ w kierunku Warny, a następnie prostopadle do lądu.




Ciekawostką jest wijąca się rzeczka, która jednak nie wpływa do morza, a wydaje się wsiąkać w piasek! Woda w niej ma temperaturę przypominającą lekko schłodzony wrzątek, lecz podłoże pełne jest śmieci i różnego syfu, więc wszyscy ostrzegają, aby lepiej się w niej nie kąpać.



Rzeczka od strony mostu drogowego.


Piasek parzy, a woda jest dość ciepła. Fale - jak to zwykle w Morzu Czarnym -  niemałe, pływa się trudno. Wieje silny wiatr, więc ciężko ustawić parasol, ale można się schować pod molem. Od czwartku do soboty na plaży było dość spokojnie - problem stanowiły jedynie śmieci oraz smród fajek, bo Bułgarzy to palacze starej daty. Dawno nie widziałem, aby ktoś kurzył nawet przy jedzeniu! No i psy - te się strasznie rozgrymasiły. Co rusz jakiś przylatywał aby coś wykopać, zakopać, a najlepiej się wysikać. Ewentualnie zrobić kupę. Podobnie na kempingu - wspaniały buldog francuski napaskudził obok baru, a z kolei pupil Węgrów z rumuńskiej Krajowej (już sami Węgrzy w Krajowej to ewenement) był tak wytresowany, że za potrzebą zawsze chodził do sąsiadów 😛.



Wszystko zmieniło się w niedzielę - do Szkorpiłowci zwalił się tłum! Raczej nie taki, jaki widuję na zdjęciach znad Bałtyku, ale ewidentnie ilość masy ludzkiej się zwiększyła. Na szczęście nadal jest tu tak dużo terenu, że każdy znajdzie własny kącik (nasz biały parasol cudem przetrwał wcześniejsze porywy wiatru i jako tako stał).





Przybyli głównie Bułgarzy i trochę Rumunów. No i Cyganie. Okolice mola to właściwie romska enklawa. Co prawda Bułgarzy także mają dość ciemną karnację, ale Cyganów wyróżniał język i nie tylko. Nie, nie śmiecenie i palenie, gdyż to robili wszyscy. U Cyganów kobiety nie kąpały się i nie opalały w strojach plażowych, a w normalnym ubraniu. W sukniach, spódnicach, dżinsach. Małe dziewczynki jeszcze mają ciuchy plażowe, a nastolatki już nie. Panowie oczywiście nie muszą się zasłaniać.



A może to muzułmanie? W Bułgarii jest ich ponad pół miliona, w samym Szkorpiłowci kilkudziesięciu. Ale żeby wszyscy kąpiący się dookoła nimi byli, to byłby statystyczny cud! No i jak na wyznawców islamu to jednak panie są trochę za bardzo rozebrane... W dodatku nie mówili po turecku, a to przeważnie Turcy reprezentują muzułmanów w tym kraju.


Więcej ludzi, więc także więcej okazji do zdjęć. Próbuję uwieczniać atrakcyjne ciała, ale większość pobliskich kobiet jest przecież zasłonięta... Na plaży zagospodarowanej, przy płatnych parasolach i leżakach, płeć żeńska kąpie się już w strojach europejskich - zapewne Bułgarki - ale aż tak dużego zooma nie posiadam 😏.




Przyglądam się ludziom i dziwuję się światu. Wspominałem o tym niedawno przy okazji wizyty w Siedmiogrodzie - spora część pań nie potrafi już pozować bez kręcenia tyłkiem i podnoszenia nóżek 😏.


Od dawna fascynuje popularność klapków. Rozumiem, że nosi się je pod prysznic albo na basenie, lecz żeby na co dzień, wszędzie? W klapkach latają terroryści w Nigerii, w klapkach biegają talibowie w Kabulu, w klapkach paradują bałkańscy maczo. I pomyśleć, że moje potrafią spaść po paru krokach, a co dopiero podczas biegu 😛.


O dziwo, mój aparat nikogo nie denerwował, niektórzy pozowali i machali do zdjęć z wielką chęcią.
 

Dookoła gwar, śmiechy, kłótnie, dostojne matrony opieprzają dzieciaki oraz mężów, a ci nie zostają dłużni. Słychać muzykę z radyjek oraz smartfonów, szczeka pies. Maluchy biegają i krzyczą. Wyjątkowo mi to nie przeszkadza, książka sama się czyta, a chłodne piwo smakuje znakomicie, choć to zwykły sikacz 😏. 


Nawet temperatura nie przesadzała: w ciągu dnia dochodziła do 28-30 stopni, a więc ciepło, ale nie upalnie (wiatr od morza obniżał odczuwalną). Za to po zmierzchu potrafiła zaskoczyć negatywnie - 17 stopni w lipcu, w Bułgarii? Właściciel kempingu stwierdził, że zbliża się jesień.

Pewnego wieczoru pojawiła się dodatkowa atrakcja: usłyszeliśmy warkot, a potem zjawił się śmigłowiec. Eurocopter Panther, jedna z dwóch maszyn tego typu należących do bułgarskiej marynarki wojennej (a więc trzecia część bułgarskiego lotnictwa morskiego), ćwiczył opuszczanie i podnoszenie "koszyka".


W sobotnie popołudnie postanawiam zwiedzić okolicę z pozycji siodełka, zatem wypożyczam na kempingu rower. Najpierw jadę na południe do miejsca, gdzie pofalowane wzgórza schodzą wprost do morza. Docieram dość blisko, ale nie chce mi się nieść przez ostatni odcinek roweru, całego oblepionego piaskiem.



Molo zostało daleko z tyłu.


Ta część plaży została zajęta przez "dzikich" lokatorów - co rusz widzę skupiska wielkich parasoli oraz stojących obok nich samochodów, ktoś wbił nawet maszt z brytyjską flagą. Las nad plażą pełen jest przyczep, bungalowów, namiotów, stoją dziesiątki zaparkowanych aut, czasem jeden obok drugiego. Spotykam drewniane i plastikowe wariacje na temat pryszniców, ale zastanawiam się jak mieszkańcy tego nieoficjalnego pola biwakowego korzystają z toalety? Odpowiedź przychodzi za jednym zakrętem, gdy wpadam na kobietę... sikającą na środku drogi. Uśmiechnęła się przepraszająco i dalej robiła swoje; ja przynajmniej staram się chodzić w krzaki... Jeśli tak tu wygląda strona sanitarna setek osób bytujących przez dni albo tygodnie, to musi być bardzo sympatycznie. Unoszący się w powietrzu zapach zdaje się to potwierdzać - to już na Przystanku Woodstock radziliśmy sobie lepiej...



Wracam do wioski, myję z piasku rower i pedałuję na północ. Mijam skrzyżowania wśród pól słoneczników i podjeżdżam pod górkę, a następnie przecinam las, w którym znaki ostrzegają przed czarną dupą.


Podjazd, zjazd i wyjeżdżam na szerszy teren.


Siedem kilometrów od kempingu znajduje się Nowo Orjachowo (Ново Оряхово), liczące sobie około stu mieszkańców. Typowa ulicówka, w centrum której znajduje się sklep, knajpa, kran z wodą pitną oraz skromny pomnik jakiegoś lokalnego gieroja, zmarłego w 1944 roku.




Zaglądam do knajpy, bo mimo zaawansowanego popołudnia żar leje się z nieba. Chciałem zamówić piwo, lecz facet przede mną brał mentę, zatem małpuję go i proszę dodatkowo o kieliszek zielonego trunku z kostką lodu. Sympatyczna barmanka pyta się mnie z uśmiechem, czy jestem fotografem.
- Tylko amatorskim - odpowiadam uśmiechając się równie sympatycznie.
Siadam na tarasie i wolno popijam chłodne napoje, przyglądając się ulicy.


Panuje duży ruch, bo sporo samochodów jedzie od strony morza, a wiele posiada rejestracje z Sofii i Bukaresztu. Co chwilę któryś się zatrzymuje, aby zrobić szybkie zakupy na jednym z kilkunastu straganów rozstawionych wzdłuż szosy - mieszkańcy sprzedają tam warzywa i owoce, podejrzewam, że z własnych ogródków, bo niestandardowe kształty, barwy i rozmiary na pewno nie przeszłyby weryfikacji w sieciowych sklepach. To właśnie tutaj zaopatrywałem się w produkty na śniadanie.


Siedzi się bardzo przyjemnie, lecz czas goni... Zajeżdżam jeszcze za wioskę na teren Starego Orjachowa (Старо Оряхово), największej osady gminy, lecz nie jej siedziby. Na jej skraju stoi stadion. Niby żadna atrakcja, ale reklamowali go na wszystkich tablicach w okolicy, więc chciałem zobaczyć te cudo. I oto on:


Chyba pierwszy raz widzę, aby przy wyjeździe z takiego parkingu ustawiać wypasione drogowskazy, znacznie nowsze od innych. Ewidentnie mieli dużo pieniędzy do wydania.


Przez Nowo Orjachowo wracam do lasu i mozolnie wdrapuję się na górkę. Gdy kończą się drzewa moim oczom ukazuje się zjazd (choć na zdjęciu tego za bardzo nie widać), pola słoneczników i zabudowa nadmorskiej części Szkorpiłowci (ciekawe, czy ta nazwa się odmienia?).



Na skrzyżowaniu odbijam w prawo, do Szkorpiłowci "właściwego". Te nie składa się tylko z jednej ulicy, ma bardziej rozrzuconą zabudowę. Centrum tworzy duży asfaltowy plac, przy którym znajduje się cerkiew, poczta, przystanek autobusowy, sklepy oraz - co oczywiste - knajpa.


W niewielkim parku zobaczymy pomnik z dwoma łysymi głowami - to wyjaśnienie skąd się wzięło obecne miano miejscowości. Głowa po lewej należała do Hermanna (Hermenegilda) Škorpila, a po prawej do Karla Škorpila. Dwaj pochodzący z Czech bracia przybyli w latach 80. XIX wieku do Bułgarii i stali się "ojcami" miejscowej archeologii. Byli przy wszystkich najważniejszych odkryciach archeologicznych tamtejszej epoki i w uznaniu ich zasług wioskę nazywaną z turecka Făndăklii (Фъндъклии) przemianowano na Szkorpiłowci. Nie jestem pewien, czy prowadzili badania także i tu, ale faktem jest, że przy morzu odnaleziono resztki fortecy i muru obronnego z IV-VI wieku n.e.. Mur biegł w miejscu, w którym codziennie przechodziłem z kempingu na plażę.


Tu także wstępuję na zimne piwko i zadowolony siadam pod parasolem obserwując życie wioski. W Szkorpiłowci akurat brak straganów, więc nastawione są na przyjezdnych, którzy tędy nie kursują. 
Upał nieco zelżał, na ulicach pojawili się starsi ludzie.


Droga w stronę dzielnicy nadmorskiej pachnie świeżo wylanym asfaltem, a z kolei poza terenem zabudowanym przygotowano wygodną ścieżkę dla pieszych. Zastanawiam się tylko do czego miały służyć te daszki?
 
 
Bliskość morza miała ten plus, że mogłem nad nie przychodzić o dowolnej porze, bo i tak miałem blisko. W niedzielę wybrałem się już po zachodzie słońca: tłumy zniknęły, kąpali się jeszcze tylko pojedynczy Cyganie. I jedna całkiem goła baba, w dodatku sąsiadka z kempingu (dla odmiany jej facet był całkowicie okryty, gdyż udawał surfera) 😛.





W ostatni dzień poświęciłem się i wstałem na wschód słońca, który przypadał w okolicach szóstej. Prawie się spóźniłem - jeszcze wchodząc na piasek wydawało się, że do pojawienia się tarczy nad horyzontem mam kilka minut, a gdy dochodziłem do mola, to nagle zaczęło one wręcz wyskakiwać niczym piłka!





Fale obijają się o słupy, a jednocześnie woda paruje. Morze i o tej porze jest stosunkowo ciepłe, a gdy kąpałem się w nocy, to w ogóle była zupa.


Zdziwiłby się ktoś, gdyby sądził, że początek dnia będzie witał samotnie. Na plaży kręci się już trochę osób - dominują wędkarze, ale są też inni miłośnicy fotografii, spacerowicze, biegacze i wyprowadzacze psów. Pojawił się nawet pierwszy parasol - komuś bardzo zależało, aby zaklepać sobie dobre miejsce.




Wschód słońca można uznać za całkiem fajne pożegnanie z Morzem Czarnym.



4 komentarze:

  1. No ale żeby żadnego zdjęcia gołej baby nie było? No weź, do poprawy ;)
    Sympatyczne to morze! I plaża.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdjęć mam kilka, ale są z odległości, więc widać tylko zarys - obfite piersi i niezły tyłek ;) Ale przecież jakbym tu wrzucił, to zaraz by się mógł jakiś obrońca moralności przypałętać, ewentualnie tropicielka seksistów i kłopoty murowane ;)

      Usuń
  2. Bardzo miłe wakacyjne wspomnienie. W Bułgarii nadmorskiej byłem w czasach studenckich, były to czasy słusznie minione a i tak dobrze ten pobyt wspominam. Pozdrawiam serdecznie.:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejrzewam, że w tamtych czasach wyjazd nad Morze Czarne musiał być i tak wspaniałym przeżyciem :) Pozdrawiam również!

      Usuń