W nocy nad Jeziorem Szkoderskim przeszła ulewa, pierwsza od tygodnia. Poranek przywitał nas rześką temperaturą, wynoszącą jedyne 21 stopni. Powietrze zrobiło się czystsze, z miejsca poprawiła się widoczność, można było dojrzeć nawet północno-wschodni brzeg jeziora, który dzień wcześniej tonął w upale.
Chcemy dotrzeć dzisiaj do drugiego wielkiego jeziora bałkańskiego - Ochrydzkiego. Do przejechania mamy 250 kilometrów, czyli stosunkowo niedużo, ale tutaj odległości liczą się inaczej...
Chwilę po wjeździe na SH1 tankuję samochód. Facet z obsługi przelicza mi tak zbójecki kurs z euro na leki, że to chyba najdroższe uzupełnienie paliwa podczas tego wyjazdu 😦!
Zatrzymujemy się w Szkodrze na zwiedzanie centrum, o którym to pisałem dwa posty temu. A potem - przy wyjeździe - wpadamy w korek gigant! Ulica jest całkowicie zablokowana na kilku pasach.
Między samochodami kursują osobnicy o ciemnej cerze i wiadomym pochodzeniu etnicznym. To stały element krajobrazu: jak tylko coś się zapcha, to od razu zjawiają się Cyganie. I nawet jacyś frajerzy coś im dają...
Czy to dobry dzień na przeprowadzkę?
Suniemy do przodu wolno jak krew z nosa... Po długim czasie dokulaliśmy się pod twierdzę Rozafa.
Po spojrzeniu na mapę bezbłędnie domyśliłem się momentu, kiedy zator się skończy: na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą w kierunku Velipojë, głównej miejscowości wypoczynkowej w okolicy. Pół Szkodry w niedzielę zapragnęło pojechać nad morze i miasto stanęło. Głównym winowajcą byli jednak policjanci, kierujący ruchem na feralnym rozwidleniu - to kolejne potwierdzenie, że gliniarze, niezależnie od narodowości, tak się do tego nadają jak Pierce Brosnan do musicalu.
Nie wszyscy wytrzymali napięcie - stary biały opel usiłował mijać korek poboczem, ale dość szybko został zatrzymany przez radiowóz 😛.
Nie wszyscy wytrzymali napięcie - stary biały opel usiłował mijać korek poboczem, ale dość szybko został zatrzymany przez radiowóz 😛.
Zdecydowana większość samochodów skręciła na plaże, więc dalsza droga stała się znacznie bardziej luźna.
Co jakiś czas spotykaliśmy nagłe przeszkody: a to jakaś stłuczka, a to wesele, a to zawalidroga testujący nerwy innych użytkowników dróg. Mimo wszystko szybko dotarliśmy do Lezhy (Lezhë), miasta położonego niedaleko ujścia Drinu do Adriatyku.
Spoglądając na zegarek stwierdzam, że możemy na chwilę się tu zatrzymać. Poszukiwanie miejsca parkingowego poszło dość sprawnie, choć później okazało się, iż znajduje się na zakazie (co zostało powszechnie zignorowane przez innych kierowców).
Centrum Lezhy jest zadbane i sprawia dobre wrażenie. Przed socrealistyczną biblioteką stoją mniej lub bardziej dziwne rzeźby.
Na skwerach przystrzyżone trawniki, zieleni się trawa, cieszą oko kolorowe kwiatki. Trzeba jedynie uważać na odsłonięte studzienki.
Lezha to bardzo ważne miasto w albańskiej historii - w 1444 odbyło się w niej spotkanie przywódców klanów z całego kraju, na którym zapadła decyzja o podjęciu wspólnej walki z Turkami - powstała tzw. Liga z Lezhy. Na czele rebelii stanął Gjergj Kastrioti Skënderbeu, czyli słynny Skanderbeg.
Po śmierci w 1468 roku został pochowany w miejscowym kościele św. Mikołaja. Po zdobyciu miasta przez Osmanów kościół przebudowano i zamieniono na meczet. Ten z kolei został zniszczony przez Envera Hodżę, a w resztkach murów, służących obu świątyniom, urządzono Mauzoleum Skanderbega.
Wokół rozciągają się ruiny systemu obronnego, który wspinał się aż do zamku górującego nad miastem.
Wejście do mauzoleum chyba jest płatne, ale kasa znajduje się w sąsiednim muzeum. Gdy zaglądam do środka to nikt nie chce ode mnie biletu, tylko opiekun pyta się, w czym mi pomóc.
Grób Skanderbega jest symboliczny, bowiem Turcy wykradli kości bohatera i rozdzielili między siebie jako... talizmany. Nie przeszkadza to Albańczykom pielgrzymować tutaj niczym do Grot Watykańskich, fotografować się w każdej możliwej pozycji, pozować z żelaznym mieczem i herbem itp..
Oryginały należące do wodza znajdują się od kilku wieków w wiedeńskim muzeum, ale w 2012 roku na krótką chwilę powróciły do Ojczyzny.
Okolica mauzoleum to, oprócz starych murów i dział, budynki pomalowane na wszelkie kolory tęczy.
Pierwsza twierdza na wzgórzu powstała jeszcze w czasach Ilirów, potem rozbudowywali ją Wenecjanie i Turcy. Na jej zdobywanie nie starczy nam czasu.
Po drugiej stronie Drinu nowa cerkiew prawosławna. Nadal jesteśmy w rejonie, gdzie dominuje chrześcijaństwo, ale jego rzymska odmiana.
Po porannym chłodzie nie ma już śladu, choć 37 stopni nie jest tak męczące, jak upały kilku ostatnich dni. Mimo wszystko postanawiamy jeszcze poszukać jakieś lodziarni.
Pomnik Ligi z Lezhy. Choć ostatecznie po wielu latach sułtanom udało się w końcu zmiażdżyć albański opór, to Skanderbeg stał się bohaterem narodowym, a jego walka ideologią, do której nawiązywały kolejne pokolenia. Chrześcijanie czczą go jako obrońcę wiary, dzięki któremu islam nigdy nie zapanował tutaj całkowicie. Z kolei dla muzułmanów jest symbolem związków Albańczyków z zachodnią Europą, zwłaszcza z papiestwem i Wenecją.
Przy lodziarni powietrze przecina huk, trąbienie i krzyki. Ulicą przejeżdża jeden z wielu orszaków ślubnych: goście machają flagami państwowymi, kamerzysta wygina się przez okno. Większość samochodów na włoskich, szwajcarskich i niemieckich blachach. To pewno ci Europejczycy od Skanderbega 😉.
Na rondzie znów policjant kieruje ruchem, ale tym razem udało mu się nie z powodować zbyt dużego burdelu.
Do Macedonii można jechać dalej na dwa sposoby: szybszym przez Tiranę, ale tę trasę w większości już zaliczyłem kilka lat temu. Wybieram więc opcję krótszą kilometrowo, ale bardziej czasochłonną: na wschód wzdłuż Gór Skanderbega (Vargmalet e Skënderbeut) oraz przez Góry Krowie (Mali i Lopës).
Z drogi prowadzącej w kierunku Kosowa odbijam na podrzędną SH6 i tu zaczyna się zabawa. Wita mnie "zamek".
Byłem ciekaw w jakim stanie jest ta trasa, bowiem w sieci nie potrafiłem znaleźć bardziej szczegółowych informacji; cóż, nie jest to popularny odcinek dla turystów.
Początki nie są złe: asfalt jest przyzwoitej jakości, ale trzeba uważać na dziesiątki zakrętów oraz tuneli. Płynąca w dole rzeka Mat w połączeniu z otaczającymi ją biało-zielonymi ścianami tworzy niesamowicie malowniczy krajobraz!
Następnie Mat się rozszerza w ramach sztucznego jeziora Shkopet (Liqen i Shkopetit).
I w tym momencie kończy się w miarę normalna jazda...
...a zaczyna się horror kierowcy. Potężne dziury, pozrywany przez naturę asfalt, kamienie... Ciągłe napięcie i wzmożona uwaga, bo za każdym zakrętem może na nas czekać kolejna niespodzianka. Prędkość spada do 20-30 km/h. Mamy próbkę jazdy po Albanii przed rozpoczęciem inwestycji w infrastrukturę drogową.
Na osłodę znów piękne widoki, których na tej trasie nie brakuje: kolejny sztuczny zbiornik na rzece Mat - jezioro Ulza (Liqen i Ulzës).
Góry i ich majestat.
Na poboczu co jakiś czas widać nagrobki. Nie symboliczne krzyże czy kołpaki samochodowe jak u nas, ale prawdziwe, standardowe nagrobki. Mijamy nawet jeden mały cmentarzyk. Ciekawe czy rzeczywiście chowano tutaj ludzi i czy były to ofiary wypadków, czy może osoby jakoś związane z okolicą?
Krótkie odcinki znośnej nawierzchni są brutalnie kończone dziurą albo asfaltem zerwanym aż do podłoża. W miasteczku Burrel poszli na całość i większość ulic wysypana jest kamieniami, ale to chyba przygotowania do jakiegoś remontu. Przy okazji zatrzymuję się i pytam o dalszą drogę, bo brak jakichkolwiek oznaczeń. Zaczepieni tubylcy mieszaniną albańsko-włosko-niemiecką i z pomocą rąk tłumaczą, gdzie mam jechać 😉.
Burrel był jedną z ledwie kilku miejscowości, przez którą przejeżdżaliśmy. Tereny te są mało ludne, a małe wioski pochowały się po bokach. Przed miasteczkiem o nazwie Bulqizë popełniam błąd, bo zamiast skręcić w nieoznakowaną drogę w lewo, to wybieram tę, która wygląda na główniejszą. W efekcie, zamiast przemknąć nowo wybudowaną obwodnicą, to ląduje na jakimś cygańskim osiedlu, gdzie jazda kończy się pod komórkami gospodarczymi autochtonów 😀. Miny mieszkańców mówiły wszystko 😉.
Tu, po dwóch godzinach od wjazdu na SH6, szczęśliwie kończy się fatalny stan drogi. Kolejne kilometry to poprowadzony szeroką doliną nowy asfalt, po którym sunie się jak na skrzydłach.
Następnie znów występują odcinki z gorszą nawierzchnią, ale nie przeszkadzają aż tak bardzo. Na horyzoncie widać jeszcze wyższe góry z pasma granicznego o wysokości przekraczającej 2000 metrów.
W ostatniej wiosce po stronie albańskiej - Maqellarë - planuję zrobić jakieś zakupy. Przydałoby się nabyć jeszcze coś procentowego, ale w zasięgu wzroku mam tylko sklep hallal. To już trochę inna Albania, niż na wybrzeżu - muzułmańska i bardziej konserwatywna.
Zaglądam do środka. Prowadzi go potężny facet z wygoloną głową i solidną brodą, któremu pomagają dzieciaki. Córkę wsadził za kasę, ale resztę pieniędzy wydał mi osobiście, wyjmując je z jej rąk. Czy powodowane to było niechęcią do kontaktu latorośli z niewiernym czy zwykłą uprzejmością? Możliwe, że ta druga opcja, bo uśmiechnął się przy tym życzliwie. A skoro napitków nie kupiliśmy, to zaopatrzyliśmy się w kilka regionalnych produktów, które zjemy w kolejne dni.
Droga do granicy nie jest w ogóle oznaczona, ale domyślam się - i potwierdzają to miejscowi - iż na rondzie należy skręcić w prawo, na południe. Rzeczywiście po kilku kilometrach widzę skromny punkt odprawy granicznej. Albańczyk nie jest nami zbyt zainteresowany, przejeżdżamy niemal z marszu. Z Macedończykami nie będzie już tak szybko, gdyż przed nami kilkadziesiąt pojazdów.
Panuje lekki chaos, bo pogranicznicy wskazują ludzi do kontroli na oko, komuś coś się nie zgadza w dokumentach i blokuje całą kolejkę, ktoś inny się wykłóca. Kiedy przyszła nasza kolej (pół godziny oczekiwania) to funkcjonariusz ledwo rzucił okiem na papiery i machnął ręką.
Witamy w Macedonii. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że w opuszczanej Albanii nie widzieliśmy ani jednego bunkra! To prawie tak, jakby będąc w Polsce nie zobaczyć żadnego pomnika papieskiego!
Otaczający nas krajobraz nie uległ zmianie: z jednej strony góry, z drugiej strony góry.
Etnicznie również bez większych zmian: w tym rejonie Albańczycy stanowią większość. Widać to choćby po cmentarzach, gdzie nie tylko dominują albańskie nazwiska, ale również dwugłowy orzeł, będący albańskim godłem.
Debar (Дебар, alb. Dibër) to 74% Albańczyków i tylko 7% Macedończyków. Miasto ma typowy albański charakter i nawet na tablicach drogowych jako pierwsza występuje wersja albańska. To zmiana w porównaniu z moją poprzednią wizytą przed kilku laty, gdyż wtedy na pierwszym miejscu był zawsze oficjalny macedoński.
Przed nami ostatni odcinek tego dnia - w kierunku Jeziora Ochrydzkiego. Fajna droga przez większość czasu biegnąca wzdłuż brzegów Czarnego Drinu, na którym znajduje się (już trzeci dzisiejszego dnia) sztuczny zbiornik (Дебарско Езеро, Liqeni i Dibrës).
Jazda byłaby całkiem przyjemna, gdyby nie powiększający się cień i zawalidroga, którego nie potrafię wyprzedzić przez cały odcinek górski!
Po godzinie 19-tej, już przy wieczornej szarówce, osiągamy nasz cel - znany nam obóz pionierów, czyli ośrodek skautowski nad Jeziorem Ochrydzkim.
Trochę się tu pozmieniało. W recepcji, zamiast starszych pań, siedzą nastolatki nieźle władające angielskim. Podczas poprzednich wizyt cudzoziemcy z EU wzbudzali zdziwienie: jak to, tutaj, u nas, w tych prymitywnych warunkach? Teraz już takiego zaskoczenia nie ma...
-----
Droga SH6 to nieco ponad 100 kilometrów i należy przeznaczyć na jej przejazd około 3 godzin. Początkowo tylko kręta, następny odcinek aż do Burrel jest najgorszy i trzeba najbardziej uważać. Kolejne 30 kilometrów ma nieco lepszą nawierzchnię, ale nadal z przykrymi niespodziankami. Przed miastem Bulqizë, na małej przełęczy, gdzie znajduje się coś w rodzaju żwirowni, musimy skręcić w lewo, na nową obwodnicę, ponieważ droga prosto zaprowadzi nas w nieoznakowane ulice miejscowości. Od tego miejsca jedzie się już dość szybko.
Po śmierci w 1468 roku został pochowany w miejscowym kościele św. Mikołaja. Po zdobyciu miasta przez Osmanów kościół przebudowano i zamieniono na meczet. Ten z kolei został zniszczony przez Envera Hodżę, a w resztkach murów, służących obu świątyniom, urządzono Mauzoleum Skanderbega.
Wokół rozciągają się ruiny systemu obronnego, który wspinał się aż do zamku górującego nad miastem.
Wejście do mauzoleum chyba jest płatne, ale kasa znajduje się w sąsiednim muzeum. Gdy zaglądam do środka to nikt nie chce ode mnie biletu, tylko opiekun pyta się, w czym mi pomóc.
Grób Skanderbega jest symboliczny, bowiem Turcy wykradli kości bohatera i rozdzielili między siebie jako... talizmany. Nie przeszkadza to Albańczykom pielgrzymować tutaj niczym do Grot Watykańskich, fotografować się w każdej możliwej pozycji, pozować z żelaznym mieczem i herbem itp..
Oryginały należące do wodza znajdują się od kilku wieków w wiedeńskim muzeum, ale w 2012 roku na krótką chwilę powróciły do Ojczyzny.
Okolica mauzoleum to, oprócz starych murów i dział, budynki pomalowane na wszelkie kolory tęczy.
Pierwsza twierdza na wzgórzu powstała jeszcze w czasach Ilirów, potem rozbudowywali ją Wenecjanie i Turcy. Na jej zdobywanie nie starczy nam czasu.
Po drugiej stronie Drinu nowa cerkiew prawosławna. Nadal jesteśmy w rejonie, gdzie dominuje chrześcijaństwo, ale jego rzymska odmiana.
Po porannym chłodzie nie ma już śladu, choć 37 stopni nie jest tak męczące, jak upały kilku ostatnich dni. Mimo wszystko postanawiamy jeszcze poszukać jakieś lodziarni.
Pomnik Ligi z Lezhy. Choć ostatecznie po wielu latach sułtanom udało się w końcu zmiażdżyć albański opór, to Skanderbeg stał się bohaterem narodowym, a jego walka ideologią, do której nawiązywały kolejne pokolenia. Chrześcijanie czczą go jako obrońcę wiary, dzięki któremu islam nigdy nie zapanował tutaj całkowicie. Z kolei dla muzułmanów jest symbolem związków Albańczyków z zachodnią Europą, zwłaszcza z papiestwem i Wenecją.
Przy lodziarni powietrze przecina huk, trąbienie i krzyki. Ulicą przejeżdża jeden z wielu orszaków ślubnych: goście machają flagami państwowymi, kamerzysta wygina się przez okno. Większość samochodów na włoskich, szwajcarskich i niemieckich blachach. To pewno ci Europejczycy od Skanderbega 😉.
Na rondzie znów policjant kieruje ruchem, ale tym razem udało mu się nie z powodować zbyt dużego burdelu.
Do Macedonii można jechać dalej na dwa sposoby: szybszym przez Tiranę, ale tę trasę w większości już zaliczyłem kilka lat temu. Wybieram więc opcję krótszą kilometrowo, ale bardziej czasochłonną: na wschód wzdłuż Gór Skanderbega (Vargmalet e Skënderbeut) oraz przez Góry Krowie (Mali i Lopës).
Z drogi prowadzącej w kierunku Kosowa odbijam na podrzędną SH6 i tu zaczyna się zabawa. Wita mnie "zamek".
Byłem ciekaw w jakim stanie jest ta trasa, bowiem w sieci nie potrafiłem znaleźć bardziej szczegółowych informacji; cóż, nie jest to popularny odcinek dla turystów.
Początki nie są złe: asfalt jest przyzwoitej jakości, ale trzeba uważać na dziesiątki zakrętów oraz tuneli. Płynąca w dole rzeka Mat w połączeniu z otaczającymi ją biało-zielonymi ścianami tworzy niesamowicie malowniczy krajobraz!
Następnie Mat się rozszerza w ramach sztucznego jeziora Shkopet (Liqen i Shkopetit).
I w tym momencie kończy się w miarę normalna jazda...
...a zaczyna się horror kierowcy. Potężne dziury, pozrywany przez naturę asfalt, kamienie... Ciągłe napięcie i wzmożona uwaga, bo za każdym zakrętem może na nas czekać kolejna niespodzianka. Prędkość spada do 20-30 km/h. Mamy próbkę jazdy po Albanii przed rozpoczęciem inwestycji w infrastrukturę drogową.
Na osłodę znów piękne widoki, których na tej trasie nie brakuje: kolejny sztuczny zbiornik na rzece Mat - jezioro Ulza (Liqen i Ulzës).
Góry i ich majestat.
Na poboczu co jakiś czas widać nagrobki. Nie symboliczne krzyże czy kołpaki samochodowe jak u nas, ale prawdziwe, standardowe nagrobki. Mijamy nawet jeden mały cmentarzyk. Ciekawe czy rzeczywiście chowano tutaj ludzi i czy były to ofiary wypadków, czy może osoby jakoś związane z okolicą?
Krótkie odcinki znośnej nawierzchni są brutalnie kończone dziurą albo asfaltem zerwanym aż do podłoża. W miasteczku Burrel poszli na całość i większość ulic wysypana jest kamieniami, ale to chyba przygotowania do jakiegoś remontu. Przy okazji zatrzymuję się i pytam o dalszą drogę, bo brak jakichkolwiek oznaczeń. Zaczepieni tubylcy mieszaniną albańsko-włosko-niemiecką i z pomocą rąk tłumaczą, gdzie mam jechać 😉.
Burrel był jedną z ledwie kilku miejscowości, przez którą przejeżdżaliśmy. Tereny te są mało ludne, a małe wioski pochowały się po bokach. Przed miasteczkiem o nazwie Bulqizë popełniam błąd, bo zamiast skręcić w nieoznakowaną drogę w lewo, to wybieram tę, która wygląda na główniejszą. W efekcie, zamiast przemknąć nowo wybudowaną obwodnicą, to ląduje na jakimś cygańskim osiedlu, gdzie jazda kończy się pod komórkami gospodarczymi autochtonów 😀. Miny mieszkańców mówiły wszystko 😉.
Tu, po dwóch godzinach od wjazdu na SH6, szczęśliwie kończy się fatalny stan drogi. Kolejne kilometry to poprowadzony szeroką doliną nowy asfalt, po którym sunie się jak na skrzydłach.
Następnie znów występują odcinki z gorszą nawierzchnią, ale nie przeszkadzają aż tak bardzo. Na horyzoncie widać jeszcze wyższe góry z pasma granicznego o wysokości przekraczającej 2000 metrów.
W ostatniej wiosce po stronie albańskiej - Maqellarë - planuję zrobić jakieś zakupy. Przydałoby się nabyć jeszcze coś procentowego, ale w zasięgu wzroku mam tylko sklep hallal. To już trochę inna Albania, niż na wybrzeżu - muzułmańska i bardziej konserwatywna.
Zaglądam do środka. Prowadzi go potężny facet z wygoloną głową i solidną brodą, któremu pomagają dzieciaki. Córkę wsadził za kasę, ale resztę pieniędzy wydał mi osobiście, wyjmując je z jej rąk. Czy powodowane to było niechęcią do kontaktu latorośli z niewiernym czy zwykłą uprzejmością? Możliwe, że ta druga opcja, bo uśmiechnął się przy tym życzliwie. A skoro napitków nie kupiliśmy, to zaopatrzyliśmy się w kilka regionalnych produktów, które zjemy w kolejne dni.
Droga do granicy nie jest w ogóle oznaczona, ale domyślam się - i potwierdzają to miejscowi - iż na rondzie należy skręcić w prawo, na południe. Rzeczywiście po kilku kilometrach widzę skromny punkt odprawy granicznej. Albańczyk nie jest nami zbyt zainteresowany, przejeżdżamy niemal z marszu. Z Macedończykami nie będzie już tak szybko, gdyż przed nami kilkadziesiąt pojazdów.
Panuje lekki chaos, bo pogranicznicy wskazują ludzi do kontroli na oko, komuś coś się nie zgadza w dokumentach i blokuje całą kolejkę, ktoś inny się wykłóca. Kiedy przyszła nasza kolej (pół godziny oczekiwania) to funkcjonariusz ledwo rzucił okiem na papiery i machnął ręką.
Witamy w Macedonii. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że w opuszczanej Albanii nie widzieliśmy ani jednego bunkra! To prawie tak, jakby będąc w Polsce nie zobaczyć żadnego pomnika papieskiego!
Otaczający nas krajobraz nie uległ zmianie: z jednej strony góry, z drugiej strony góry.
Etnicznie również bez większych zmian: w tym rejonie Albańczycy stanowią większość. Widać to choćby po cmentarzach, gdzie nie tylko dominują albańskie nazwiska, ale również dwugłowy orzeł, będący albańskim godłem.
Debar (Дебар, alb. Dibër) to 74% Albańczyków i tylko 7% Macedończyków. Miasto ma typowy albański charakter i nawet na tablicach drogowych jako pierwsza występuje wersja albańska. To zmiana w porównaniu z moją poprzednią wizytą przed kilku laty, gdyż wtedy na pierwszym miejscu był zawsze oficjalny macedoński.
Przed nami ostatni odcinek tego dnia - w kierunku Jeziora Ochrydzkiego. Fajna droga przez większość czasu biegnąca wzdłuż brzegów Czarnego Drinu, na którym znajduje się (już trzeci dzisiejszego dnia) sztuczny zbiornik (Дебарско Езеро, Liqeni i Dibrës).
Jazda byłaby całkiem przyjemna, gdyby nie powiększający się cień i zawalidroga, którego nie potrafię wyprzedzić przez cały odcinek górski!
Po godzinie 19-tej, już przy wieczornej szarówce, osiągamy nasz cel - znany nam obóz pionierów, czyli ośrodek skautowski nad Jeziorem Ochrydzkim.
Trochę się tu pozmieniało. W recepcji, zamiast starszych pań, siedzą nastolatki nieźle władające angielskim. Podczas poprzednich wizyt cudzoziemcy z EU wzbudzali zdziwienie: jak to, tutaj, u nas, w tych prymitywnych warunkach? Teraz już takiego zaskoczenia nie ma...
-----
Droga SH6 to nieco ponad 100 kilometrów i należy przeznaczyć na jej przejazd około 3 godzin. Początkowo tylko kręta, następny odcinek aż do Burrel jest najgorszy i trzeba najbardziej uważać. Kolejne 30 kilometrów ma nieco lepszą nawierzchnię, ale nadal z przykrymi niespodziankami. Przed miastem Bulqizë, na małej przełęczy, gdzie znajduje się coś w rodzaju żwirowni, musimy skręcić w lewo, na nową obwodnicę, ponieważ droga prosto zaprowadzi nas w nieoznakowane ulice miejscowości. Od tego miejsca jedzie się już dość szybko.
Na rondzie przed wioską Maqellarë kierujemy się w prawo, do przejścia granicznego oddalonego o kilka kilometrów, natomiast droga SH6 skręca w lewo, do Peshkopi.
Ponieważ Albańczycy ciągle coś modernizują istnieje szansa, że w przyszłości SH6 będzie w znacznie lepszym stanie i będzie ją można pokonać szybciej.
Stacje benzynowe znajdują się m.in. w Maqellarë oraz w Burrel, ale lepiej nie czekać na rezerwę, ponieważ czasem są to małe obiekty, nie zawsze otwarte, a odległość między nimi to kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów.
Tak krótko w Albanii? Bez bunkrów?! Czuję niedosyt.Koniecznie musicie tam wrócić ;-)
OdpowiedzUsuńW tym roku wszędzie byliśmy krótko, w sumie najdłużej na Węgrzech ;)
UsuńZ bunkrami to dziwna sprawa - wiem, że je masowo wyburzają, ale żeby aż tak??
Co do Albanii to chyba teraz trzeba będzie skupić się na górach, bo na wybrzeżu już niemal wszystko zobaczone :D
W Lezhe byłem późną porą i mauzoleum już zamknięte. W ogóle mieliście znacznie lepszą przejrzystość powietrza będąc w Albanii ode mnie. Bunkry widziałem i to wiele ;)
OdpowiedzUsuńW Albanii było już trochę chłodniej niż w Czarnogórze, no i deszcz oczyścił powietrze, więc zrobiło się bardziej przejrzyście :)
UsuńW Albanii byłem jeden dzień i był to najbardziej upalny dzień na całej wyprawie ;)
UsuńCiekaw jestem jaką trasę wybrałeś, aby tak szybko Albanię przeciąć :D
UsuńBardzo mile wspominam pobyt nad j. Ochrydzkim. Jazda w jego kierunku to tez była wielka przyjemność. Mam nadzieję w kolejnym poście obejrzeć znajome miejsca.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Piękne tereny, i widać jeszcze nieskomercjalizowane.
OdpowiedzUsuńSkomercjalizowana jest większość wybrzeża, turyści docierają jeszcze do Tirany i dwóch miast z listy UNESCO, a reszta z górami na razie jest omijana przez wielką turystykę. Myślę, że jednak do czasu, zanim drogi się poprawią ;0
UsuńWłaśnie wróciłam z Macedonii/Albanii/Czarnogóry. Zrobiłam całą tę trasę, tyle, że w przeciwnym kierunku. Nic się nie zmieniło, może przybyło więcej dziur :) Za Debarem kładą nowy asfalt i tu uwaga, bo póki co bez oznaczeń kolorystycznych, spotkałam po raz pierwszy w życiu "pionowego" policjanta. Uskok wysokości mniej więcej 50 cm pod kątem 45 stopni. Ponieważ pierwszego zauważyłam w ostatnim momencie i nie zdążyłam wyhamować, i po prostu pofrunęłam.
OdpowiedzUsuńZa Debarem w Macedonii? Tam droga wydawała się dość niezła. Ogólnie w tym roku na bałkańskie drogi nie narzekałem, jednak sporo z nimi robią. Za to z tymi "pionowymi" policjantami to też bym się kilka razy załatwił, bo nie były oznaczone albo słabo widoczne, zwłaszcza w Albanii :P
UsuńWszystko fajnie ale Skanderberg to może w Norwegii, w Albanii Skanderbeg :)
OdpowiedzUsuńDzięki za czujność - ten błąd mi się dość często zdarza! ;)
UsuńDzięki za fajne relacje, inspirujesz :)
Usuń