poniedziałek, 30 października 2017

Z Siedmiogrodu do Kraju Brzóz. Bo droga długa jest.

W Aurel Vlaicu znajduje się mój ulubiony rumuński kemping: ulokowany za dawnym domostwem, nieprzesadnie wypucowany, z widokami na góry oraz okoliczne pola.




No i jest mały basen! Po przyjeździe postanawiam wieczorem schłodzić się w wodzie... Jako, że nikogo innego nie ma, to wskakuję na waleta. Pływam sobie i pływam, aż przychodzą dwie dziewczyny, chyba Brytyjki. Gadają między sobą i nagle przerywają, zapewne zobaczywszy, iż nie mam majtek 😃. Najpierw szok, potem niedowierzanie i głupie śmiechy... Ostatecznie odważyły się wejść do basenu, ale trzymały się swojego kąta, bojąc się przybliżyć 😏.


Kemping założyli i prowadzą Holendrzy. Jeden z nich, starszy facet, pyta się skąd przyjechaliśmy.
- Ooo, to taki duży wyjazd po Bałkanach i Rumunii - mówi. - Bo wiecie, Rumunia to nie Bałkany, w Holandii ludzie to mylą.
"Nie tylko w Holandii" - pomyślałem 😉.

Na wsi działają trzy sklepy oraz spelunka, gdzie zbiera się młode towarzystwo, zwłaszcza, jeśli akurat w telewizji puszczają jakieś mecze.


A tymczasem wakacyjny wyjazd nieubłaganie zbliża się ku końcowi. W kalendarzu 18 sierpnia, dziś musimy opuścić Rumunię. Rano postanawiam jeszcze pobiegać po okolicy. Przyjemną wyprawę na łąki przerywają mi cztery ogromne psy pilnujące farmy rybnej: są bardzo przyjacielskie, ciągle trącają mnie łapą i żądają zabawy, ale nie mam pewności, czy w razie odmowy nie strzeli im coś złego do głowy, więc wolę się wycofać 😉.


Po spakowaniu podjeżdżamy pod miejscowy kościół. Prawdopodobnie to cerkiew, choć głowy nie dam. Przy wejściu na cmentarz Pomnik Poległych.



W nieodległym Geoagiu (Algyógy, niem. Gergesdorf) oglądamy romańską rotundę z XI wieku, należącą oficjalnie do wyznania kalwińskiego. Jest w kiepskim stanie i stoi przy jakimś budynku z mieszkaniami socjalnymi albo temu podobnymi.


Niemal wszystkie traktory spotykane podczas wyjazdu były koloru czerwonego. Przypadek?


Znów zaglądamy do miasta Orăștie, aby wymienić walutę. Przy okazji fotografuję synagogę oraz fontannę z tęczą.



Potem ostatnie rumuńskie zakupy. I kilka wypatrzonych ciekawostek: "Tymbark", bardzo tutaj popularny, chyba nawet mają w Rumunii swoje zakłady.


Wino z kranikiem; nic tylko odkręcić i pić 😉.


I wódka "Polskaya", która w rzeczywistości jest rumuńska i nie jest wódką, bo ma jedynie 28%. Kto by to nad Wisłą chciał pić? 😛


A teraz pora nacisnąć gaz, bo do przejechania mamy blisko 450 kilometrów. Początkowo krótki fragment autostrady z widokiem na taką ciekawą górę:


(Jak doczytałem jest to stanowisko archeologiczne, bo w przeszłości istniała tam forteca Daków oraz rzymskie kamieniołomy.)

Następnie skręcamy na drogę krajową 68A. To najbardziej nieprzyjemny odcinek dzisiejszego dnia: szosa jest bardzo zatłoczona, a z przeciwka suną całe zastępy ciężarówek.


O ile zazwyczaj lubię kierować samochodem, to tym razem bardzo się męczę. Oddech łapię na... górskich zakrętach, bo tam robi się chwilowo mniej tłocznie. Na horyzoncie pasmo Poiana Ruscă.


Czasem stajemy w korku, wtedy można przyjrzeć się obrazkom z miejscowego życia. Traktor oczywiście koloru czerwonego 😉.



Z Siedmiogrodu wjechaliśmy do Banatu. W okolicach miasta Făget zaczyna się nowy odcinek autobany. Kilometry od razu zaczynają lecieć szybciej.


Powoli bak zaczyna robić się pustawy, więc postanawiam zatankować. Na parkingu szok: stacja benzynowa to kontener, tylko dwa dystrybutory i ogromna kolejka! No to się nie popisali.


Na zwykłe drogi wracamy w Aradzie. Przez Banat przemknęliśmy szybko i znaleźliśmy się w Kriszanie.


W Aradzie jeszcze nie byliśmy, ale zwiedzanie trzeba przełożyć na inną wizytę. I dopiero tutaj udało mi się zatankować.

Na horyzoncie zabudowania dużej fabryki.


Początkowy plan przewidywał, że będziemy jechać wzdłuż granicy z Węgrami na Oradeę i tam zawitamy do Madziarów. Niestety, marszrutę psuje gigantyczny zator za Aradem na podwójnym przejeździe kolejowym. Stoimy tam wiele minut, a pociągów ani widać ani słychać. Gdy w końcu jakiś się zjawia to rogatki nadal pozostają zamknięte!


Wściekły łapię atlas samochodowy i szukam jakiejś alternatywy: odbijamy na boczną drogę bez numeru. A, że ruch jest na niej niewielki, to można osiągnąć całkiem sporą prędkość.


W pewnym momencie mijamy ogromny parking pełen nowiutkich samochodów z grupy Volkswagen.


Nawierzchnia jest tu lepsza niż na niejednej głównej drodze, a jeszcze kilka lat temu w tym miejscu znajdowała się szutrówka.


Wioska Grăniceri (węg. i niem. Ottlaka) to taki rumuński koniec świata. W centrum stoi kościół otoczony zielenią, na obrzeżach gospodarstwa.



Nie ma żadnych oznaczeń w którą stronę jechać, więc uznałem, że trzeba wybrać tą główną. W końcu świeżego asfaltu nie kładzie się na próżno. Po kilku kilometrach nagle na środku wyrasta szlaban! To granica, tyle, że... zamknięta!


Po drugiej stronie w krzakach stoi wóz węgierskiej straży granicznej, ale kłódka na szlabanie oznacza, że dalej nie pojedziemy. A dachy węgierskiego miasteczka już widać za drzewami... Po powrocie do domu okazało się, iż w tym miejscu rzeczywiście działa przejścia graniczne, ale tylko... w sobotę! No tak, a my mieliśmy piątek 😉.

Musieliśmy zawrócić do wioski i dziurawą jak ser szwajcarski drogą dostać się do głównej szosy, gdzie można przekraczać granice także w inne dni tygodnia.


Na przejściu w Vărșand jesteśmy sami. Kontrola była ekspresowa, węgierska celniczka rzuca na koniec po polsku "do widzenia". Żegnamy Rumunię, ponownie witamy Węgry. Zegarek cofamy godzinę do tyłu.



Pierwsza węgierska miejscowość to Gyula, znana ze swojego kąpieliska termalnego. Zatrzymujemy się, aby wymienić pieniądze.


Po węgierskiej stronie granicy także będziemy poruszać się głównie bocznymi drogami, ale te są przeważnie znacznie gorsze niż rumuńskie. Już kiedyś pisałem, że, moim zdaniem, Węgrzy mają poza autostradami bardzo zaniedbane ciągi transportowe i każda wizyta w tym kraju mnie w tym utwierdza.




Zahaczamy też o Debreczyn. Lata temu kręciliśmy się po centrum, tym razem tylko po wewnętrznej obwodnicy. Z okien samochodu widzimy dwa kościoły (unicki i ewangelicki), reprezentujące liczne świątynie miejskie.



Ostatni odcinek dzisiejszego dnia to - dla odmiany - świeżutki asfalt równy niczym stół.


Wieczorem docieramy do Nyírbátor, leżącego w "Kraju brzóz" (Nyírség). Byliśmy w nim już rok temu, bardzo spodobał nam się tutejszy kemping położony tuż przy kompleksie basenów.

W recepcji siedzi tylko ochroniarz, posługujący się jedynie językiem węgierskim. Na szczęście prowadzi nas do babki z obsługi, która imprezuje z całą grupą motocyklistów rodem z... Rawy Mazowieckiej. To miasto partnerskie Nyírbátor i mają jakieś wspólne święto. Wbrew obawom motocykliści po godzinie 22-giej grzecznie kładą się spać, czego nie można powiedzieć o ekipie z Krosna, która długo w nocy drze ryja, klnie, puszcza muzykę, bawi się samochodami i schlana obraża na siebie. Stosunkowo nieduża odległość od wschodniego skrawka Polski to minus, bo zjawiają się tu osoby, które powinny występować w zoo, a nie w Europie...

W sobotę dzień lenia, trzeba trochę odpocząć po wojażach 😉. Mamy nawet swojego kota, który w ramach wizyty towarzyskiej przynosi w prezencie... zdechłą mysz 😋.



W południe podjeżdżamy samochodem pod sklep, aby kupić trochę różności do domu; jutro jest 20 sierpnia czyli Dzień Świętego Stefana, największe węgierskie święto i wszystko będzie pozamykane.

Między półkami wynajduję produkt polskiego przemysłu spirytusowego, ale... oszukańczy! Bo tylko tak można nazwać wódkę, która ma 37,5% zamiast 40% (w Polsce Wyborowa ma normalne procenty).


W drodze powrotnej na kemping zaglądamy do zabytkowego kościoła katolickiego. Wybudowany jako gotycki, zburzony przez Turków i odbudowany z barokowym wnętrzem.



Okolice świątyni ładnie zagospodarowano: jest staw, mostek na niewielką wyspę, kilka rzeźb. W oddali żółta cerkiew greckich katolików.




Większą część dnia spędzamy na kąpielisku (kempingowicze mają wstęp darmowy!). Do wyboru kilka basenów z różną temperaturą.



Tutejsza woda musi mieć jakieś specjalne właściwości dla dzieci nienarodzonych, bo bardzo licznie reprezentowani są panowie w zaawansowanej ciąży. Zaobserwowałem także nową modę plażową: pod kąpielówki wkłada się drugą parę gaci, ewentualnie na strój trzeba narzucić jeszcze spodnie. Niestety, nie umiem sobie wytłumaczyć powodów takiego ubierania...


Wieczorem znowu ruszamy do centrum, ale tym razem na piechotę. Najpierw kolacja, a potem znana mi sympatyczna spelunka. Rok temu wszyscy witali się ze mną jak ze starym znajomym, tym razem główną atrakcją są za mocno wyperfumowani Cyganie.




Nocny spacer po Nyírbátor; na rynku odbywał się jakiś mały festiwal wina, lecz ceny trunków były wysokie.





Niedziela, ostatni dzień wyprawy. Rano jest jeszcze słonecznie, ale potem zaczyna się chmurzyć. Na autostradzie w kierunku Budapesztu łapie nas deszcz...


Ale to jeszcze nie koniec zwiedzania...

8 komentarzy:

  1. Od jakiegoś czasu trafiam na trasie na coraz więcej rodaków, zachowujących się jak psy co zerwały się ze smyczy. Tak się zastanawiam czy to aby nie efekt 500+. Drżyj zagranico: Janusz i Grażynka, Sebix i Karynka, Brajanek i Dżesika jadą na wakacje!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż tak szybko oni nie urośli :P Towarzystwo miało tak w przedziale 25-35, bezdzietni. Kilka osób wybrało się do zagranicy, a starczyło im kasy chyba tylko na Węgry ;) Raczej nie byli stałymi bywalcami kraju nad Dunajem, bo jak przeliczali ceny (głównie piwska) z forintów, to byli mocno zdziwieni ;)

      Usuń
    2. Myślałam o 500+ w kontekście rodziców, co skorzystali wakacyjnie z zasiłku na potomstwo. Niestety nie każdy potrafi się zachować albo przynajmniej zastanowić się, czy swoim zachowaniem nie będzie przeszkadzać innym. Ech, co myśmy się wstydu najedli przez jednych dzieciatych cwaniaczków, co w małym sklepie z winami u producenta kupowali najtańsze wina w pięciolitrowych plastikowych butlach (pięć czerwonych i pięć białych)i prawie wrzaskiem DOMAGALI SIĘ gratisu, "bo w zeszłym roku mój kolega tu kupował to dawaliście gratisy". Normalnie klękajcie narody, szlachta przyjechała.

      Usuń
    3. Jak słyszę za granicą język polski, to przyspieszam kroku ;) Chyba, że zwalniam, aby posłuchać jakie głupoty gadają :P

      Usuń
    4. Jak 4 lata temu zobaczyłem zachowanie rodaków za granicą to ściągnąłem flagę polski z roweru bo mi było wstyd :/

      Zauważyłeś, że większość rumuńskich policyjnych Daci jest pordzewiałe ? ;)

      Usuń
    5. Może jeżdżą aż do całkowitego rozpadu? :D Ewentualnie modele policyjne są z jakiejś łapowy i kiepskiej jakości :P Choć nie wykluczam, że Dacie ogólnie tak rdzewieją :D

      Usuń
  2. Kiedyś lubiłem spanie na kampingach, poza tym daje to sporo oszczędności i pewną dowolność w planowaniu trasy. Jednak właśnie dla takich przypadków, jak opisałeś, przerzuciłem się na kwatery. W końcu po całym dniu zwiedzania, czy wędrowania człowiek chce spokojnie przespać noc.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście takie zachowania to raczej rzadkość, a zwłaszcza na mniejszych kempingach. Niestety, ale miejscówki przy różnego rodzaju basenach i jeziorach przyciągają najwięcej hołoty... W kwaterach też mogą się zdarzyć nieprzewidziane niespodzianki ;)

      Usuń