czwartek, 19 października 2017

Powrót do Rumunii: zabytkowe monastyry w Oltenii i kolorowy las

Przejście graniczne na zaporze Żelazne Wrota II jest z gatunku tych bocznych; nie mogą z niego korzystać pojazdy ciężarowe, więc i ruch tutaj niewielki. Przed nami jeden samochód. Po serbskiej stronie dokumenty odbiera pani pogranicznik i gdzieś znika. Chwilę potem wraca i możemy jechać dalej. Pod nami Dunaj.

Na drugim brzegu czekają Rumunii. Wychodzi celnik, w końcu wjeżdżamy do Unii. Zagląda do samochodu, z przodu, tyłu. Bagażnik.
- Zigaretten? - pyta z uśmiechem.
Nie mamy. Zapomniałem kupić, choć w Serbii są sporo tańsze i mogę częstować znajomych kurzoków.
Celnik wkłada rękę do torby podróżnej i wyciąga flaszkę.
- Rakija - wzruszam ramionami. To go nie interesuje. - Zigaretten? - dopytuje jeszcze raz.
Widać, że nie chce uwierzyć w brak papierosów, kopie nawet w małym plecaczku na tylnym siedzeniu, nie odpuścił też schowkowi obok kierowcy.
- Zigaretten? - tym razem zwraca się do Teresy.
Nic nie znalazł, bo i nic nie było. Możliwe, że zapisaliśmy się w annałach tej zmiany 😉.

Wczoraj gapiliśmy się na Dunaj od zachodu, dziś od wschodu, a drugi brzeg jest dla odmiany serbski.


Do Rumunii powróciliśmy niemal dokładnie po roku, bez jednego dnia. Na początek wypadałoby kupić rovinietę, potrzebną na wszystkich drogach krajowych. Niedaleko przejścia jest jakaś stacja benzynowa, ale szybko się okazuje, że to obiekt-widmo. Co prawda jakieś chłopy tam sobie siedzą i piją piwo, lecz ani benzyny ani winietek nie mają. Mówią, że najbliższy punkt sprzedaży jest w Şimian, a to kilkadziesiąt kilometrów stąd. I że mam się nie przejmować policją, bo ta nie sprawdza tutaj, czy ktoś opłacił winietkę, czy nie...

No cóż, wyboru i tak nie mieliśmy. Ruszyliśmy przed siebie podrzędnymi drogami, czasem tak rzadko używanymi, że roślinność zaczęła wdzierać się na asfalt 😃.


Po jakimś czasie wróciliśmy nad Dunaj, gdzie na wałach wypuszczono naturalne kosiarki.



W pewnym momencie serce mi zadrżało, bo pojawił się za nami samochód straży granicznej. Jadą wolno, nie chcą nas wyprzedzać... czy straż graniczna sprawdza posiadanie winietek? Mimo wszystko mandat na sam początek dnia to mało fajne wydarzenie...

Na szczęście w jakiejś wsi skręcili w bok, więc mogłem się uspokoić. Mijamy kilka zapadłych dziur, jest nawet niewielka stacja benzynowa, lecz tam także każą jechać do Şimian.



W końcu widzimy wyczekiwaną tanksztelę: udaje nam się kupić rovinietę oraz zatankować wóz, bo przecież rano w serbskim Negotinie nie było takiej możliwości.

Planowałem zajrzeć do miasta Drobeta-Turnu Severin, położonego przy zaporze Żelazne Wrota I. Można w nim obejrzeć kilka rzymskich zabytków, ale cały plan popsuł gigantyczny korek przed skrzyżowaniem z główną drogą. Mijały kolejne minuty, posuwaliśmy się w żółwim tempie i ostatecznie postanowiłem zrezygnować z antycznych pozostałości i skręciłem od razu w głąb kraju.

Zamiast starożytnego Rzymu będzie coś bardziej duchowego, czyli monastyry. Co prawda Wołoszczyzna nie jest w nie tak bogata jak np. Bukowina, ale i tutaj coś się znajdzie ciekawego.

Zatrzymujemy się w Strehaii. Centrum standardowe - niezbyt urodziwe bloki, pomalowane krawężniki, sporo kwiatów.


Pomnik faceta w turbanie, który okazuje się być Michałem Walecznym, człowiekiem, który jako pierwszy zjednoczył kilka rumuńskich prowincji w jedno państwo.


Przejeżdżający pasażerowie samochodu trąbią i machają rekami, gdy robię zdjęcia, a my idziemy obejrzeć pobliski klasztor. Jest on mało znany, więc turystów tu raczej nie uświadczymy.


Monastyr wybudował hospodar Mateusz (Matei) Basarab w 1645 roku. Obok znajdują się starsze ruiny dworu (w większości zrekonstruowane), w którym według legendy miał urodzić się Michał Waleczny.


Całość otaczają solidne mury.


Cerkiew jest zamknięta, ale szybko pojawia się młoda uśmiechnięta mniszka, mówiąca trochę po angielsku. Wpuszcza nas do środka, pozwala robić zdjęcia. Do kupionych drobnostek dorzuca w prezencie obrazki klasztoru. Jakież przeciwieństwo do starych, zmierzłych zakonnic, które na widok aparatu albo odsłoniętych kolan rzucają się jak do ukrzyżowania!



Z głównej drogi znów odbijamy w boczne. Zmniejszone natężenie ruchu i rolniczy krajobraz Oltenii, zachodniej części Wołoszczyzny. Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że w tej krainie jestem pierwszy raz, a więc z rumuńskich "dzielnic" została mi tylko nadmorska Dobrudża.


W pewnym momencie widzimy całe pole pełne szybów naftowych. Rumunia jest jednym z największych producentów ropy w regionie, co w przeszłości nie zawsze się dla niej dobrze kończyło (w czasie II wojny światowej jako główny dostarczyciel tego surowca dla państw Osi była regularnie bombardowana).



Na bardziej uczęszczaną szosę wracamy w okolicach Târgu Jiu, gdzie trwa "remont": z trzech pasów zostawiono jeden, na pozostałych wysypano grys, który lata po całej okolicy i karoserii.


Nagle na zakręcie zaskakuje nas... kolorowy las! Bynajmniej nie jest to wczesna jesień, lecz artystyczny projekt o nazwie "Rajski las". Wygląda niesamowicie, aż smartfony odwiedzających przegrzewają się od robienia kolejnych selfików.



Oglądając mapę można zauważyć, że w tej części kraju zabytkowych monastyrów jest sporo. Z racji ograniczeń czasowych decydujemy się tylko na najważniejszy z nich - w Horezu.


Kompleks klasztorny skryty za podwójnymi murami jest rozległy: oprócz głównej cerkwi składa się jeszcze z drugiej mniejszej, pałacu książęcego, biblioteki, budynków gospodarczych i dzwonnicy. Dojście do zewnętrznej bramy zapewnia brukowana droga.


Teren między murami zewnętrznymi a wewnętrznymi.


Klasztor założono pod koniec XVII wieku, fundatorem był hospodar Konstantyn Brâncoveanu. Powstało wówczas w Oltenii wiele takich obiektów, łączących funkcje sakralne z obronnymi.

Kompleks jest modelowym przykładem tzw. stylu brynkowiańskiego, związanego z epoką założyciela. Biel, czystość, równowaga, bogactwo szczegółów i dekoracji. Bardzo różny od monastyrów z drugiej strony Karpat oraz mołdawskich, ale bardzo popularny na Wołoszczyźnie i nazywany "wołoskim renesansem". W 1993 klasztor roku znalazł się na liście dziedzictwa UNESCO.


Główna cerkiew nosi wezwanie św. Konstantyna i Heleny. Składa się z otwartego przedsionka, przednawy, nawy i trzech absyd.


Z zewnątrz malowany był tylko przedsionek. Ciekawie na ścianach wygląda imitacja sznura.



Freski w przedsionku.


Wewnątrz przyciąga oko imponujący, bogato zdobiony ikonostas, z kolei malowidła łączą sceny religijne ze świeckimi.



Na dziedzińcu do ścian przykleiło się obudowane źródło z pitną (cudowną?) wodą.


Za wewnętrznymi murami, pod lasem, widać kolejną cerkiew wraz z jakąś kaplicą.



Mimo swojego znaczenia nie spotkaliśmy tutaj tłumów. Kręciło się trochę osób (głównie rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi), ale nie w dużych ilościach. Zapewne dzień wcześniej - gdy Rumunii mieli swoje święto - nie panowałaby tu taka cisza.

I tylko ten wóz na czeskich blachach zaburza kompozycje zdjęcia!


Niedaleko parkingu stoi trzecia cerkiew, znacznie skromniejsza. Powstała mniej więcej w tym samym czasie co klasztor.


Po sąsiedzku inne zabudowania.


Przed bramą rozłożyło się kilka stoisk dla turystów. Dominuje wytwarzana w regionie ceramika, znana w całym kraju. Znakiem firmowym jest kogutek 😊.


Dla odwiedzających przygotowano też darmowe toalety, sympatyczne towarzystwo gratis.


Niebo od jakiegoś czasu zaczyna się chmurzyć. W Râmnicu Vâlcea podczas zakupów rozpoczyna się ulewa. To pierwszy deszcz od opadów nad Jeziorem Szkoderskim, ale w ciągu dnia ostatni raz padało nam nad Balatonem półtora tygodnia wcześniej. Niezły wynik.


Został nam ostatni odcinek dzisiejszego dnia do Curtea de Argeş. Do celu możemy dojechać na dwa sposoby: dłuższą i wygodniejszą drogą przez Piteşti lub o połowę krótszą przez góry. Wybór wydawałby się oczywisty, ale... mam taką mapę Rumunii, na której zaznaczono stan dróg. Fragment górski otrzymał nowo wymyśloną kategorię: "skrajnie tragiczna". Kiedyś miała status "złej", w tym roku go zmieniono na jeszcze gorszą 😛.

Postanowiłem jednak zaryzykować i wybrać skrót. Pierwsze kilometry są niezłe, potem nieco gorzej, ale bez tragedii. Wkrótce okazało się, co było powodem tak niskiej oceny: w kilku miejscach osunęła się ziemia, zabierając ze sobą połowę drogi, cały lewy pas. Zaraz po takim wydarzeniu jazda rzeczywiście mogłaby być tu niebezpieczna, ale obecnie wszystkie niespodzianki są odpowiednio zabezpieczone, więc tak naprawdę ów odcinek to rumuńska norma z nieco niższej półki.

I nawet deszcz przestał padać 😉.


Na przełęczy biegnie granica między Oltenią a Muntenią, wschodnią częścią Wołoszczyzny. Zatrzymuję się na kilka zdjęć i zaraz zjawia się znikąd wielki, głodny pies. Czeka z tak błagalnym wyrazem pyska, że natychmiast zmiękcza nasze serca; w Macedonii zakupiliśmy karmę dla zwierząt (polskiej produkcji, jak się okazało), którą wozimy teraz ze sobą na takie okazje. Pies jest wniebowzięty, a my cieszymy się, że choć trochę sobie podjadł 😊.


W Curtea de Argeş podobno znajduje się kemping. Mijamy jeden przy zjeździe, ale ma tak krzywy plac, że nadawałby się bardziej do skoków niż rozstawienia namiotu. W mieście nie ma żadnych oznaczeń na ten, który nas interesuje. Uderzamy w kierunku Piteşti, licząc, że może będzie przy drodze albo znajdziemy jakiś inny obiekt do spania; w końcu ta okolica jest wśród turystów popularna.

Kilometry lecą... Jest jakiś pensjonat, idę się rozejrzeć. Wystarczyło zobaczyć kartkę z cenami - nie nasza kieszeń. Kolejny hotel wygląda jeszcze bardziej luksusowo. Wracamy do Curtea... W centrum same wypasione noclegownie z wieloma gwiazdkami. Zapada zmierzch, w powietrzu czuć nieprzyjemną wilgoć i chłód; w końcu widzę sfatygowany szyld: "Motel. Nocleg od 25 lei".

Sprawdzimy! Budynek wygląda jak czeska ubytovna, dookoła bloki. Zagraniczni klienci raczej są tu rzadkością. Niepewnie przekraczam drzwi. Babka na recepcji nie zna ani słowa w innym języku niż rumuński, ale od razu prowadzi do pokoju. Przypomina te ze schronisk, jest nawet łóżko piętrowe, a do tego łazienka i stary telewizor. Bierzemy! No tak, lecz jaka cena? Na pewno nie 25 lei od łebka, policzą więcej na jedną noc.

Kobieta kreśli na kartce: 120 lei! Nooo, to sobie "zaokrągliła", myślę, że połowa kwoty pójdzie do kieszeni (żadnego rachunku, rzecz jasna, nie dostaliśmy). Patrzę na Teresę... Mnie też nie chce się już dalej szukać, raz możemy przepłacić, trudno. Chyba był to ostatni wolny pokój, bo chwilę po nas wpadł do motelu facet z plecakiem i musiał wracać na miasto.


Sprawdzam stan kwatery: deska od kibla jest oderwana. Pościel ma dziwny zapach, ale wygląda na wypraną. I wtedy zaczyna kapać z sufitu. Kap, kap, kap, kap... Woda wypływa gdzieś spod lampy, ociera się o klosz i spada z hałasem na ziemię. Kap, kap, kap, kap... Fajnie.

Czekamy, może przestanie? Kap, kap, kap, kap... W końcu idę po babkę z recepcji, nie wiemy, czy zaraz nie wywali lampy albo ktoś u góry zalewa pokój... Kobita nie chce przyjść, patrzy podejrzanie, ale wreszcie się odważyła.
- Kapie z góry - pokazała po swojemu i poszła.
Aha. No dobra, może tutaj to normalne? Przenosimy swoje rzeczy wyżej na wypadek powodzi 😄, a pod lampą podkładam papier.


Chcieliśmy zjeść jakąś kolację, w centrum otwarta była tylko restauracja grecka. W ogóle miasto wyglądało na wymarłe.

Po powrocie do motelu z sufitu nadal kapie. Wieczór zakończy się przy piwie i telewizorze. Wiecie, że Hubert Urbański prowadzi też rumuńskich "Milionerów"??


W nocy opady wewnątrz pokoju zmalały, rano zanikły w ogóle. Na suficie pojawiła się mokra plama, której dzień wcześniej nie było widać.

Na dworze powraca ładna słoneczna pogoda. Naprzeciwko motelu stoi blok ze studnią. Ciekawe, czy nadal jest używana?


Curtea de Argeş wybraliśmy na swoją trasę nieprzypadkowo, ale o tym już w kolejnym odcinku.

2 komentarze:

  1. Parę lat temu też nieprzypadkowo wybraliśmy Curtea de Argeş na trasę. Ciekawe, czy z tych samych powodów ;-) Ale nocowaliśmy po drugiej stronie - w tanim pensjonacie w Cartisoarze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku byłem wkurzony tą ceną i ogólnie tą wodą kapiącą z dachu, ale teraz można się tylko śmiać ;) Przez Karpaty to już byśmy nie przejechali :P

      Usuń