Budzę się w środowy poranek w chatce w Zyndranowej. Słońce świeci,
ptaszki śpiewają, więc mogę rozpocząć drugą część sierpniowego pobytu w
Beskidzie Niskim. Dziś dzień słowacko - militarny! Żegnam się na kilka
godzin z chatkową ekipą oraz ruszam
żółtym szlakiem, który biegnie tuż obok
obiektu i przekracza potok Panna mostkiem z osobliwym napisem.
Fakt, coś tam wieczorem piłem, ale dlaczego z tego powodu miałbym nie iść?
Wdrapuję się w górę wśród pól z widokami na okolicę.
Otacza mnie las i po pół godzinie dochodzę do granicy. Rzeczywiście mamy
suszę, skoro zniknęło błoto, występujące na szlaku granicznym ZAWSZE! Idę w
kierunku zachodnim wzdłuż słupków pamiętających delimitację Państwa
Słowackiego i III Rzeszy, ale o tym już wielokrotnie kiedyś pisałem.
Planowałem w tym roku zobaczyć w końcu od środka
wieżę widokowo-muzealną nad przełęczą Dukielską (Vyhliadková veža Dukla). Niestety, dość często mam "szczęście" na trwające remonty i tak było w tym
przypadku: w lipcu rozpoczęły się tu poważne prace. Okazuje się, że w ciągu
miesiąca nie zdążono nawet rozłożyć rusztowań, bo właśnie męczą się z nimi
spoceni panowie.
Wieża podlega słowackiemu Ministerstwu Obrony, więc obok niej kręcą się
słowaccy żołnierze i stoi kilka wojskowych wozów, które kontrastują z
zabytkowymi egzemplarzami będącymi częścią wystawy na świeżym powietrzu.
Podejrzewam, że chłopcy w mundurach mieli jakoś pomagać w remoncie, ale
wszyscy spotkani zajmują się siedzeniem na murku i paleniem papierosów. Na
moje kiwanie głową w geście powitania odpowiadają wzrokiem, w którym czai się
kompletna obojętność na wszystko.
Spory odcinek pogranicza w Beskidzie Niskim to teren
operacji dukielsko - preszowskiej (Karpatsko - duklianska operácia) z
jesieni 1944 roku. Próba przejścia Karpat przez Armię Czerwoną wspomaganą
przez oddziały czechosłowackie nie poszła zgodnie z planem i przyniosła
atakującym kolosalne straty, a ludności cywilnej ogromne zniszczenia. Po
polskiej stronie mało jest pamiątek tych wydarzeń, natomiast Słowacy postawili
całą masę pomników, o które dbają i po nastaniu demokracji. Nikt
czechosłowackich żołnierzy, walczących ramię w ramię z Sowietami, nie wyzywa
od komuchów, zdrajców, nie burzy ich pomników, nie zmienia nazw ulic.
Ten dość dziwaczny pomnik upamiętnia miejsce, w którym wojska czechosłowackie
przekroczyły granicę.
Odbijam w dół i ścieżką złożoną z betonowych płyt schodzę do wielkiego
cmentarza poświęconego poległym z 1 Czechosłowackiego Korpusu Armijnego.
Zginęło ich ponad tysiąc dwustu, ale większość pochowana jest w Polsce,
zwłaszcza na kwaterze wojskowej w Dukli. Na tablicach wypisano nazwy
miejscowości, w których zginęli ci, którzy spoczęli już tutaj (a przynajmniej
tak podejrzewam). Jest ich "jedynie" około pięciu setek.
W 1981 roku władze dodały "aleję bohaterów Dukli" (aleja Hrdinov Dukly) - pod
murem umieszczono popiersia piętnastu osobników noszących tytuł Bohaterów
Związku Radzieckiego lub Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej, biorących
udział w bojach. Możemy zatem spojrzeć w oczy radzieckim marszałkom,
czechosłowackim generałom, ale również niższym oficerom, a nawet sierżantom
(dowódcy operację przeżyli, pozostali niekoniecznie). Przy postaci Ludvika
Svobody leży wyblakła flaga przykryta kamieniami.
Główny pomnik ma ciekawy kształt stożka wysokiego na dwadzieścia osiem metrów.
Powstał cztery lata po wojnie, a jego tylną część stanowiła ogromna postać
żołnierza oddająca hołd towarzyszom broni.
Z powodów politycznych żołnierz nie podobał się własnym władzom i w 1954 lub w
1964 zastąpiono go babcią ściskającą radzieckiego mundurowego i dziękującą za
wyzwolenie od faszyzmu. Przy okazji wymieniono stary czechosłowacki herb na
godło socjalistyczne. Po zmianie ustroju doszło do ponownej rotacji:
kompozycja babcino - wyzwoleńcza powędrowała do muzeum w wieży, a żołnierz
wrócił na swoje miejsce.
A skoro wspominałem o symbolach: na płycie wskazującej drogę do cmentarza
nadal widnieje to z czasów komuny i opis z epoki. To lubię u Słowaków i
Czechów - zdrowe podejście do tematu. Żadnego skuwania, żadnego dorabiania i
udawania, że było inaczej, a właściwą historię napisze się teraz od nowa na kolanie.
Jak zwykle warto zwracać uwagę na szczegóły - krata chroniąca dostępu do
kolumbarium zawierającego ziemię z miejsc bitew posiada metalowe plakiety
nawiązujące do dziejów czechosłowackiego wojska w ZSRR. I tak:
* Buzułuk to miasto, gdzie w 1942 roku rozpoczęto formowanie pierwszej
jednostki (1 Czechosłowacki Samodzielny Batalion Piechoty). Powstała w wyniku
umowy z czechosłowackim rządem na uchodźstwie, ale, w przeciwieństwie do armii
polskiej Andersa, do końca była podporządkowana Moskwie.
* nadporucznik Otakar Jaroš był dowódcą kompanii SBP i zginął w bitwie pod
Sokołowem. Jako pierwszy cudzoziemiec został Bohaterem ZSRR.
* politycznego szkolenia chyba wyjaśniać nie trzeba.
* natomiast nie do końca rozumiałem, o co chodzi z Treffpunktem i
facetem ubranym jakby przywiało go z amerykańskiej kniei. Czy to może jest
radiostacja, a chłop ma na głowie uszankę, a nie czapkę pionierów w Nowym
Świecie?
Aż do Svidníka w różnych miejscach możemy oglądać przedstawicieli radzieckiej
myśli technicznej z okresu wojny - sprzęt używany przez czechosłowackich i
sowieckich żołnierzy w czasie operacji. I nie tylko, bo jest też sporo
typowych pomników nawiązujących do tamtych działań. Na ich oglądanie może nie
starczyć jednego dnia, oczywiście w formie zmotoryzowanej. Kiedyś już tak jeździłem; ale dziś jako pieszy muszę się ograniczyć do jednej okolicy. Przede
mną T-34 ulokowany obok ruchliwej szosy przelotowej do Barwinka.
Ruch tu nigdy nie zamiera, dominują tiry z rejestracjami całej Europy. A zza
drzew wystaje remontowana wieża.
Idę równoległą do międzynarodowej trasy wąską drogą, zapewne jest to starsza
wersja tej pierwszej. Po prawej mijam opuszczony budynek z pozbawionym kolorów
herbem Słowacji. Podejrzewam, że kiedyś korzystali z niego pogranicznicy.
Przede mną wyrasta jedna z najbardziej popularnych konstrukcji okolicy - samolot
transportowy Li-2.
Owe radzieckie adaptacje amerykańskiego Douglasa DC-3 rzeczywiście były na
składzie wojska walczącego o Karpaty, ale na pewno nie ten, gdyż wszedł do
służby
dopiero w 1952 roku. Latał kilkanaście lat, po czym szykowano dla niego los nietypowej...
cukierni. Przez pewien okres faktycznie pełnił taką rolę w Żylinie, a
ostatecznie znalazł się pod przełęczą Dukielską w 1973 roku. Zapewniono mu
historyczne malowanie w typie sowieckiego kamuflażu, nie zapewniono ochrony,
więc był regularnie dewastowany w każdy możliwy sposób. Niedawno go odnowiono,
lecz z bliska wygląda dość sztucznie, biorąc pod uwagę, że szyby to plastikowe
nalepki 😛.
Myślałem, że zrobię tu sobie przerwę, lecz nagle zjawiły się dwa samochody i
wyskoczyła z nich pokaźna grupa, która pobiegła pod samolot, jakby zobaczyła
Świętego Grala. Każdy wygina się ze smartfonem, więc stwierdzam, że nic tu po
mnie i maszeruję niżej, gdzie na postumencie tkwi działo.
Nie minęła chwila, a znowu pojawiły się te same dwa samochody i historia się powtarza!
Wzruszam ramionami i sadowię się w cieniu pod rusińskim krzyżem, aby wciągnąć
batona. Grupa smartfonowców zrobiła swoje i pomknęła w dół, gdzie
ponownie się spotkaliśmy, a dodatkowo przyjechały kolejne auta. Tłok jak
na Krupówkach!
Tu również stoją dwa działa. Pierwsze to haubicoarmata MŁ-20 (155 mm, wz.
1937). Przy niej każdy chce zrobić sobie zdjęcie, robię więc i ja!
Drugi egzemplarz przedstawia haubicę M-30 (122 mm, wz. 1938). Oba sprzęty były
podstawową bronią Armii Czerwonej w czasie wojny, więc siłą rzeczy brały też
udział w tutejszych walkach, choć oczywiście nie dam głowy, że akurat te
sztuki.
Pojawiają się ludzie z Polski. Patrzą na tablicę informacyjną.
- Eee, po słowacku - mówi z zawodem w głosie facet. Rozumiem, że jakby pisało
po chińsku, to mogłoby być zaskoczenie, ale słowacki? - Taa, na pewno to
przeczytam.
- I jest po angielsku, zrobię zdjęcie i wrzucę na google translatora - woła
młoda dziewczyna.
Podchodzę sprawdzić co tam takiego skomplikowanego pisze, że trzeba się
uciekać aż do takich środków. I stało mniej więcej tak:
"18 października 1944 roku czechosłowacki regiment artylerii wspomagał z
tego miejsca pierwszy atak jednostek radzieckiego 67. Korpusu Strzelców i 1.
Czechosłowackiego Korpusu Armijnego na nieprzyjacielskie pozycje obronne na
południe od Krajnej Bystrej i Nižnego Komárnika". Zaiste, trudne.
Wchodzę w las i znajduję trzecie działo. To chyba ponownie MŁ-20, ale opony są
już z firmy Barum.
Ziemia wśród drzew poorana jest okopami oraz umocnionymi ziemiankami. Fajna
sprawa, w niektórych dałoby się przenocować. Sądzę, że część z nich jest
oryginalna, choć polowe umocnienia na pewno zostały po wojnie zrekonstruowane.
W lesie wreszcie zostaję sam, bo wszyscy inni wrócili do samochodów. Prowadzi
tędy czerwona Cesta hrdinov SNP, czyli
najdłuższy słowacki szlak turystyczny (770 kilometrów, zaczyna się na
przełęczy, a kończy w Bratysławie). Połykam kolejne metry i nagle słyszę jakiś
ryk. Dziwne... Idę dalej, widzę na przecince faceta z reklamówką, siedzącego
na pniu drzewa, który... wyje wniebogłosy.
"Fajnie" - myślę sobie. - "Jakiś psychol. Zaraz wyciągnie siekierę i mnie
zarąbie".
Chłop na mój widok trochę się speszył i przestał wyć.
- Guten tag! - woła.
- Dobrý deň - odpowiadam cokolwiek niepewnie.
Nieznajomy wyraźnie się ucieszył, że nie użyłem niemieckiego i pyta się dokąd
idę.
- A tu - wyciągam z kieszeni pomięty wydruk mapy. - Krajná Bystrá.
Mój akcent chyba mu się nie spodobał, bo znów zaczyna:
- Sprechen Sie Deutsch? English? Ruski?
- Ruski na pewno nie - rzucam ze śmiechem. - Ale może być po słowacku.
- Z Polski idziesz? - chłop szczerzy radośnie zęby. - A to do wioski masz
niedaleko, ze dwa kilometry.
Ciekawe ile bym miał drogi, gdyby się okazało, że nie idę z Polski albo mówię
po niemiecku 😏? Zaczął opisywać mi trasę, ale nie było mi to do niczego potrzebne, a
potem coś plątał piąte przez dziesiąte, więc pożegnałem się i poszedłem dalej.
Po chwili znowu usłyszałem wycie...
Szlak biegnie mniejszymi lub większymi wąwozami, potem dochodzi z prawej
strony asfaltowa droga, następnie on sam skręca w prawo (nawet nie wiedziałem
w którym miejscu), a ja cisnę dalej asfaltem w stronę miejscowości. I nagle
wyrasta przede mną zamknięta brama! Co to ma być??!
Na szczęście szło ją bokiem obejść i okazała się blokować wjazd do lasu, a nie
wyjście z niego 😏.
Wkrótce zaczynają się zabudowania wioski Krajná Bystrá (Крайня Быстра,
ukr. Крайня Бистра, węg. Krajnóbisztra, Bátorhegy). Założono ją
w XVI wieku i zawsze żyło się tu trudno, więc ludność emigrowała, m.in. na
tereny węgierskie uwolnione z rąk Turków. Wśród niecałych czterystu
mieszkańców dominują Słowacy, jest sporo Rusinów i garstka innych. Zdecydowana
większość przynależy do kościoła greckokatolickiego.
W środowe południe panuje cisza, jedynie na szerokim placu w pobliżu cerkwi
trwa rąbanie wielkiej hałdy drewna.
Spoglądam na umieszczony obok blaszanego baraku rozkład jazdy. Autobus
powinien zjawić się właśnie teraz. Może się trochę spóźni? Poczekam. Mijają
minuty, nic się nie dzieje. Więc może przyjechał wcześniej? Na zadupiach to
możliwe. Idę zatem obejrzeć cerkiew, a w tym czasie zjawia się on. No tak,
mogłem się tego spodziewać. Następny jest za półtorej godziny, więc pozostają
mi nogi. To nawet lepiej.
Gdy podchodzę pod świątynię zagaduje mnie starszy jegomość z rowerem i poleca
zajrzeć na cmentarz wojskowy. Dziękuję pięknie i ruszam w tamtą stronę.
Cmentarz tak naprawdę jest tu jeden i składa się z dwóch części: cywilnej i
wojennej. Na cywilnej jest trochę starych nagrobków, ale większość nowych i
choć z licznymi wschodnimi krzyżami, to zazwyczaj opisane po słowacku.
Niektóre groby mają - jak to już często zauważyłem na Słowacji - krzyże w
nogach, a nie w głowach.
Kwaterę militarną tworzy rząd drewnianych krzyży. W masowych grobach pochowano
trzydziestu żołnierzy austro-węgierskich i trzydziestu czterech rosyjskich.
Wszyscy, poza jednym przypadkiem, są nierozpoznani, a ten, którego imię i
nazwisko się uchowało, nie wiadomo gdzie spoczywa. Wszyscy zmarli na przełomie
1914 i 1915 roku, kiedy to Rosjanie, podobnie jak dwie dekady później Sowieci,
szturmowali Karpaty. Nekropolia została kilka lat temu odnowiona po
zaniedbaniach czasów komunistycznych.
Wracając do drogi mijam... ogródek warzywny. Trochę opuszczony, ale ewidentnie
coś tu rośnie. Cmentarnej działki jeszcze do tej pory nie widziałem.
Drepczę na południowy kraniec wioski, gdzie ma biec szlak rowerowy.
Dostrzegam blade resztki oznaczenia, ale i bez niego tam bym skręcił, żeby
przeciąć górkę. Nie wiedziałem tylko, że muszę przejść przez cygańskie
osiedle.
Jak na romskie słowackie standardy nie wygląda bardzo źle, lecz jednak wyraźnie
się różni od reszty miejscowości. Co ciekawe, domy po prawej stronie są
znacznie lepszej jakości, choć im wyżej, tym mniejsza szansa na tynk. W
drugiej chałupie siedzi na werandzie para starszych ludzi, więc zagaduję, czy
dobrze idę, na co odpowiadają z uśmiechem. Ci akurat wydawali się Słowakami.
Dość szybko, bo po niecałym kwadransie, docieram do bezimiennej przełęczy.
Spotykam krzyż i składowisko ściętych drzew.
Przełęcz leży pomiędzy szczytami Zvezlá i Prokopec. A na zdjęciu widoczek na
wschód, bo znowu wracam do doliny Ladomirki, którą biegnie szosa na przełęcz
Dukielską.
O dziwo, akurat jest pusto! W oddali widzę dwujęzyczne tablice z nazwą
miejscowości, lecz dokładnie takie same.
Nižný Komárnik (Нижнїй Комарник, Alsókomárnok) to wioska nieduża.
Według statystyk najwięcej jest Słowaków, następnie Romowie i Rusini. Tych
ostatnich jest jedynie ciut mniej od Cyganów, ale z niewiadomych przyczyn to
jedynie język romski został uznany za pomocniczy, natomiast rusiński nie. A
ponieważ po romsku Nižný Komárnik to nadal Nižný Komárnik, więc mamy dwie
identyczne nazwy na tablicach. Za to na nieco sfatygowanym urzędzie gminy
napisy romskie mają już inną formę - "Teluno Komarňikos". Chyba nie
umieją się zdecydować. To także pierwszy przypadek, gdy widzę ten język w
przestrzeni publicznej w formie pisanej i w dodatku urzędowej.
Nad rzeczką stoi szereg małych chałupek. Myślałem, że to domki letniskowe, a
okazały się uliczką zamieszkałą wyłącznie wiadomo przez kogo. Może to jakaś
zabudowa dla ludzi po eksmisji? Ewidentnie musiała wybudować je gmina.
Budynek o tajemniczym przeznaczeniu. Normalnie stawiałbym za szopę zabitą
dechami, ale herb państwowy sugeruje, że może kryć coś ważnego.
Jedyny zabytek Komárnika znajduje się na wzgórzu - drewniana cerkiew Opieki
Bogurodzicy, podlegająca pod parafię w Krajnej Bystrej.
Wybudowano ją w 1938 roku, aby zastąpić starszą świątynię zniszczoną w czasie
Wielkiej Wojny, kiedy carskim wojskom udało się chwilowo na niewielkim odcinku przebić
do Górnych Węgier, czego efektem były liczne straty wśród zabudowy
cywilnej i sakralnej. Polska Wikipedia podaje, że jest to jedyna na Słowacji
cerkiew w narodowym stylu ukraińskim, ale średnio mi to pasuje i przychylam
się do opinii obecnej w słowackiej Wikipedii, iż to styl bojkowski
(podobno również jedyny taki przypadek u Słowaków).
Drzwi oczywiście są zamknięte, więc tylko krążę po cmentarzu w towarzystwie
głośnej rockowej muzyki, umilającej pracę grupie grabarzy. Z wysokości mogę
popatrzeć na dachy wioski...
... i na dwa oddalone działka, położone za główną drogą.
Ponieważ to ostatni akcent tematyki militarnej, to na sam jej koniec pozwolę
sobie jeszcze na małe dygresje 😏. Po pierwsze - można by się zastanawiać skąd
się w ogóle wziął 1 Czechosłowacki Korpus Armijny, skoro przedwojenne terytorium
Czechosłowacji nie znalazło się w rękach Sowietów? Otóż jego przyszli
członkowie mieli za sobą rozmaite historie. Byli wśród nich dawni żołnierze
Legionu Czechów i Słowaków, walczący po polskiej stronie w kampanii
wrześniowej i internowani w ZSRR. Byli ludzie więzieni w Gułagach, którzy z
jakiś powodów znaleźli się w Kraju Rad i stali się podejrzani (a jak wiadomo
- podejrzany był każdy). Byli jeńcy z armii słowackiej, sojuszniczej wobec
Hitlera. Sporą grupę założycielską stanowili czechosłowaccy Żydzi, uciekający
od nazistów. Wreszcie Czesi Wołyńscy, czyli przedstawiciele
trzydziestotysięcznej Bohemii żyjącej na Wołyniu od XIX wieku. Przed
operacją dukielską to właśnie oni stanowili większość w Korpusie, co było
efektem mobilizacji i przymusowego naboru, a nie rzesz ochotników. Następnie
liczni byli Ukraińcy i Rusini, potem Słowacy. Czesi urodzeni na terenie
Czechosłowacji to jedynie kilka procent.
Druga kwestia jest taka, że wspominałem, iż operacja dukielsko - preszowska nie
skończyła się tak, jak ją planowano. Jej celem miało być wsparcie powstańców
słowackich, ale opór Niemców i Węgrów był na tyle silny, że powstanie upadło,
zanim pomoc do nich dotarła. Tradycyjnie szwankowało radzieckie dowodzenie,
beztroskie szafowanie życiem żołnierzy i zwykły bałagan. Są też teorie spiskowe
(które brzmią bardzo racjonalnie), iż cała ta akcja była jednym wielkim
pozoranctwem: Stalinowi wcale nie zależało na zwycięstwie powstańców, a dzięki
wysokim stratom pozbywano się ludzie niepewnych politycznie. W sumie jesienią
1944 roku na zboczach tutejszych Beskidów miało polec ponad dwadzieścia
tysięcy ludzi, rany odniosło ponad
osiemdziesiąt tysięcy; po stronie obrońców wyglądało to podobnie, choć liczby
są nieco mniejsze.
Po obejrzeniu cerkwi stwierdzam, że chętnie bym się napił czegoś zimnego, ale
gospoda w wiosce to pieśń dawnej przeszłości.
Autobusy do centrum Nižnego Komárnika zaglądają bardzo rzadko, więc przejdę do
sąsiedniej mieściny piechotą. Na rogatkach oglądam kilka starych domostw.
Przelotówka zupełnie nie nadaje się dla piechurów, co chwilę muszę chować się
przed pędzącym tirem! Trafiam na samotnego klapka - mam nadzieję, że ktoś go
zgubił po pijaku, a nie, że spadł z nogi po uderzeniu samochodu.
Przede mną Krajná Poľana (Крайня Поляна. węg.
Krajnó-Polyána, Ladomérmező). Dla odmiany w niej mieszkają przeważnie
Słowacy (a przynajmniej tak się deklarują), choć i tak większość jest wyznania
greckokatolickiego.
Drogowskazy kierują do cerkwi w sąsiedztwie, niektórych bardzo cennych, ale
część z nich już widziałem, a na inne przyjdzie jeszcze pora.
Oczywiście Krajná Poľana nie jest pozbawiona własnego miejsca kultu - obok
drogi stoi nieduża cerkiew Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy z lat 20.
ubiegłego wieku. Wcześniejszą drewnianą także zmiotła zawierucha wojenna.
Obok znajduje się długi budynek z Jezusem i Maryją w oknach. Ciekawe co to?
Napisów brak, ale musi także pełnić jakąś rolę religijną.
Idę dalej. Mijam pocztę, sklep i blok z suszącym się praniem. Składowane
drewno, część okien zabita deskami. Chyba też mieszkają tu Cyganie. Z kolei
znak - nie tylko ten - pochodzi może i z poprzedniej epoki.
Zaraz potem wioska się kończy. Jeśli ktoś narzeka, że w Polsce kierowcy nie
przestrzegają przepisów, to pocieszę go, że na Słowacji jest podobnie 😏.
Drogą przemknął wojskowy gazik; pewnie żołnierze wypalili pod wieżą wszystkie
papierosy i zebrali się do domu. Dalej nie ma sensu leźć, zawracam. Najpierw
wchodzę do sklepu, który wbrew zewnętrznym reklamom nie jest ani tani, ani
dobrze wyposażony, godziny pracy także się nie zgadzają. Kupuję kilka rzeczy i
podążam... do drugiego sklepu, większego, położonego przy wjeździe od strony
Polski. Tam wybór nieco większy, ale szaleństwa nie ma. Zresztą wiadomo po co
się do takich placówek przychodzi - aby kupić jak najwięcej taniego alkoholu.
Do autobusu mam prawie godzinę, więc siadam na przystanku autobusowym, a
przynajmniej taką posiadam nadzieję. Zlokalizowano go na skrzyżowaniu, jest
rozkład, więc to chyba tu, a nie przy głównej szosie, gdzie wyasfaltowano nową
zatoczkę i namalowano na podłożu znak "bus". No ale tak na chłopski rozum -
jeśli są dwa potencjalne miejsca, a przy jednym jest tabliczka, to wydaje się
on pewniejszy, prawda?
Piję nieśpiesznie piwo i obserwuję towarzystwo pod sklepem: grupa młodych
Cyganów imprezuje z dwoma starszymi robotnikami. Pękają kolejne piwka,
dyskusja jest wesoła, widać, że panowie się znają i lubią. Na zegarku nie ma
jeszcze piętnastej, więc albo wcześnie skończyli pracę, albo...
Było niecałe dziesięć minut do planowego odjazdu, gdy nagle drogą przemknął
autobus. "Chyba jakiś inny" - pomyślałem. - "Przecież do mojego jeszcze czas,
no i nawet tu nie zajrzał". Jak się pewnie domyślacie - to był TEN autobus.
Przed czasem. Nawet gdyby zajechał na tę nową zatoczkę, to i tak nie miałem
żadnych szans, aby w trzy sekundy podnieść plecak i przebiec sto metrów! A i
tak tam nie zajechał, nawet nie zwolnił!
Jestem wściekły! Dawno komunikacja publiczna tak mnie nie wyruchała!
Planowałem podjechać do Vyšnego Komárnika, zobaczyć tamtejszą cerkiew i
spokojnie podejść do granicy. A tak? Dupa! Kolejny autobus jedzie za dwie
godziny, nie mam zamiaru tu tkwić, a do przełęczy jest ponad sześć kilometrów,
nie będę szedł tej odległości z buta w towarzystwie setek ciężarówek!
Staję na nowej zatoczce i próbuję łapać stopa. Udaje się po dziesięciu
minutach. Słowak. Jedzie zatankować do Polski, więc go nie namawiam, aby
wysadził mnie w Vyšným Komárniku, skoro od razu wali na granicę.
Niektóre fragmenty rozmowy są standardowe:
- A gdzie jakaś przyjaciółka? Samemu lepiej się chodzi?
Inne elementy dyskusji są trochę zaskakujące, bo nie sądziłem, że ktoś z
dalszej okolicy (tak przynajmniej się określał) może być tak niezorientowany:
- Jakie są u was ograniczenia? Policja często łapie?
Kilometr za słupkami granicznymi jest stacja reżimowa, ale kierowca upiera
się, że zawiezie mnie dalej, więc ostatecznie wychodzę w centrum
Barwinka (Барвінок). Żegnamy się serdecznie i zostaję sam, nie licząc
dwóch koni za płotem.
Zaczyna padać, a ja zaczynam łapać kolejnego stopa, tym razem na Tylawę.
Teoretycznie nie powinno być z tym problemu, bo ruch tu ogromny, ale ta droga
jest fatalna na potencjalną okazję: wszyscy pędzą przed siebie i każdy myśli,
że ktoś inny się zatrzyma. Już kiedyś dymałem z Dukli aż do Zawadki Rymanowskiej, bo nikt nie stanął, tak jest i tym razem: po czterdziestu
minutach odpuszczam i olewam Tylawę.
Zielonym szlakiem pójdę do
Zyndranowej.
Trasa jest przyjemna, szkoda tylko, że w sporej części prowadzi lasem, a nie
łąkami, ale gospodarze się odgrodzili. W najwyższym punkcie spotykam samotny
krzyż. Przyglądam mu się dokładnie i widzę ślady po bocznej belce, którą
kiedyś posiadał. Po wypędzeniu Rusinów jakiś pobożny człowiek musiał go
poprawić do prawidłowej wersji.
Zyndranowa (Зындранова) coraz bliżej, ale wcale mi się nie spieszy.
Na asfalt wyłażę obok cerkwi i skręcam w prawo. Trwają powroty bydła z
pastwisk, więc czasami muszę konkurować o wolne miejsce na drodze.
Ponieważ - jak już wspominałem - nigdzie mi się nie spieszy, więc siadam sobie na przerwę na werandzie
obok zlikwidowanego sklepu i wspominam dawne czasy, kiedy co wieczór kręcili się
tu ludzie.
Potem już tylko rzut beretem...
Na chatce przybyło turystów (jedną parę plecakowców spotkałem w Barwinku). Na obiad się
spóźniłem, ale przecież najadłem się wściekłości w stosunku do słowackich kierowców
autobusów. Na szczęście spóźniłem się też na obieranie jakiegoś zielska.
Ogólnie z wizyty u Słowaków byłem zadowolony, nie mam co zbytnio narzekać, bo
większość planu udało się zrealizować.
Wieczór zaczął się ogniskiem. A skończył, gdy noc stawała się dniem,
właściwie stała się nim całkiem pełnoprawnie. No cóż, Beskid Niski nie
gwarantuje dużej ilości snu.
Zastanawiałem się, co począć z czwartkiem, który został mi jeszcze do
dyspozycji na jakąś aktywność. Po głowie chodziła Zawadka Rymanowska albo
Teodorówka. Mogłem też zostać w Zyndranowej i wygodnie się polenić.
Kalkulowałem to w czasie łażenia po Słowacji i wyrok zapadł jednoznaczny.
Tamte chatki bardzo lubię (zwłaszcza Zawadkę) i pewnie byłaby szansa
przyjemnie spędzić w nich czas, ale równie dobrze mogłem trafić w pustkę i
siedzieć wieczorem samotnie, wpatrując się w ciemność. W Zyndranowej była
gwarancja przyjemnego towarzystwa, bez żadnego ryzyka nudy, więc postawiłem na
lenistwo 😏.
A i tak nie był to dzień całkowicie bezczynny, bo w okolicach południa
obudziły mnie dzieciaki i oznajmiły, że bazowa zarządziła grupowy wyjazd na
kąpiel. Hurra! Jak się tam dostaniemy? Oczywiście z taxi - bazową!
Zajeżdżamy nad Jasiołkę, tuż obok mostu na granicy Trzcianej i Zawadki
Rymanowskiej. Most ten przekraczałem wielokrotnie, lecz nigdy nie
przyszło mi do głowy odbić w dół i przejść się kilkaset metrów wzdłuż biegu
rzeki. A tam woda wyżłobiła fantazyjne formacje, które tworzą naturalne
baseny!
Jak na górską rzekę, to woda jest tu zaskakująco ciepła, stwierdziłbym, że ma
wyższą temperaturę niż lipcowe Jezioro Ochrydzkie! W niektórych miejscach
można nawet popływać! To chyba moje największe odkrycie tego wyjazdu!
Jasiółka płynie tutaj szeroką doliną i mam nadzieję, że żadne tłuki rządowe
nie wrócą do starego pomysłu, aby postawić na niej zaporę i wszystko
zniszczyć!
Przez Duklę (zakupy) wracamy do Zyndranowej. Bazowa na obiad serwuje
fuczki - pychota!
A najbardziej zmęczone takimi wakacjami są psy - no bo ileż można ciągle
biegać, ganiać się, dokazywać, dawać się miziać i tym podobne? Potem trzeba
wypocząć, a nie zawsze jest na to czas!
Na obiad się nie załapałeś bo dzień wcześniej ośmieliłeś się przyjść najedzony, po obiedzie w Tylawie. Takich afrontów się nie robi Bazowej więc uznaliśmy, że nie ma co Ci zostawiać porcji, bo pewnie zaś przyjdziesz nażarty i wybredny.
OdpowiedzUsuńI to powinno być ostrzeżeniem dla wszystkich turystów: nie waż się przychodzić na Zyndranową najedzony!
UsuńJako swoje usprawiedliwienie dodam, że po Tylawie i tak zjadłem na chatce obiad z przyjemnością; kluski z sosem pieczarkowym, mniam!
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTak się zastanawiam, ile podobnego zabytkowego sprzętu wojskowego jest w użyciu na Ukrainie...
OdpowiedzUsuńT-34 chyba jeszcze nie walczą... Choć podobno Ruskie mają ich całą masę zakonserwowanych.
UsuńWcale niekoniecznie. Jak wymyślono Ładę Nivę to przez pierwsze kilka lat klepano je właśnie z czołgów( moskiewska zaradność). I autko zrobiło furrorę, nawet w 1978 zostało samochodem roku, ale po kilku latach zmieniono blachę, i całą niezniszczalność Nivy szlag trafił. Może właśnie czołgi się im skończyły?
UsuńTo raczej nadal pobożne życzenie. Faktem jest, że na front trafia coraz więcej zabytkowego sprzętu z lat 50. i 60., lecz i co rusz widać te nowoczesne, a jednak T-34 nie.
Usuń