Dawno nie zdarzyło mi się zaczynać wędrówki o 6.20 rano - a o takiej godzinie
przybyłem w połowie sierpnia do Iwonicza-Zdroju. Gdy wyskoczyłem z
autobusu jedno z najstarszych polskich uzdrowisk powitało mnie pustymi
chodnikami i ciszą... Nie na długo - wkrótce pojawili się pierwsi ludzie
spieszący na pierwszą mszę. Kurde, święto państwowe, długi weekend, a oni już
nie śpią??
Oczywiście wierni pędzą do nowego, bezpłciowego kościoła. Stary drewniany
kościół stoi pusty i otwarty. Wchodzę na zrobienie kilku zdjęć, choć z powodu
słabego światła są one dość ziarniste. A tak na marginesie - tutejsza parafia
ma bardzo ciekawego patrona - świętego Iwona.
Węzeł szlaków i ścieżek spacerowych. Wybieram opcję zieloną w kierunku
Rymanowa-Zdroju, choć aż tak daleko nie dojdę.
Kręcę się po wyludnionych alejkach. Pijalnia jeszcze zamknięta na głucho, więc
nie łyknę śmierdzącej wody. Pozostaje zarzucić plecak i ruszać.
Idąc szosą mijam wyremontowany basen. Szkoda, że jeszcze nieczynny, bo chyba
bym skorzystał - mimo wczesnej pory temperatura jest już wysoka. Przyglądam
się muszli koncertowej oraz zarośniętemu stokowi, na którym kiedyś znajdowała
się skocznia narciarska. Pozostała po niej jedynie zardzewiała budka
sędziowska.
Odbijam w las i po kwadransie wychodzę z niego w typowych krajobrazach
łagodnych wzniesień beskidzkich.
W Beskid Niski staram się przynajmniej raz w roku wpaść z wizytą. I tym
razem miałem duży problem, aby ustalić trasę. W końcu postanowiłem pójść na
łatwiznę i zrobić sobie "wyprawę lajt". Nie przemęczać się zbytnio, odwiedzać
znane i lubiane miejsca, po prostu cieszyć się życiem. Przecież nie trzeba zawsze bić rekordów albo walić nie wiadomo ile kilometrów. Oczywiście dołożyłem
sobie jakieś punkty, w których mnie jeszcze nie było, ale główny cel to
odpocząć psychicznie.
Na skrzyżowaniu szlaków stoi drewniana wiata, w której zjadam śniadanie.
Skrajem łąki przemknęła pierwsza dwójka turystów, ale poza nimi słyszę tylko
odgłosy przyrody i chłonę chwile.
Po posiłku zaczynam lekkie wspinanie się po Wzgórzach Rymanowskich,
czyli najbardziej wysuniętej na północ części Beskidu Niskiego. Przynajmniej
tak było według starego podziału górskiego, bo aktualny zakwalifikował tę
okolicę jako zachodnie skraje Pogórza Bukowskiego. Może być i tak...
Za mną zostaje wzniesienie Glorieta, a w tle lekko zamglone Pogórze
Dynowskie.
Jak to zwykle w Niskim bywało - o ile w mieście żyli głównie Polacy, o tyle w
wioskach ludność rusińska. W pobliskiej dolinie rozciągała się
Wólka (Вулька). Osada była to niezbyt duża, za to zamieszkała przez
artystów rzeźbiących w drewnie. Nie pozostał po niej żaden ślad - ludność
łemkowską wywieziono (dobrowolnie i nie) na Ukrainę, przybyli tu Polacy
uciekli przed UPA, a resztki wioski zaorały w latach 70. spychacze.
Na grzbiecie zwanym Przymiarki znajduje się punkt widokowy. Do niedawna
stał tam także drewniany krzyż, ale chyba zwalił go wiatr. Z boku pięknie
prezentuje się Cergowa, przy dobrej pogodzie objawiają się Tatry, stąd ta
ścieżka dydaktyczna okraszona jest hasłami "czy zobaczymy Tatry?" (szedłem już
nią kilka lat temu).
W tamtą stronę się kieruję: przełęcz Szklarska, a w tle Kamień przy granicy ze
Słowacją.
W przeciwnym kierunku widać blokowiska Krosna oraz klasztor w Miejscu
Piastowym.
Idę sobie usiąść pod wiatę na kolejny odpoczynek. Dookoła walają się śmieci.
Kawałek dalej na środku ścieżki stawiana jest nowa konstrukcja, zapewne trzeba
przepalić unijne albo pisowskie pieniądze.
O tej porze jest tu pustawo - przemknął jeden rowerzysta, kręci się para z
dużym psem. Ale z każdą godziną ludzi będzie przybywać, bo miejsce jest bardzo
popularne i łatwo dostępne - asfaltowa droga biegnie zaraz obok, kilkadziesiąt
metrów niżej.
Wąskim traktem schodzę gwałtownie w dół. Przede mną
Bałucianka (Балутянка), w której jeszcze nie byłem.
Z dawnych czasów ocalała cerkiewka. Świątynia nieduża, charakterystyczna dla
tego regionu Łemkowszczyzny. Po przeprowadzonym dekadę temu remoncie
prezentuje się bardzo ładnie.
W jej otoczeniu jest kilka ciekawostek. Pobielona dzwonnica parawanowa
pochodzi z 1820 roku. Dzwonów już nie posiada, zniknęły w mrokach
historii - jeden zabrali Niemcy, drugi wywożeni Łemkowie, trzeci zaginął. Z
Ukrainy sprowadzono dzwon "Andrzej", lecz nie wiem, czy to ten dawny z
Bałucianki, czy zupełnie inny?
Zaglądam na cmentarz. Tu też uchowało się kilka przedwojennych nagrobków.
Ciekawy obiekt znajdziemy za płotem - studnię wzniesioną na pamiątkę Wielkiej
Wojny. Nietypową, bo w ściany wmurowano tablice z napisami, ułożone w poprzek.
Zastanawiające, iż napisy są po polsku, choć przecież zdecydowana większość
ówczesnych mieszkańców była Rusinami.
Idąc dalej ulicą po raz drugi wkraczam w obszar zabudowany. Wcześniej taka
tablica była przed rozpoczęciem zabudowy, lecz najwyraźniej tutaj trzeba się
powtarzać.
Powtarza się też kościół. Aż do 2003 roku funkcję świątyni katolickiej pełniła
cerkiew. Jej stan się tak pogarszał, że w pewnym momencie groziło, iż się
zawali. Ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego zamiast zebrać pieniądze na remont,
to zgromadzono kasę na budowę nowego budynku, przypominającego garaż dla
odśnieżarek? Bezpłciowość aż wali po oczach. Na szczęście znalazły się fundusze
na ratowanie opuszczonej cerkiewki i teraz może ona cieszyć wzrok turystów.
Jakieś msze także się w niej jeszcze odbywają - kartka informowała, że o 11.30
zacznie się suma; miałbym okazję zerknąć na wnętrza (częściowo ogołocone z
wyposażenia), ale nie będę czekał ponad dwóch godzin!
Maszeruję w kierunku szosy wojewódzkiej. Przekraczam mostami trzy potoki,
wszystkie wyschnięte prawie całkowicie.
Przy głównej drodze zaczyna się Królik Polski. Od razu czuć
cywilizację: świeży asfalt, chodniki jak spod igły.
Nowość: klęcznik przystankowy! Nie musisz już iść do kościoła, aby się
pomodlić, możesz to zrobić w oczekiwaniu na autobus! Bardzo praktyczne.
Nie tylko wierni wykorzystują przystanek, ma on także stałych mieszkańców.
Skoro nawiązaliśmy do tematów religijnych, to oczywiście nie można pominąć
królikowego kościoła drewnianego - ponieważ miejscowość zamieszkiwała w
(niewielkiej) przewadze ludność polska, to od zawsze był on w rękach
rzymskokatolickich.
Rzecz jasna także i tu okazał się on nieodpowiedni dla wiernych XX wieku,
konieczne stało się postawienie nowej świątyni. Chyba też za małej, skoro
wiele osób i tak stoi na zewnątrz.
To przedziwne. W wielu krajach posiadanie i uczęszczanie do zabytkowego kościoła
jest powodem do dumy, a w Polsce powodem kłopotów.
Zrobił się skwar, ale pamiętałem, że w jednym miejscu działał niewielki
sklepik. I - tak jak podejrzewałem - otwarty jest również w święto. I choć
jest dopiero godzina dziesiąta, to przy stoliku już dzielnie walczy trójka
mężczyzn. Witam się i zaglądam do środka.
- Co dla pana? - pyta uprzejmie starsza pani.
- Coś mokrego i zimnego - odpowiadam. Biorę procentowego radlera, z którym
rozkładam się w "ogródku piwnym", bo tak nazwano zadaszone ławki na tyłach. Od
razu lepiej.
Pojawia się jeden facet i próbuje uruchomić quada, lecz ten się buntuje. W
oczekiwaniu na pomoc chwilę ze sobą gadamy. Oczywiście pada standardowe
pytanie:
- Idzie pan sam? Może to i dobrze, nie ma się z kim pokłócić.
Potem schodzi na pochodzenie.
- Ze Śląska? A ja czterdzieści lat pracowałem na Śląsku, w Jaworznie. To
znaczy w Chrzanowie.
I wszystko jasne.
Z okien pobliskiego domu słychać odgłosy Potopu - Kmicic właśnie się
dowiedział, że mu wybito kamratów. Lekko się wściekł.
Po nawodnieniu prę dalej. Tablice informują, w co wchodzę i nawet według
najnowszego podziału gdzieś tu zaczyna się Beskid Niski.
W górnej części doliny w przeszłości istniał
Królik Wołoski (Королик Волоський). Jak sama nazwa wskazuje był on
wioską rusińską, więc po akcji "Wisła" przestał istnieć, a dziś jego teren
anektuje nowymi domami Królik Polski.
Królik Wołoski byłby tylko pustym miejscem na mapie, gdyby nie unicka cerkiew.
Solidna, z kamienia rzecznego. Przetrwała wypędzenia, przetrwała
gospodarowanie przez PGR. Od dziewięciu lat jest stopniowo remontowana przez
stowarzyszenie - w porównaniu z moją wizytą w 2020 roku odnowiono jedną z
wież, pokryto blachą połowę dachu, odbudowano południową zakrystię. To tylko zmiany zewnętrzne, nie wiem co w środku. Cmentarz
wykoszono, więc nie muszę się już przedzierać przez sięgające kolan pokrzywy.
Na szczęście usunięto także metalowe ogrodzenie, zatem nie grozi mi
przeciskanie się przez bramę.
Północna zakrystia, a w otoczonym kratą grobie pochowano parocha (proboszcza)
zmarłego w 1912 roku.
Czy z tej dzwonnicy odezwie się jeszcze kiedyś jakiś dźwięk? Drewniane
mocowania nadal są.
Oprócz cerkwi zawirowania dziejowe ominęły kilka kapliczek zlokalizowanych w
pobliżu drogi. Największa z nich to tzw. Necowa kapliczka, pochodząca z
18. albo 19. stulecia. Wyremontowana przez prywatną osobę, bo wcześniej jej
stan również był bardzo kiepski.
Ustawiam się na szosie wojewódzkiej aby łapać stopa. Zajmuje mi to około
dziesięciu minut - zatrzymuje się czerwony wóz na rzeszowskich blachach z
doczepionymi rowerami. Turyści aktywni. Pani z fotela pasażera bardzo jest
ciekawa dokąd się wybieram w kolejne dni, więc zdradzam wszystko jak na
spowiedzi. Podwożą mnie kilka kilometrów, więc nie muszę dymać asfaltem na
przełęcz Szklarską i wychodzę już w Szklarach (Шкляры). Wychodzę
obok dawnego PGR-u (to on administrował kiedyś cerkwią w Króliku).
Z tego miejsca ruszam przez pola po tzw. węgierskim trakcie, czyli
dawnym szlaku handlowym z Węgier do Małopolski.
Początkowy odcinek jest widokowy, ładnie prezentuje się cała okolica. I tylko
pogoda zaczyna się trochę sypać, bo pojawiło się sporo chmur.
Ponieważ nigdzie mi się nie spieszy, więc kładę się na trawie z piwkiem w ręku
i odpoczywam. Cisza, spokój. Do czasu. Nagle słyszę z boku jakiś słaby
hałas i dostrzegam biegnącego w moim kierunku dużego, brązowego psa. Ki
diabeł? Szybko się okazuje, że to nie pies, tylko sarna, która pędzi na mnie
jak dzika. W ogóle mnie nie widziała, wyhamowała dopiero kilka metrów od mego
plecaka, stanęła jak wryta i po krótkim namyśle postanowiła dać nogę w bok.
Mój brak pośpiechu wynika z faktu, że jestem już prawie u celu dzisiejszej
wędrówki, a na zegarku dopiero trzynasta. Ale w końcu miał to być lajtowy
wyjazd! Zabudowania miasteczka są coraz lepiej widoczne w dolinie.
"Kapliczka u Jana", prawdopodobnie z XVIII wieku. Patronował jej (i kupcom)
Jan Nepomucen.
Znacznie niżej, już w Daliowej (Далёва, ukr. Дальова)
jest kolejna kapliczka, która wygląda, jakby postawił ją gorący fan
disco-polo. Odnowiono ją tak kiczowato, że trochę oczy bolą.
Wkraczam w Jaśliska, dawne miasto, niegdyś
polską wyspę na rusińskim morzu. Wdrapuję się na rynek, a chmury wiszą
coraz bardziej złowieszczo. Bar "Czeremcha" jeszcze zamknięty, ale mam
nadzieję, że później go otworzą.
Choć na zegarku ledwo zbliża się czternasta, to na dziś kończę wędrówkę. Plan
zrealizowany, a i jednak te szesnaście kilometrów stuknęło, więc nie mogę
twierdzić, iż się jedynie obijałem. Uderzam do schroniska "Zaścianek",
zlokalizowanym przy rynku. Byłem pewien, że będę musiał rozbić w ogródku
namiot, ale okazało się, że jest cały wolny pokój, więc pakuję się tam (koszt noclegu wynosi 30 złotych, a więc jednak można nie łupić turystów). Ledwo
wszedłem, a na dworze zaczęła się mocna ulewa... I to ciekawa sprawa - jedna
prognoza w ogóle nie przewidywała dziś deszczu, a druga twierdziła, że będzie
dopiero wieczorem. Nie ma to jak precyzja meteorologów!
Czuję się lekko niewyspany po nocy, więc kładę się na trzy godziny do łóżka. W
ten sposób trochę nadrabiam braki snu, a po pobudce raźno ruszam na obchód
jaśliskich ulic.
Zaglądam na słynną ostatnią drewnianą pierzeję rynku - z pięciu domów zostały
cztery. Ten w najgorszym stanie został w większości rozebrany - ciekawe, czy
go zrekonstruują, czy pójdzie zimą na opał? W każdym razie drewniana zabudowa
kurczy się coraz bardziej.
Chodzę dookoła centrum wzdłuż ścieżki historycznej, na której zaznaczono różne
obiekty, zarówno istniejące, jak i te już przepadłe. Dość długo szukam
pozostałości murów miejskich, ale chyba już ich nie ma.
Malunek na stodole z projektu "Cichy Memoriał" - podobny, choć już wyblakły,
widziałem w czerwcu w Komańczy.
Przyglądam się okolicznym górkom, potem długo siedzę na rynku obserwując
przechodzących ludzi i nastolatków z ADHD. Relaks.
Przez poprzednie trzy dni w Jaśliskach trwała impreza - pokazy filmów,
degustacje win i innych napitków, koncerty. Przewinęły się tłumy ludzi, dziś
większość już wyjechała, stąd w schronisku nie ma tłoku. Właściciele
"Czeremchy" chcieli w końcu odpocząć i knajpy nie otwarli; może to i dobrze,
bo ponoć sprzedawali tam Syfskie za dwanaście złotych. Wieczór spędzam
zatem w "Zaścianku" w pozytywnym towarzystwie dzielącym się opowieściami z
różnych wyjazdów i nie tylko. Jest facet twierdzący, iż przyjechał ze Śląska,
czyli z Sosnowca. Są rozmowy o polityce, Ukrainie i chrapaniu. Są zapadające w
pamięci historie o dwóch dziadkach, którzy co roku jeździli do Kołobrzegu do
sanatorium. Tam przebierali się w sutanny i udawali księży, więc mieli ogromne
powodzenie wśród pań. A że wykorzystywali to właściwie, to ostatnio jednego z
nich wyrzucono do domu już po czterech dniach 😏. Szczególnie miło siedziało
się na schodach przed wejściem, zwanymi "lożą szyderców" - w weekendy dość
często można z nich obserwować ludzi masowo wpadających na płoty, wypadających
z zakrętu lub kładących się w rowie.
Rozmowy przeciągnęły się do drugiej w nocy, więc rano znów nie czuję się
zbytnio wyspany, ale zmuszam się do niezbyt później pobudki, bo dziś - według
prognoz - jeszcze przed południem mają nadejść burze i deszcze. Na szczęście
tego dnia mam do przejścia dosłownie kawałek...
Na razie jednak jest słonecznie, więc po obfitym prysznicu grzeję się przed
schroniskiem. Przy okazji taka ciekawostka - budynek w okresie międzywojennym
pełnił rolę placówki Straży Granicznej.
Po zapakowaniu się i pożegnaniu ze współnocującymi ruszam na asfalt. Jeszcze
raz mijam rozsypujące się drewniane dziedzictwo Jaślisk. Na obrzeżach niektóre
domy wyglądają lepiej, bo pewnie nadal są zamieszkałe.
Tam idę: niebieski szlak wciśnie się w las pomiędzy szczytami Kamarka i
Dzielec. Tak po prawdzie planowałem na dziś dłuższą trasę przez Lipowiec i
Czeremchę, lecz wspomniane prognozy pogody zasugerowały jej skrócenie.
Szlak skręca w pola obok kapliczki "Na Łamańcach".
Momentami ścieżka jest tak mocno zarośnięta, że muszę się przedzierać -
okazało się, że istnieje jej obejście, z którego korzysta więcej osób. Z
okolic punktu poboru wody oglądam się za siebie - widać wieżę kościoła w
Jaśliskach i pagórki.
Wchodzę w las i już na samym początku nie wiem gdzie skręcić na rozdrożu. Na
szczęście chwilę wcześniej widziałem, że pewien samotny rowerzysta jechał w
prawo, więc robię tak samo i znowu widzę znaki. Od tego momentu szlak jest
dobrze oznaczony i nie mam takich problemów. Inna sprawa, że jest nudny, żadna
podnieta nas nie czeka.
Podczas jedynego postoju zdaję sobie sprawę, że las jest nienaturalnie cichy!
Umilkły wszystkie ptaki, nic nie szura ani nie kopie. Mam wrażenie, że to
oczekiwanie na zapowiadaną burzę i deszcze, tym bardziej, że niebo zasnuło się
chmurami. Na razie jednak nic nie pada...
Według szlakowskazu umieszczonego w Jaśliskach odcinek do Zyndranowej powinien
zająć mi dwie i pół godziny. Od samego początku wydawało mi się, że to za
dużo, ale może się nie znam? Mniej więcej po godzinie od opuszczenia wioski
natykam się na kolejne tablice, z których wynika, że do Zyndro mam jedynie...
pół godziny! Ja rozumiem, że te czasy są podawane na oko, ale między 90 a 150
minut przejścia to jednak spora różnica!
Rok temu fragment szlaku przy Zyndranowej był totalnie zniszczony wycinką, tym
razem już ją wysprzątano, choć nagie polany wyglądają bardzo smutno. Zamyślony
pokonuję kolejne metry i nagle staję na skraju łąki, a pode mną widzę już
dachy Zyndranowej (Зындранова)! Spoglądam na zegarek - rzeczywiście
półtorej godziny "czystej" wędrówki. Ale to w końcu jedynie sześć kilometrów,
naprawdę nie wiem jak można iść tędy jeszcze godzinę dłużej? No chyba, że
zatrzymując się co chwilę na grzyby, których podobno objawiła się cała masa!
Ponieważ jestem u celu wcześniej niż wczoraj, więc uznałem, że nie będę się
wygłupiał i zanim zejdę, to rozłożyłem się na trawie z radlerem i lekturą do
poczytania. Oczywiście burzy ani czuć, a słońce znowu przyświeca.
Wielokrotnie powtarzałem, że chatka w Zyndranowej to mój ulubiony
obiekt tego typu. Zawsze wracam tu z wielką przyjemnością. I już w Jaśliskach
jeden chłopak, który zajrzał do niej na rowerze, mówi mi:
- Tam jest taka super bazowa!
Bazowe (nigdy nie wiem, czemu nie chatkowe? Przecież to przede wszystkim
chatka!) są zazwyczaj w Zyndranowej fajne, ale aż super? Przychodzi mi do
głowy tylko jedna osobniczka.
- Z Opola? - dopytuję. I już wiem o kogo chodzi. Ucieszyłem się, gdy to
usłyszałem, bo zawsze miło, gdy człowiek wpada na znajome twarze. Jest wtedy
szansa, że psem nie poszczują.
Bazowej aktualnie nie ma, gdyż pojechała do sklepu, ale i tak spotykam wiele
znanych gęb. Świat chatkowiczów jest mały, ciągle się na kogoś wpada 😏.
Siadam sobie na werandzie (zwanej tu przyzbą), otwieram piwko. Jest
przyjemnie, cieplutko, sympatycznie... Ale zaczyna mnie nosić! Sądziłem, że
jak zajdę do chatki, to położę się na kimanko, lecz mi przeszło. Wybrałbym się
do Tylawy!
Wraca Gosia-bazowa.
- My się znamy - rzuca badawczo. Owszem, widzieliśmy się chociażby rok temu. -
Zostajesz na noc?
- I to nie na jedną, a co najmniej na dwie, a może i trzy - odpowiadam, bo
plany na końcówkę wyjazdu jeszcze się nie wykrystalizowały. A ponieważ ta
Tylawa mnie kusi, więc pożyczam rower i pedałuję w kierunku cywilizacji.
Wioska wygląda jak wymarła, ludzi brak, samochodów prawie też (minęły mnie dwa
wozy na odcinku siedmiu kilometrów).
Moje małe odkrycie: zniszczony most wraz ze śluzą na potoku Panna. Jest tu na
tyle głęboko, że można by się wykąpać!
W Tylawie (Тылява, ukr. Тилява) jak zwykle hałas i burdel z
powodu pędzących do granicy setek aut. I Cyganów. Od wielu sezonów latem w
Beskid Niski ciągną masy rumuńskich Romów, którzy zbierają tutaj grzyby, choć
właściwie można by to określić jako masową gospodarkę rabunkową. Pozyskiwane
są ich ogromne ilości, wysyłane potem do Rumunii, gdzie prawdopodobnie trafia
to w ręce mafii, która następnie je pakuje i... przysyła z powrotem do
bogatszych krajów EU za grubą kasę. Ewentualnie od razu eksportowane są na zachód. Co prawda zbierać grzyby w polskich lasach może każdy, lecz nie jako zbiór
przemysłowy - do tego potrzebne są specjalne zezwolenia. Oczywiście lata
mijają, sytuacja się powtarza, ale i tak nikt z tym nic nie robi. A obrazki są
dokładnie takie same podczas każdej wizyty: pod sklepem kręcą się Cyganki w
kolorowych kieckach, po kątach czają się chmurni mężczyźni wypalający
papierosa za papierosem, a latającym w różne strony dzieciakom obsługa
nieustannie patrzy na ręce.
Zjadam obiad, robię zakupy i ruszam z powrotem. Na asfalcie dostrzegam
interesujący napis. Gdyby się cofnąć o kilkadziesiąt lat, to byłbym pewien, że autorami są miejscowi Łemkowie.
W lesie znowu pusto. W Zyndranowej również. To nigdy nie była metropolia, lecz
teraz wszystkich gdzieś wycięło. Skansen łemkowski jeszcze ma otwartą
bramę, więc robię szybkie zdjęcie pomnika poległych w Operacji Dukielskiej.
Niebo robi się ciemniejsze, gdzieś na Słowacji pomrukuje burza, lecz tutaj nie
spadła nawet kropla. Po raz kolejny powtórzę, że gratuluję meteorologom
celnych prognoz.
Wpadam z impetem na chatkę i słyszę spod dachu okrzyki:
- Szurkowski, nie, to Szozda na mecie! 😏
Towarzystwo akurat konsumuje obiad, a może kolację. To swoisty rytuał, gdy
bazuje Gośka - praktycznie codziennie jest żarcie dla wszystkich chętnych. A
że gotować lubi i potrafi, to jedzenie zawsze smakuje i potem ludzie się skarżą, że
znowu przytyli...
Wieczór upływa leniwie, a dzień kończy się wieloma barwami.
Beskid Niski tak potrafi zaskakiwać cudami, że ja wręcz jestem pewna, iż w Króliku zabrzmi znów dzwon. Pewnie znasz historię Polan Surowicznych ale i tak się powtórzę. Tam też stowarzyszenie było, odnowy dzwonnicy. Latami ciułali grosze i pracą swoich rąk odnawiali kamienną dzwonnicę. Wpierw zabezpieczyli budowlę, potem stawiali dach, na końcu osrebrzyli przepiękną banią. I gdzieś tak w 2018 roku, a może na początku 2019 prezentując wyniki swojej pracy poprosili o wieści czy ktoś słyszał o jakimkolwiek dzwonie do renowacji- by dzwonnica mogła żyć. Nie minęło kilka tygodni i odezwali się Polonusi z Hameryki, wskazując miejscówkę pewnego starego dzwonu oraz proponując niemałe dofinansowanie jego restauracji. Niestety, nie było mnie wówczas z nimi gdy pojechali pod wskazany adres oglądać dzwon, a bardzo chciałabym zobaczyć ich miny gdy ujrzeli dzwon z cerkwii w ... Polanach Surowicznych! Zaginiony od dziesięcioleci, szukany przez wielu!!! Na majówkę 2021 w samiuśkie południe dzwon rozbrzmiał się po dolince, a jego echo niosło się aż do Huty Polańskiej- to już słyszałam.
OdpowiedzUsuńW Niskim niemożliwe nie istnieje, a z sobie znanych źródeł w Króliku wiem, że stowarzyszenie rozpoczęło poszukiwania...
Gocha
I wszystko jasne: jeśli tak pisze jedna z najlepiej poinformowanych osób odnośnie Beskidu Niskiego, to coś jest na rzeczy!
UsuńDziękuję za ciepłe słowa, pochwała od turysty zawsze cieszy, tak jak powroty turystów. Już tłumaczę dlaczego bazowa, a nie chatkowa/ chatarka. Baza ma 40 lat, a chatka nie zawsze tak wyglądała jak dziś. W czasach pradawnych dysponowała znacznie mniejszą ilością miejsc noclegowych, w dzisiejszej bazówce rezydował GOPR( dlatego dziś nazywana jest goprówką) -po tych czasach zostały fundamenty po maszcie gopr przy zmywaku. I wtedy namiotami baza stała. A zarządzający bazą głównie namiotową to bazowy. Czasy się zmieniły, chatka jest dziś do wyłącznej dyspozycji SKPB Rzeszów, nie ma gopru ani ekip leśniczych, nawet szyszek już się w Dużej nie suszy. A i turystów łażacych z namiotami coraz mniej, zdecydowana większość woli spanko w chacie. Jednak 40 lat tradycji zobowiązuje i bazowy nadal jest bazowym, z sentymentu i tradycji.
OdpowiedzUsuńA zakładu żywienia zbiorowego- gar kuchni Małgosia aż tak nie zachwalaj bo jak się kiedyś zwalą tłumy i dla kogoś porcji zabraknie to Bazowej pęknie serduszko z żalu;)
Historię chaty oczywiście mniej więcej znam, ale dla mnie to zawsze była przede wszystkim chatka i nawet w rozmowach z turystami tak się ona przewija, a nie jako baza. Więc chatkowa, nie bazowa ;)
UsuńTłumy się po przeczytaniu mojego tekstu nie zjawią, bo mało kto to czyta, zatem serduszku bazowej nic nie grozi :)
Ja czytam, a pojeść też dobrze lubię. To mówiłem ja, Jarząbek.
OdpowiedzUsuńReką do góry, kto nie lubi pojeść? Nie widzę, nie słyszę...
UsuńCzytam ;) może się kiedyś tam zjawię, choć ja to wybredny jestem okrutnie ;)
OdpowiedzUsuńWybrednikom polecamy noc u sąsiada :P
UsuńAle z prawej, z sąsiadkom( zabieg celowy) paradującą w brudnych majtach- reformach i żebrającą o alkohol czy w chacie sąsiada z lewej która jest niebywałym zjawiskiem eklektyzmu kurnej chaty, z betonową stodołą i łemkowską chyżą? Mogłoby to w sumie być ciekawe doświadczenie;)
UsuńSąsiadki nie znam, pozostaje sąsiad!
UsuńZdecydowanie najlepsza z twoich relacji z Beskidu Niskiego. To taka wersja Niskiego, jaką lubię.
OdpowiedzUsuńTo dość dziwne, bo z racji lajtowego podejścia wydawało mi się, że jest taka trochę na odp....l, ale dzięki ;)
UsuńW tym roku wyjątkowo w Beskid Niski nie zawitałem... najgorszy wrzesień jaki pamiętam popsuł nieco rodzinny wypad;). Celem miała być właśnie podkarpacka część Beskidu Niskiego z Iwoniczem i okolicami, ale może w 2023, bo relacja zachęca, taki klimat lubię:)
OdpowiedzUsuńWrzesień był faktycznie dość kiepski na wędrówki, ale październik na razie zdaje się to wynagradzać ;)
UsuńWłaściwie to zależy. Beskid Niski jest duży. Tu był podział podział-południe do 1945/47. Północną część Beskidu Niskiego zamieszkiwali głównie Polacy, wioski także były głównie polskie. Rusini zamieszkiwali głównie południową część Beskidu Niskiego. No wiadomo, od 1947 roku podział ten nie obowiązuje, bo obszar południowy też się stał głównie polski etnicznie. Tak jak zniknęły mocno polskie obszary na terenie dzisiejszej Ukrainy, tak też zginęły rusińskie tu.
OdpowiedzUsuńPatrząc na obecne podziały pasm górskich, to można stwierdzić, że Beskid Niski był w zdecydowanej większości rusiński, bo taka Dukla już na przykład do niego nie należy. Poza tym Rusini mieszkali też na północy, choć nie w takiej zwartej kupie.
Usuń