sobota, 30 września 2023

Beskid Niski: Krempna - Żydowskie - Ożenna - Huta Polańska.

Krempna (Крампна) leży w środku Beskidu Niskiego i od niej rozpocznę letnią wędrówkę po tym paśmie w roku 2023. Nietypowo jak dla mnie, bo zazwyczaj starowałem bardziej na wschód albo na zachód, ale w środku nigdy.

Mocno pomięty wysiadam w wiosce, będącej siedzibą gminy, w lekko zaawansowane popołudnie w połowie sierpnia. Za mną wiele godzin jazdy i pięć różnych połączeń (jeden pociąg i cztery autobusy). Podróż w ostatnim busie umilały mi rozmowy starszych państwa o śmierci ich znajomego.
- Podobno Jędrek umarł - mówił pewien dziadek. - Ale na wszelki wypadek zadzwonię do niego i sprawdzę, czy odbierze.

W Krempnej wita mnie dokładnie taka pogoda, jaką zapowiadali: chmury wiszą nisko nad horyzontem i straszą deszczem. Może się wstrzymają chociaż do wieczora?


Swoje pierwsze kroki kieruję na cmentarz wojskowy numer 6; jakoś zawsze było mi do niego nie po drodze. Położony jest on na wzgórzu Łokieć, zatem muszę trochę podejść. Mijam jedną ze świeżych wiat postawionych w Beskidzie Niskim za grube pieniądze, a z racji lokalizacji wśród zabudowy kompletnie do niczego nieprzydatnych.


Trochę widoków, a tymczasem zaczyna siąpić. Miło.


Cmentarz zaprojektował Dušan Jurkovič, zatem można spodziewać się ciekawej architektury. I tak jest w istocie: główny pomnik ma postać okręgu składającego się z sześciu kamiennych filarów podtrzymujących wieniec. Na filarach umieszczono twarze antycznych (?) wojowników oraz dwie inskrypcje po niemiecku. 



Zarastające groby zdradzającą upływ czasu, krzyże z pewnością są zaś rekonstrukcjami, bo wyglądają zbyt dobrze. Chowano tu żołnierzy austro-węgierskich i rosyjskich poległych w czasie zimy 1914/1915, w bitwie gorlickiej, a także zmarłych od ran w szpitalu polowym działającym w Krempnej. Narodowości było oczywiście więcej niż dwie, na jednym z grobów widzę szarfę w kolorach i z napisem po włosku.



W momencie budowy szczyt był pozbawiony drzew, obecnie cmentarz otacza las.



Wracając do zostawionego niżej plecaka widzę czarnego kota skaczącego po łące. Zobaczywszy mnie przywarł do ziemi i dyskretnie obserwował spomiędzy trawy 😏.


Na asfalcie spotykam wycieczkę dzieciaków schodzących w dół i uzbrojonych w stroje kąpielowe. Nastoletnie opiekunki wydają się interesować bardziej swoimi smartfonami niż ruchem ulicznym.


Mżawka zmienia się w deszcz. Przydałoby się gdzieś schować, ale w centrum Krempnej nie ma żadnego lokalu. Kiedyś można było się skryć na werandzie jednego ze sklepów, lecz teraz straszą tam groźne kartki. Idę zatem zajrzeć do cerkwi, może coś to pomoże.



Po chwili opady się uspokajają, a potem zupełnie się kończą. W takim razie mogę ruszać w drogę! Zielonym szlakiem na południe.

Po bokach widzę pojedyncze chyże, pamiątkę po dawnych mieszkańcach Krempnej.


Stare i nowe. Ja się zatrzymałem, aby sfotografować obiekt z kominem po prawej, a jakieś kobiety uwieczniały i zachwycały się domkiem po lewej.


Zbiornik na Wisłoce. W nim się nie kąpią, ale obok działa basen.


Samotny krzyż, niemy świadek historii.


Ostatnimi zabudowaniami jest domek stacji badawczej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ale wcześniej zaczyna się tablicoza...


Najpierw MSWiA chwaliło się remontem drogi powiatowej w miejscowościach, które już od dawna nie istnieją. "Droga powiatowa" brzmi normalnie, ale to normalna droga nie jest. W każdym razie asfalt płaski jak stół, lepszy niż niejedna przelotówka. Potem pojawia się zakaz wjazdu dla motocykli. Nie wiem w czym one podpadły, szkodzą bardziej środowisku niż terenówki? Zakaz ten obowiązuje zaledwie przez kilkadziesiąt metrów, bowiem nowe znaki zakazują wjazdu wszystkim. No chyba, że są zameldowani w gminie Krempna, bo samochody z Krempnej są neutralne dla środowiska. Można też uzyskać zgodę na wjazd wysyłając smsa albo pisemnie w siedzibie Powiatowego Zarządu Dróg w Jaśle. Ponieważ zasięgu brak, więc zostaje chyba wysłanie listu... Następna tablica to informacja o granicy Magurskiego Parku Narodowego. Należy wykupić bilet przez internet (przypominam, że zasięgu brak).
I wreszcie bonus: próg zwalniający! W otoczeniu lasu i łączki! 
Przyzwyczaiłem się już, że w polskich parkach narodowych paranoja goni paranoję, ale w Magurskim poprzeczkę postawili bardzo wysoko i chyba po konsultacjach ze znajomym wytwórcą znaków.



W moją stronę ruchu brak (pewnie listy z prośbą o wjazd nie doszły do Jasła). Minął mnie tylko jeden pojazd: traktor z przyczepą na drewno. W końcu to park narodowy!
W pewnym momencie widzę leśną ścieżkę odbijającą w prawo. Wychodzi z niej dwójka turystów.
- Dokąd ona prowadzi? - zagaduję.
- Robi kółko, wraca potem do asfaltu.
- A jest tam coś ciekawego?
- Wszystko jest ciekawsze niż asfalt.
Niby tak, więc wchodzę na trasę o nazwie Ścieżka Przyrodnicza "Kiczera" im. Jana Rafińskiego (patron był profesorem - zoologiem na UJ).
Po chwili dochodzę do polany z szeregiem sympatycznych wiat. Tutaj można legalnie zrobić ognisko. Oczywiście pod pewnymi warunkami: w określonych godzinach należy dokonać... rezerwacji wiaty, a także zapłacić za drewno. Rezerwacja jest telefoniczna, a za drewno trzeba zapłacić osobiście, więc jeśli ktoś wpadłby na pomysł ogniska spontanicznie, to nic z tego. Aha, we wiatach nie można spożywać alkoholu i zostawać po zmroku. Wiadomo, turysta po spożyciu mógłby zasnąć i obudzić się w środku nocy, a tego przecież nie wolno.


Żeby przez przypadek nie naruszyć jakiegoś zakazu nie zatrzymuję się i dalej idę ścieżką, która w lesie okrąża szczyt Kiczery Żydowiańskiej. Jest mostek, schodki i wychodzimy na polanie z widokami na dolinę potoku Krempna i okoliczne górki. W środku wyróżnia się Werchowaniec, wznoszący się pomiędzy Ciechanią i Hutą Polańską.



Schodzę w dół na teren dawnej wioski Żydowskie (Жыдівскє). Wbrew nazwie zamieszkiwali ją prawie wyłącznie Rusini, Żydzi stanowili maksymalnie kilka rodzin. Miejscowość ta zdecydowanie nie miała szczęścia w ubiegłym wieku. Podczas Wielkiej Wojny została zniszczona niemal doszczętnie, podobnie jak sąsiednia Ciechania. Odbudowano ją, ale liczba mieszkańców spadła o jedną trzecią (niecałe czterysta). Schizma tylawska, w wyniku której do prawosławia powróciła setka miejscowych, przyniosła budowę drugiej, a właściwie trzeciej cerkwi (bo stały już dwie unickie). A potem przyszła kolejna wojna, kiedy to znów prawie wszystkie zabudowania zostały zniszczone lub rozebrane. Mieszkańcy nie mieli do czego wracać, rozeszli się po okolicy, ale tam czekali na nich radzieccy agitatorzy. Uwierzono zapewnieniom o sowieckim raju, w efekcie czego większość Żydowczan wylądowała w Donbasie. Innych wywieziono - już nie dobrowolnie - w rejon Tarnopola, a likwidację społeczności dokończyły polskie władze w czasie "akcji Wisła", kiedy to kilka ostatnich rodzin znalazło się na Ziemiach Wyzyskanych.
Dziś Żydowskiego już nie ma. Za komuny utworzono tu PGR i filię zakładu karnego, teraz została cisza.


Według przewodnika znajdziemy tutaj dwa cerkwiska i cmentarz. Opuszczam więc na chwilę szlak i podchodzę do drogi. Nekropolię widać po lewej.


Zachowało się kilkanaście nagrobków.



Na zdjęciu połączono aktualny podgląd z powietrza i mapę z 1938 roku. Lasy były znacznie bardziej cofnięte ku górom, droga biegła nieco inaczej niż dzisiaj. Domostwa stały głównie wzdłuż niej, a na początku wioski od strony Krempnej wznosiły się cerkwie. Unickie blisko siebie, prawosławna z boku. Na czerwono zaznaczono z kolei ścieżkę dydaktyczną, którą tu przyszedłem.


Czytam, że miejsce po najstarszej cerkwi jest nadal dobrze widoczne, ale ja nic nie widzę, wszystko pokrywa bujna zieleń.


Wracam na szlak. Z naprzeciwka idzie cała grupa osób - wszyscy w białych butach, oprócz psa, który wesoło lata po okolicy. Chyba muszę pomyśleć nad zmianą kolorystyki.

Powoli gramolę się do góry. Z każdym metrem mam coraz przyjemniej obrazki doliny dawnego Żydowskiego.





Na kopule szczytowej Wysokiego (657 metrów n.p.m.) stoi drewniana wieża. Nie kojarzę jej z poprzedniej wizyty, ale i nie powinienem, bowiem wzniesiono ją w ubiegłym roku. Tak po prawdzie, to z wieży widać praktycznie to samo, co z poziomu ziemi.


Mój wzrok od razu kieruje się w kierunku zachodnim. Ładnie prezentuje się Busov, ale za nim coś majaczy.


Tatry! Wśród poszarpanego horyzontu same gwiazdy: Sławkowski Szczyt, Gerlach, Łomnica, Lodowy, Kołowy Szczyt. Odległość 95- 105 kilometrów, więc całkiem nieźle jak na taką pogodę.


- Przed chwilą były jeszcze lepiej widoczne - mówi mi czteroosobowa grupa młodych ludzi siedzących na wieży. Może studenci, bo zastanawiają się jakie zadanie do wykonania wyznaczy im dziś leśniczy.

Znacznie bliższa charakterystyczna sylwetka Jaworzyny Konieczniańskiej. 


Młodzi się zbierają do Krempnej, więc zostaję sam z przyrodą i widokami. Podejście na Wysokie trochę mnie zmęczyło, bo pomimo braku słońca jest ciepło i duszno. Nawadniam się radlerem i chłonę chwile zbliżającego się wieczoru.


Teraz będę już prawie tylko schodził. Odcinek przez las jest monotonny i irytujący, bo ścieżki poniszczone są ciężkim sprzętem. Dzięki temu nie zapomnimy, że jesteśmy w parku narodowym. Przyjemniej się robi po wyjściu na wolną przestrzeń (i opuszczeniu PN), gdzie pola i łąki ciągnące się w dolinę kontrastują z lasem na przeciwległych wierzchołkach.



Gdzieś bardzo daleko majaczą czerwone promienie zachodzącego słońca, ale najważniejsze, że ostatecznie deszcz dał mi spokój.


Zejście mocno daje się we znaki kolanom, a z dołu pedałuje w górę para emerytów na elektrykach.
- A dokąd to wędrowcze? - zagadują.
- Na nocleg - odpowiadam uprzejmie.
- Tak wcześnie?
- Przecież już siódma - śmieję się, bo dzień tak szybko minął.


Na skrzyżowaniu skręcam w lewo w Ożenną (Ожынна). Jej historia była podobna do historii Żydowskiego, gdyż mocno poszkodowały ją obie wojny. W przeciwieństwie do poprzedniej wioski tu nie było konwersji na prawosławie w czasie schizmy tylawskiej, ale mieszkańcy również dali się nabrać radzieckim agitatorom i większość dobrowolnie wyjechała do Kraju Rad, gdzie miały na nich czekać złote góry. Pozostałych kilkadziesiąt osób dorwała "akcja Wisła", jednak Ożenna nie wyludniła się zupełnie. Wzdłuż drogi stoją gospodarstwa, pojedyncze domy i typowe bloki popegierowskie.



Święta Rodzina z 1910 roku.


W dawnym PGR-ze coś się nadal dzieje, a przynajmniej nie został kompletnie opuszczony. Przy ostatnim domu kręci się jakiś facet.
- A dokąd pan idzie? - woła.
- Do wiaty - mówię poprawiając plecak.
- Aaa, do szałasu - kiwa głową. - To za sto metrów.
- Sto metrów? To dobrze.
- Dobrze, dobrze...
No to sobie pogadaliśmy 😏.


Za PGR-em stała kiedyś cerkiew Bazylego Wielkiego, rozebrano ją w 1953 roku. Z łemkowskiego cmentarza zostało kilka grobów, teren mocno porośnięty jest pokrzywami. Przy cerkwi założono cmentarz wojenny nr 3, autor ponownie Dušan Jurkovič. Obok siebie leżą zgodnie żołnierze austro-węgierscy i rosyjscy.


Do celu mam trochę więcej niż sto metrów, ale i tak rzut beretem: przekraczam potok Ryjak i na najbliższym rozwidleniu skręcam w prawo, gdzie na skraju łąki stoi wiata autorstwa SKPB Rzeszów! Produkt kilkuletni, bo z 2020 roku. Początkowo nie posiadała przedniej ściany, potem założono folię, a teraz ma pełne ościanowanie ze wszystkich stron i może służyć do pełnoprawnego noclegu w każdych warunkach!


Wiatka jest nieduża, ale kilka osób spokojnie pomieści. W środku znajdziemy stół i trzy ławki, a także miotłę, stojak na świeczki i kapelusz słomkowy pozostawiony przez jakiegoś strojnisia. Jest czysto i porządnie, zatem nie będzie problemów, aby położyć się na podłodze. Szkoda, że zakazują rozpalania ognisk, ale zdaje się, że to teren prywatny, więc być może właściciel sobie tego nie życzył. W każdym razie liczba zakazów jest znacznie mniejsza niż w pobliskim parku narodowym 😏.


Na zegarku prawie dwudziesta, więc przy takim zachmurzeniu robi się ciemnawo. Rozpakowuję plecak, suszę koszulkę na płocie z żerdzi, zapalam znicza i lampkę kempingową. Innych ludzi tu nie ma, ale na pewno nie jestem sam: jakieś zwierzę nieustannie fuczy w pobliskich krzakach, włazi i złazi z drzew. W świetle latarki nic nie widać, nawet oczu, ale jest bardzo aktywne. Potem coś innego zaczyna drapać w podłogę i w ściany od zewnątrz, jakby się chciało dostać do środka. Co ciekawe, drzwi od wiaty mam otwarte, lecz tędy nic nie próbuje się wedrzeć 😏.


Wiata położona jest około pół kilometra od ostatnich domów (kiedyś zabudowa ciągnęła się aż tutaj), przez jakiś czas słyszę odgłosy z wioski: nawoływania ludzi, szczekanie psów i dziwny dźwięk przypominający odkurzacz, powtarzający się kilka razy. Czasami z okolicy dochodzą również pojedyncze strzały, pewnie odstraszające dziki. O dwudziestej pierwszej ludzkie głosy milkną, czasem wydrze się jakiś pies, zawarczy samochód jadący na Słowację. 
Noc jest czarna, jedynie malutkie światełko oddalonego domu stojącego wśród pól i lampka fluorescencyjna przy wiacie przebijają się przez czerń. Jestem przekonany, że już nic się dzisiaj nie wydarzy, umilam sobie czas dyskusją sam ze sobą przy smakowym rozgrzewaczu.
O dwudziestej pierwszej trzydzieści słychać jedynie świerszcze i fukające zwierzęta. I strzały na dziki, po przerwie znowu się odezwały i jakby zintensyfikowały. Są coraz głośniejsze, zaczynam się zastanawiać, czy to może nie polowanie? Ale dziwne miejsce, obok wioski i PN? A może jacyś Łemkowie moskalofile robią dywersję? 
Pojedyncze strzały zmieniają się w całe serie! Łup, łup, łup, bam, bam, bam, tratatatata - jak z karabinu maszynowego! To na pewno nie są żadne odstraszacze, to regularna wymiana ognia! Jestem kilometr od granicy ze Słowacją, może tam się coś dzieje? Nie, odgłosy strzelaniny dochodzą raczej z wioski!
O dwudziestej drugiej trzydzieści gdzieś z daleka odzywa się odgłos syren. Karetki! Czyżby jednak polowanie, pijani myśliwi pozabijali się wzajemnie? Syreny powoli się zbliżają, chyba dwa albo trzy wozy. W pewnym momencie odgłos cichnie. Pojechały dalej na Słowację? Albo do parku narodowego? Po kilku minutach wycie wraca, coś wjeżdża do Ożennej, ale to nie karetka, a straż pożarna, za nią druga i trzecia! Między drzewami dostrzegam od kilku chwil pomarańczowe światła, lecz sądziłem, iż to... lampy na ulicy. A potem stwierdziłem, że jestem idiotą: gdzie oświetlenie uliczne na takim zadupiu?! Słyszałem też podniesione głosy ludzkie, ale naiwnie wziąłem je za... rozmowy komentujące polowanie!
Opuszczam wiatę i idę w ciemnościach w kierunku wioski; ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale jeśli coś się dzieje tak blisko, to lepiej sprawdzić. Po dojściu do przeprawy przez potok widzę płomienie buchające w niebo! Pali się na PGR-ze!


Strzały mogły być jakimiś środkami chemicznymi, bo po przyjeździe straży sukcesywnie milkły, aż wreszcie ucichły. Pojawił się czwarty wóz o innym dźwięku syren, poza nimi słychać jedynie podniesione damskie głosy.
Wracam do siebie i myślę, że to dziwna sprawa. Pierwsze odgłosy "strzałów" doszły do moich uszu po przyjściu pod wiatę, czyli około dwudziestej. Pojedyncze, z dużymi przerwami, ale słyszalne. Skoro dudniły pod wiatą, to znaczy, że w wiosce tym bardziej. Najwyraźniej nikt jednak nie reagował, dopiero kiedy dwie godziny później rozpętała się kanonada, to ktoś zadzwonił po służby, a i tak kupa czasu minęła, zanim się zjawiły.
Po dwudziestej trzeciej w moją stronę jedzie terenówka. Myślę sobie, że policja i jeszcze oskarżą mnie jako obcego o podpalenie. A jednak nie, przemknęli szybko w kierunku granicy.
Kładę się spać w towarzystwie poświaty z migających świateł.

Obudziłem się przed siódmą. Fizjologia. SKPB Rzeszów było zapobiegawcze i postawiło wychodek, ale nie taki typowy - w razie deszczu można zmoknąć 😏. A na pewno się poparzyć, bo ścieżka do niego ginie w pokrzywach wielkości połowy człowieka.


Padać zdążyło rankiem ze dwa razy, a potem pogoda się stabilizuje. Czasem pojawia się nawet trochę słońca.



Udaje mi się wyjść z wiaty przed ósmą. Samą wiatę bardzo polecam, oby nie trafili się tu żadni debile żądni zrobienia syfu. Bo do tej pory chyba nikt jej nawet nie obsmarował bazgrołami!



Pierwsze kroki kieruję do wioski zobaczyć, co się paliło. PGR stoi jak stał, żadnych strat. Dwóch facetów kryje się w jednym z budynków i coś kombinuje.


Dopiero po drugiej stronie drogi rzuca mi się w oczy dom bez dachu! To on się zajął wieczorem! A strzały okazały się płonącym eternitem! Do gaszenia przyjechało aż osiem jednostek, najdalsza z Jasła, a najbliższa z Krempnej, więc musieli tu pędzić co najmniej siedemnaście kilometrów! W internecie od razu zrobiła się gównoburza, czy aż tylu strażaków było koniecznych do jednego domu. Nie znam się na tym, ale ciągle się zastanawiałem, dlaczego tak późno zgłoszono pożar, skoro eternit odzywał się co najmniej dwie godziny wcześniej?!


Opuszczam Ożenną strzelając, tfu tfu, zdjęcie cmentarzowi wojennemu.


Dziś będę głównie korzystał z niebieskiego długodystansowego szlaku Grybów - Rzeszów. Wspinam się kamienistą drogą przez pola.



Ostatnie spojrzenie na wiatę.


Szlak, którym się poruszam, określany jest niekiedy w internecie jako "najdzikszy szlak w Polsce". Raczej sporo w tym sensacyjnego tytułu aby przyciągnąć czytelnika, ale faktem jest, że po wejściu do lasu ścieżka mocno się zwęża, a w wielu miejscach przejście utrudniają krzaczory. Mimo to stał się on ostatnio dość popularny, coraz więcej osób próbuje go przejść w całości jako alternatywę dla oklepanego GSB.


Wkrótce dochodzę do granicy słowackiej. Ja to zwykle na niej bywa słupki pamiętają jeszcze czasy Adolfa i księdza - prezydenta.


Robię krótki postój na przełęczy Filipovské sedlo, gdzie zaczyna się słowacki zielony szlak biegnący na południe. Przyda się trochę nawodnienia do drugiego śniadania.


Pół kilometra dalej natykam się na czworoboczny pomnik poświęcony ofiarom obu wojen światowych, którzy zginęli "na tym wzgórzu". Zapewne chodzi o pobliski Filipovský vrch. Pomnik stoi po stronie słowackiej i posiada napisy w czterech językach.


W ogóle pomiędzy polską a słowacką stroną jest przepaść, a niby to ten sam las. Po polskiej praktycznie niczego nie wolno (w końcu PN), natomiast po słowackiej... przygotowano miejsce na ognisko z ławeczkami, kijki na kiełbaski i kosz na śmieci!


Zostawiam plecak i biegnę zobaczyć kilka pozostałości z II wojny światowej, a także samotny grób nieznanego czechosłowackiego żołnierza. Czyżby prawosławnego albo grekokatolika? Czy to raczej pokłosie struktury religijnej okolicznych mieszkańców?



Dalsza podróż granicą przebiega jak do tej pory: las, las i las. Tylko słupki czasem wyczyniają jakieś zygzaki.


Monotonię przerywa polana za przełęczą nad Ciechanią (Tepajec). Jak wskazuje nazwa jesteśmy nad Ciechanią (Тиханя), nieistniejącą od czasów wojny wioską, do których terenów Magurski PN stara się nie dopuszczać turystów. Można usiąść na ławeczce, to kolejny produkt SKPB Rzeszów, najaktywniejszej organizacji przewodnickiej w Beskidzie Niskim i Bieszczadach.


W lesie ponownie ślady wojenne: dobrze czytelne zarysy okopów.


Rosnąca temperatura powoli daje mi się we znaki, tym bardziej, że szybko ubywa mi wody. Mam jeszcze piwo, ale... jego też ubywa 😏. Widzę przed sobą jakieś górki i tylko mam nadzieję, że nie będę musiał ich za chwilę zdobywać. Nie brakuje mi za to sił na odbicie w bok, aby pogapić się na słowacką dolinę.



Wspominałem już, że momentami szlak wyglądał na mało uczęszczany. No i spotkałem w sumie całe sześć osób. Pierwsza dwójka to chłopy ze Śląska, którzy robią cały odcinek aż do Grybowa. Witamy się serdecznie, mówią, że idą od kilkunastu dni. Nie noszą ze sobą namiotów, śpią po kwaterach albo schroniskach, co jakiś czas ktoś im dowozi zapasy. Luksus. Ostatnie noce spali w "Hajstrze", w Lipowcu, w Komańczy i w Łupkowie. Łupków zadziwił ich... brakiem bufetu w "Chatce na Końcu Świata", za to bardzo polecają "Hajstrę", którą będę mijał za jakiś czas. 
- Mają tam jedzenie i piwo - roztaczają przede mną piękną wizję, zwłaszcza zimny trunek wbił się do głowy. Tak się zagadaliśmy, że w końcu trzeba było przerwać, aby pójść dalej. 
Kolejną dwójkę osób spotykam na zejściu do przełeczy Mazgalica, a ostatnią na samej przełęczy, z której po krótkiej przerwie schodzę żółtym szlakiem na polską stronę.


Huta Polańska (Гута Полянська) była wsią jak na Beskid Niski nietypową, bo polską. Osadnicy przybyli z północnych rejonów Karpat i skupili się wokół huty szkła, działającej od XVI/XVII do XIX wieku. W nazwie zawiera się więc i charakter osady i jej wczesna przynależność do Polan. Według miejscowych legend zamieszkali tu także konfederaci barscy, a ludność była pochodzenia szlacheckiego, choć ani w trybie życia ani w zamożności nie różnili się od chłopstwa. 
Na początku ubiegłego stulecia powstał pomysł wybudowania w wiosce kościoła, bo dotychczas Hucianie korzystali zazwyczaj z usług okolicznych cerkwi, głównie w Ciechanii, choć sami byli w większości rzymskimi katolikami. Długo trwało, aż władze kościelne łaskawie wyraziły zgodę na budowę, długo trwało zbieranie funduszy, wreszcie w 1935 roku prace ruszyły. Kamienna świątynia miała być wzorowana na kościółku przy pustelni św. Jana z Dukli. Uroczyste poświęcenie zaplanowano na 3 września 1939 roku. Z oczywistych przyczyn nie doszło do tego, a miejscowość została zniszczona jesienią 1944 roku w czasie bitwy o przełęcz Dukielską. Oberwał również niepoświęcony kościół. Po wojnie mieszkańcom nie pozwolono tu wrócić, przekazano im łemkowskie domy w pobliskich wsiach, gdzie niektórzy żyją do tej pory. Wieś, która przed wojną liczyła ponad trzysta osób, praktycznie przestała istnieć, a kościół stał się opuszczoną ruiną pozbawioną dachu aż do lat dziewięćdziesiątych.


Potem nad granicę zaczęło wracać życie. Kościół odbudowano i poświęcono w 1995 roku. Cóż jednak z tego, skoro nie ma tu wiernych. Msze odbywają się jedynie kilka razy w roku. Świątynia położona w środku niczego sprawia surrealistyczne wrażenie.



Kawałek dalej na północ, przy potoku Hucianka, stoi kilka domów, czyli współczesna Huta Polańska (przedwojenna zabudowa ciągnęła się bardziej na południe). Wyróżnia się wśród nich "Hajstra" - połączenie pensjonatu i schroniska działające w dawnej siedzibie WOP-istów.


Obok trwa wznoszenie drewnianej chałupy.


"Hajstrę" polecali panowie na szlaku jako miejsce jadła i napitku. Wchodzę zatem przez ogrodzenie pełen nadziei. Długo kombinuję z których drzwi skorzystać, nikogo nie ma. W końcu spotykam jakąś dziewczynę, która idzie po szefową. Ta przychodzi po chwili i przeprasza, że muszę czekać, ale mają jakieś problemy na budowie z ilością drewna. No i niestety okazuje się, że jedzenia brak, a piwa tym bardziej! Albo chłopaki z niebieskiego szlaku puścili wodze fantazji albo takie rzeczy są dostępne tylko dla wybranych, nocujących! Wielka szkoda, już miałem w ustach smak czegoś dobrego... Udaje mi się jedynie uzupełnić zapasy wody (tutejsza kranówa jest ponoć bardzo smaczna), a także kupić nektar porzeczkowy. Przynajmniej nie uschnę z pragnienia.

I w tym momencie mam zamiar skończyć wędrówkę pieszą, a przerzucić się na autostop, gdyż do dzisiejszego miejsca noclegowego mam prawie trzydzieści kilometrów. Najgorszy do przebycia będzie pierwszy odcinek: sześć kilometrów odludzia do Polan. Przecież tu nic nie jeździ, może tylko nieliczni turyści.


Wiadomo jednak, że głupi ma szczęście 😏. Na parkingu obok "Hajstry" zauważyłem rodzinkę, która majstrowała przy samochodzie. Po chwili dogonili mnie na szutrowej drodze i zabrali do środka! Facet z dziećmi relaksuje się w wielkim namiocie, do Huty jeździ od lat, bo lubi ciszę i spokój (faktycznie innych atrakcji tu brak). Gdy usłyszał, że nic nie udało mi się w schronisku kupić, to nawet chciał zawrócić, aby dać mi zimne piwo ze swoich zapasów, ale przekonałem go, że to przesada 😏. 
Wygodnie i w kwadrans docieram do skrzyżowania w Polanach (Поляны).


Częstym paradoksem autostopu jest sytuacja, że na głównej drodze dłużej się go łapie niż na bocznej. Tutaj problemem jest kompletny brak ruchu, prawie nic nie jeździ. Mija trochę czasu, zatrzymuje się czwarty samochód. Pojawił się akcent regionalny: kierowca jest z Krosna, ale jego mama pochodziła z Huty Polańskiej i mieszkała gdzieś pod Krempną. Rozmowa upływa na dyskusji czy lepiej mieszkać w bloku, czy w domu.
- Ja wolę w bloku - mówi. - Ale żona uwielbia kopać w ogródku, więc musiałem kupić działkę.

Wychodzę na skrzyżowaniu dróg między Chyrową a Mszaną. Stąd zawsze rozciąga się ładny widok.


Nie namyślając się długo zaczynam schodzić w kierunku Mszany.


Tym razem staje wóz numer trzy.
- Do Tylawy? - zapytuję.
- Ja tylko do Zyndranowej - słyszę, choć przecież Tylawa jest bliżej.
Facet zza kierownicy jeździ po Beskidzie Niskim na kole, bo mu siada kręgosłup i nie może nosić plecaka. Mógłbym się w sumie zabrać z nim aż do Zyndro (jedzie do skansenu), ale wole wysiąść w Tylawie (Тылява). W sklepie zrobię zakupy, a w knajpie coś zjem i wypiję. Przed czternastą jestem już przy stoliku obiadowym, a więc dotarcie z Huty zajęło mi zaledwie godzinę i kwadrans.


Siedząc nad plackami ziemniaczanymi słyszę dźwięk syren. Ki diabeł, znowu jestem w Ożennej? Pędzi straż, potem karetka i policja. Po pewnym czasie leci LPR, wszystko w stronę granicy. Kelnerki mówią, że wybuchła butla z gazem gdzieś na granicy Barwinka i Tylawy.
- Staszek zginął - kiwa ze smutkiem jeden facet, który przyjechał na rowerze.
Potem okazało się, że jednak nie butla, ale wybuchła opona podczas pompowania kół przyczepki! Śmierć od odłamków poniósł emerytowany leśniczy. W Ożennej nie odnotowano ofiar, ale ja zaczynam się zastanawiać, czy jutro też niedaleko mnie coś wybuchnie albo się nie spali!

Pojedzony ruszam w stronę Zyndranowej. Do wioski dowozi mnie polski Niemiec w czarnym BMW, potem zostaje mi tylko doczłapać do chatki SKPB Rzeszów.

8 komentarzy:

  1. To miałeś bardzo urozmaiconą wycieczkę w różne wydarzenia. Cmentarze projektowane przez Dušana Jurkoviča są bardzo charakterystyczne i ciekawe. Ilość zakazów w PN jest imponująca, dobrze że można oddychać. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie się dość często zdarzają jakieś dziwne historie po drodze, więc człowiek się przyzwyczaja ;) Jurkovič to klasa sama w sobie, zawsze z przyjemnością odwiedzam jego dzieła. Pozdrowienia!

      Usuń
  2. Fajne dwa dni.
    Hajstra rzeczywiście jest mało rozrywkowa, ale ostatnio to zaczynam marzyć o jakimś tygodniu tam. Parę lat temu to i zasięgu nie było...cudo na dziś. Pod względem jedzenia to raczej agroturystyka niż schronisko, ale jedzenie było przepyszne i nie za miliony (obiadem dla 1 osoby najadłem się z żoną, ona zupą fasolową, ja pierogami z mięsem).
    Oby w dalszej wędrówce nie było już wybuchów/pożarów, bo na nic zakazy MPN jak go niechcący spalisz ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo wszystko trochę dziwne, że nie mieli kompletnie nic do jedzenia bez zamówienia.
      A pewnie wytrzymałbym bym tam z jeden dzień, później zaczęłoby mnie nosić ;). Nawet pętlę po szlakach trudno zrobić nie korzystając z samochodu...

      Na szczęście w kolejne dni już nie byłem w żadnym polskim parku narodowym :)

      Usuń
    2. Fakt, ciężko stamtąd zrobić pętle - ale na dziś to mi potrzeba odcięcia od zasięgu, snu i ciszy, pewnie też w trzecim dniu by mnie już nosiło, ale teraz... ;)

      Usuń
    3. Najprościej będzie zejść do piwnicy, u mnie na przykład bywa, że nie ma zasięgu ;)

      Usuń
  3. Fajna jest ta wiatka zbudowana przez SKPB i zamykana i z wychodkiem Oby więcej takich!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mała, skromna, ale jakże przydatna! SKPB Rzeszów miało świetny pomysł.

      Usuń