Krempna (Крампна) leży w środku Beskidu Niskiego i od niej rozpocznę
letnią wędrówkę po tym paśmie w roku 2023. Nietypowo jak dla mnie, bo
zazwyczaj starowałem bardziej na wschód albo na zachód, ale w środku
nigdy.
Mocno pomięty wysiadam w wiosce, będącej siedzibą gminy, w lekko zaawansowane
popołudnie w połowie sierpnia. Za mną wiele godzin jazdy i pięć różnych połączeń
(jeden pociąg i cztery autobusy). Podróż w ostatnim busie umilały mi rozmowy
starszych państwa o śmierci ich znajomego.
- Podobno Jędrek umarł - mówił pewien dziadek. - Ale na wszelki wypadek
zadzwonię do niego i sprawdzę, czy odbierze.
W Krempnej wita mnie dokładnie taka pogoda, jaką zapowiadali: chmury wiszą
nisko nad horyzontem i straszą deszczem. Może się wstrzymają chociaż do
wieczora?
Swoje pierwsze kroki kieruję na cmentarz wojskowy numer 6; jakoś zawsze było
mi do niego nie po drodze. Położony jest on na wzgórzu Łokieć, zatem
muszę trochę podejść. Mijam jedną ze świeżych wiat postawionych w Beskidzie
Niskim za grube pieniądze, a z racji lokalizacji wśród zabudowy kompletnie do
niczego nieprzydatnych.
Trochę widoków, a tymczasem zaczyna siąpić. Miło.
Cmentarz zaprojektował Dušan Jurkovič, zatem można spodziewać się
ciekawej architektury. I tak jest w istocie: główny pomnik ma postać okręgu
składającego się z sześciu kamiennych filarów podtrzymujących wieniec. Na
filarach umieszczono twarze antycznych (?) wojowników oraz dwie inskrypcje po
niemiecku.
Zarastające groby zdradzającą upływ czasu, krzyże z pewnością są zaś
rekonstrukcjami, bo wyglądają zbyt dobrze. Chowano tu żołnierzy
austro-węgierskich i rosyjskich poległych w czasie zimy 1914/1915, w bitwie
gorlickiej, a także zmarłych od ran w szpitalu polowym działającym w Krempnej.
Narodowości było oczywiście więcej niż dwie, na jednym z grobów widzę szarfę w
kolorach i z napisem po włosku.
W momencie budowy szczyt był pozbawiony drzew, obecnie cmentarz otacza
las.
Wracając do zostawionego niżej plecaka widzę czarnego kota skaczącego po łące.
Zobaczywszy mnie przywarł do ziemi i dyskretnie obserwował spomiędzy trawy 😏.
Na asfalcie spotykam wycieczkę dzieciaków schodzących w dół i uzbrojonych w
stroje kąpielowe. Nastoletnie opiekunki wydają się interesować bardziej swoimi
smartfonami niż ruchem ulicznym.
Mżawka zmienia się w deszcz. Przydałoby się gdzieś schować, ale w centrum
Krempnej nie ma żadnego lokalu. Kiedyś można było się skryć na werandzie
jednego ze sklepów, lecz teraz straszą tam groźne kartki. Idę zatem zajrzeć do
cerkwi, może coś to pomoże.
Po chwili opady się uspokajają, a potem zupełnie się kończą. W takim razie
mogę ruszać w drogę! Zielonym szlakiem na południe.
Po bokach widzę pojedyncze chyże, pamiątkę po dawnych mieszkańcach Krempnej.
Stare i nowe. Ja się zatrzymałem, aby sfotografować obiekt z kominem po
prawej, a jakieś kobiety uwieczniały i zachwycały się domkiem po lewej.
Zbiornik na Wisłoce. W nim się nie kąpią, ale obok działa basen.
Samotny krzyż, niemy świadek historii.
Ostatnimi zabudowaniami jest domek stacji badawczej Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Ale wcześniej zaczyna się tablicoza...
Najpierw MSWiA chwaliło się remontem drogi powiatowej w miejscowościach, które
już od dawna nie istnieją. "Droga powiatowa" brzmi normalnie, ale to normalna
droga nie jest. W każdym razie asfalt płaski jak stół, lepszy niż niejedna
przelotówka. Potem pojawia się zakaz wjazdu dla motocykli. Nie wiem w czym one
podpadły, szkodzą bardziej środowisku niż terenówki? Zakaz ten obowiązuje
zaledwie przez kilkadziesiąt metrów, bowiem nowe znaki zakazują wjazdu
wszystkim. No chyba, że są zameldowani w gminie Krempna, bo samochody z
Krempnej są neutralne dla środowiska. Można też uzyskać zgodę na wjazd
wysyłając smsa albo pisemnie w siedzibie Powiatowego Zarządu Dróg w Jaśle.
Ponieważ zasięgu brak, więc zostaje chyba wysłanie listu... Następna tablica
to informacja o granicy Magurskiego Parku Narodowego. Należy wykupić bilet
przez internet (przypominam, że zasięgu brak).
I wreszcie bonus: próg zwalniający! W otoczeniu lasu i łączki!
Przyzwyczaiłem się już, że w polskich parkach narodowych paranoja goni
paranoję, ale w Magurskim poprzeczkę postawili bardzo wysoko i chyba po
konsultacjach ze znajomym wytwórcą znaków.
W moją stronę ruchu brak (pewnie listy z prośbą o wjazd nie doszły do Jasła).
Minął mnie tylko jeden pojazd: traktor z przyczepą na drewno. W końcu to park
narodowy!
W pewnym momencie widzę leśną ścieżkę odbijającą w prawo. Wychodzi z niej
dwójka turystów.
- Dokąd ona prowadzi? - zagaduję.
- Robi kółko, wraca potem do asfaltu.
- A jest tam coś ciekawego?
- Wszystko jest ciekawsze niż asfalt.
Niby tak, więc wchodzę na trasę o nazwie Ścieżka Przyrodnicza "Kiczera" im.
Jana Rafińskiego (patron był profesorem - zoologiem na UJ).
Po chwili dochodzę do polany z szeregiem sympatycznych wiat. Tutaj można
legalnie zrobić ognisko. Oczywiście pod pewnymi warunkami: w określonych
godzinach należy dokonać... rezerwacji wiaty, a także zapłacić za drewno.
Rezerwacja jest telefoniczna, a za drewno trzeba zapłacić osobiście, więc
jeśli ktoś wpadłby na pomysł ogniska spontanicznie, to nic z tego. Aha, we
wiatach nie można spożywać alkoholu i zostawać po zmroku. Wiadomo, turysta po
spożyciu mógłby zasnąć i obudzić się w środku nocy, a tego przecież nie wolno.
Żeby przez przypadek nie naruszyć jakiegoś zakazu nie zatrzymuję się i dalej
idę ścieżką, która w lesie okrąża szczyt Kiczery Żydowiańskiej. Jest
mostek, schodki i wychodzimy na polanie z widokami na dolinę potoku Krempna i
okoliczne górki. W środku wyróżnia się Werchowaniec, wznoszący się pomiędzy
Ciechanią i Hutą Polańską.
Schodzę w dół na teren dawnej wioski Żydowskie (Жыдівскє). Wbrew nazwie zamieszkiwali ją prawie wyłącznie Rusini,
Żydzi stanowili maksymalnie kilka rodzin. Miejscowość ta zdecydowanie nie
miała szczęścia w ubiegłym wieku. Podczas Wielkiej Wojny została zniszczona
niemal doszczętnie, podobnie jak sąsiednia Ciechania. Odbudowano ją, ale
liczba mieszkańców spadła o jedną trzecią (niecałe czterysta). Schizma
tylawska, w wyniku której do prawosławia powróciła setka miejscowych,
przyniosła budowę drugiej, a właściwie trzeciej cerkwi (bo stały już dwie
unickie). A potem przyszła kolejna wojna, kiedy to znów prawie wszystkie
zabudowania zostały zniszczone lub rozebrane. Mieszkańcy nie mieli do czego
wracać, rozeszli się po okolicy, ale tam czekali na nich radzieccy
agitatorzy. Uwierzono zapewnieniom o sowieckim raju, w efekcie czego
większość Żydowczan wylądowała w Donbasie. Innych wywieziono - już nie
dobrowolnie - w rejon Tarnopola, a likwidację społeczności dokończyły
polskie władze w czasie "akcji Wisła", kiedy to kilka ostatnich rodzin
znalazło się na Ziemiach Wyzyskanych.
Dziś Żydowskiego już nie ma. Za komuny utworzono tu PGR i filię zakładu
karnego, teraz została cisza.
Według przewodnika znajdziemy tutaj dwa cerkwiska i cmentarz. Opuszczam więc na chwilę szlak i podchodzę do drogi. Nekropolię widać po lewej.
Na zdjęciu połączono aktualny podgląd z powietrza i mapę z 1938 roku. Lasy były znacznie bardziej cofnięte ku górom, droga biegła nieco inaczej niż dzisiaj. Domostwa stały głównie wzdłuż niej, a na początku wioski od strony Krempnej wznosiły się cerkwie. Unickie blisko siebie, prawosławna z boku. Na czerwono zaznaczono z kolei ścieżkę dydaktyczną, którą tu przyszedłem.
Czytam, że miejsce po najstarszej cerkwi jest nadal dobrze widoczne, ale ja nic nie widzę, wszystko pokrywa bujna zieleń.
Wracam na szlak. Z naprzeciwka idzie cała grupa osób - wszyscy w białych butach, oprócz psa, który wesoło lata po okolicy. Chyba muszę pomyśleć nad zmianą kolorystyki.
Powoli gramolę się do góry. Z każdym metrem mam coraz przyjemniej obrazki
doliny dawnego Żydowskiego.
Na kopule szczytowej Wysokiego (657 metrów n.p.m.) stoi drewniana wieża. Nie kojarzę jej z poprzedniej wizyty, ale i nie powinienem, bowiem wzniesiono ją w ubiegłym roku. Tak po prawdzie, to z wieży widać praktycznie to samo, co z poziomu ziemi.
Mój wzrok od razu kieruje się w kierunku zachodnim. Ładnie prezentuje się Busov, ale za nim coś majaczy.
Tatry! Wśród poszarpanego horyzontu same gwiazdy: Sławkowski Szczyt, Gerlach, Łomnica, Lodowy, Kołowy Szczyt. Odległość 95- 105 kilometrów, więc całkiem nieźle jak na taką pogodę.
- Przed chwilą były jeszcze lepiej widoczne - mówi mi czteroosobowa grupa młodych ludzi siedzących na wieży. Może studenci, bo zastanawiają się jakie zadanie do wykonania wyznaczy im dziś leśniczy.
Znacznie bliższa charakterystyczna sylwetka Jaworzyny
Konieczniańskiej.
Młodzi się zbierają do Krempnej, więc zostaję sam z przyrodą i widokami. Podejście na Wysokie trochę mnie zmęczyło, bo pomimo braku słońca jest ciepło i duszno. Nawadniam się radlerem i chłonę chwile zbliżającego się wieczoru.
Teraz będę już prawie tylko schodził. Odcinek przez las jest monotonny i irytujący, bo ścieżki poniszczone są ciężkim sprzętem. Dzięki temu nie zapomnimy, że jesteśmy w parku narodowym. Przyjemniej się robi po wyjściu na wolną przestrzeń (i opuszczeniu PN), gdzie pola i łąki ciągnące się w dolinę kontrastują z lasem na przeciwległych wierzchołkach.
Gdzieś bardzo daleko majaczą czerwone promienie zachodzącego słońca, ale najważniejsze, że ostatecznie deszcz dał mi spokój.
Zejście mocno daje się we znaki kolanom, a z dołu pedałuje w górę para
emerytów na elektrykach.
- A dokąd to wędrowcze? - zagadują.
- Na nocleg - odpowiadam uprzejmie.
- Tak wcześnie?
- Przecież już siódma - śmieję się, bo dzień tak szybko minął.
Na skrzyżowaniu skręcam w lewo w Ożenną (Ожынна). Jej historia była podobna do historii Żydowskiego, gdyż
mocno poszkodowały ją obie wojny. W przeciwieństwie do poprzedniej wioski
tu nie było konwersji na prawosławie w czasie schizmy tylawskiej, ale
mieszkańcy również dali się nabrać radzieckim agitatorom i większość
dobrowolnie wyjechała do Kraju Rad, gdzie miały na nich czekać złote góry.
Pozostałych kilkadziesiąt osób dorwała "akcja Wisła", jednak Ożenna nie
wyludniła się zupełnie. Wzdłuż drogi stoją gospodarstwa, pojedyncze domy i
typowe bloki popegierowskie.
W dawnym PGR-ze coś się nadal dzieje, a przynajmniej nie został kompletnie
opuszczony. Przy ostatnim domu kręci się jakiś facet.
- A dokąd pan idzie? - woła.
- Do wiaty - mówię poprawiając plecak.
- Aaa, do szałasu - kiwa głową. - To za sto metrów.
- Sto metrów? To dobrze.
- Dobrze, dobrze...
No to sobie pogadaliśmy 😏.
Za PGR-em stała kiedyś cerkiew Bazylego Wielkiego, rozebrano ją w 1953 roku.
Z łemkowskiego cmentarza zostało kilka grobów, teren mocno porośnięty jest
pokrzywami. Przy cerkwi założono cmentarz wojenny nr 3, autor
ponownie Dušan Jurkovič. Obok siebie leżą zgodnie żołnierze
austro-węgierscy i rosyjscy.
Do celu mam trochę więcej niż sto metrów, ale i tak rzut beretem:
przekraczam potok Ryjak i na najbliższym rozwidleniu skręcam w prawo, gdzie na
skraju łąki stoi wiata autorstwa SKPB Rzeszów! Produkt
kilkuletni,
bo z 2020 roku. Początkowo nie posiadała przedniej ściany, potem założono folię, a teraz
ma pełne ościanowanie ze wszystkich stron i może służyć do pełnoprawnego
noclegu w każdych warunkach!
Wiatka jest nieduża, ale kilka osób spokojnie pomieści. W środku znajdziemy
stół i trzy ławki, a także miotłę, stojak na świeczki i kapelusz słomkowy
pozostawiony przez jakiegoś strojnisia. Jest czysto i porządnie, zatem nie
będzie problemów, aby położyć się na podłodze. Szkoda, że zakazują
rozpalania ognisk, ale zdaje się, że to teren prywatny, więc być może
właściciel sobie tego nie życzył. W każdym razie liczba zakazów jest
znacznie mniejsza niż w pobliskim parku narodowym 😏.
Na zegarku prawie dwudziesta, więc przy takim zachmurzeniu robi się
ciemnawo. Rozpakowuję plecak, suszę koszulkę na płocie z żerdzi, zapalam
znicza i lampkę kempingową. Innych ludzi tu nie ma, ale na pewno nie jestem
sam: jakieś zwierzę nieustannie fuczy w pobliskich krzakach, włazi i złazi z
drzew. W świetle latarki nic nie widać, nawet oczu, ale jest bardzo aktywne.
Potem coś innego zaczyna drapać w podłogę i w ściany od zewnątrz, jakby się
chciało dostać do środka. Co ciekawe, drzwi od wiaty mam otwarte, lecz tędy
nic nie próbuje się wedrzeć 😏.
Wiata położona jest około pół kilometra od ostatnich domów (kiedyś zabudowa
ciągnęła się aż tutaj), przez jakiś czas słyszę odgłosy z wioski:
nawoływania ludzi, szczekanie psów i dziwny dźwięk przypominający odkurzacz,
powtarzający się kilka razy. Czasami z okolicy dochodzą również pojedyncze
strzały, pewnie odstraszające dziki. O dwudziestej pierwszej ludzkie głosy
milkną, czasem wydrze się jakiś pies, zawarczy samochód jadący na
Słowację.
Noc jest czarna, jedynie malutkie światełko oddalonego domu stojącego wśród
pól i lampka fluorescencyjna przy wiacie przebijają się przez czerń. Jestem
przekonany, że już nic się dzisiaj nie wydarzy, umilam sobie czas dyskusją
sam ze sobą przy smakowym rozgrzewaczu.
O dwudziestej pierwszej trzydzieści słychać jedynie świerszcze i fukające
zwierzęta. I strzały na dziki, po przerwie znowu się odezwały i jakby
zintensyfikowały. Są coraz głośniejsze, zaczynam się zastanawiać, czy to
może nie polowanie? Ale dziwne miejsce, obok wioski i PN? A może jacyś
Łemkowie moskalofile robią dywersję?
Pojedyncze strzały zmieniają się w całe serie! Łup, łup, łup, bam, bam, bam,
tratatatata - jak z karabinu maszynowego! To na pewno nie są żadne
odstraszacze, to regularna wymiana ognia! Jestem kilometr od granicy ze
Słowacją, może tam się coś dzieje? Nie, odgłosy strzelaniny dochodzą raczej
z wioski!
O dwudziestej drugiej trzydzieści gdzieś z daleka odzywa się odgłos syren.
Karetki! Czyżby jednak polowanie, pijani myśliwi pozabijali się wzajemnie?
Syreny powoli się zbliżają, chyba dwa albo trzy wozy. W pewnym momencie
odgłos cichnie. Pojechały dalej na Słowację? Albo do parku narodowego? Po
kilku minutach wycie wraca, coś wjeżdża do Ożennej, ale to nie karetka, a
straż pożarna, za nią druga i trzecia! Między drzewami dostrzegam od kilku
chwil pomarańczowe światła, lecz sądziłem, iż to... lampy na ulicy. A potem
stwierdziłem, że jestem idiotą: gdzie oświetlenie uliczne na takim zadupiu?!
Słyszałem też podniesione głosy ludzkie, ale naiwnie wziąłem je za...
rozmowy komentujące polowanie!
Opuszczam wiatę i idę w ciemnościach w kierunku wioski; ciekawość to
pierwszy stopień do piekła, ale jeśli coś się dzieje tak blisko, to lepiej
sprawdzić. Po dojściu do przeprawy przez potok widzę płomienie buchające
w niebo! Pali się na PGR-ze!
Strzały mogły być jakimiś środkami chemicznymi, bo po przyjeździe straży
sukcesywnie milkły, aż wreszcie ucichły. Pojawił się czwarty wóz o innym
dźwięku syren, poza nimi słychać jedynie podniesione damskie głosy.
Wracam do siebie i myślę, że to dziwna sprawa. Pierwsze odgłosy "strzałów"
doszły do moich uszu po przyjściu pod wiatę, czyli około dwudziestej.
Pojedyncze, z dużymi przerwami, ale słyszalne. Skoro dudniły pod wiatą, to
znaczy, że w wiosce tym bardziej. Najwyraźniej nikt jednak nie reagował,
dopiero kiedy dwie godziny później rozpętała się kanonada, to ktoś zadzwonił
po służby, a i tak kupa czasu minęła, zanim się zjawiły.
Po dwudziestej trzeciej w moją stronę jedzie terenówka. Myślę sobie, że
policja i jeszcze oskarżą mnie jako obcego o podpalenie. A jednak nie,
przemknęli szybko w kierunku granicy.
Kładę się spać w towarzystwie poświaty z migających świateł.
Obudziłem się przed siódmą. Fizjologia. SKPB Rzeszów było zapobiegawcze i
postawiło wychodek, ale nie taki typowy - w razie deszczu można zmoknąć 😏.
A na pewno się poparzyć, bo ścieżka do niego ginie w pokrzywach wielkości
połowy człowieka.
Padać zdążyło rankiem ze dwa razy, a potem pogoda się stabilizuje. Czasem
pojawia się nawet trochę słońca.
Udaje mi się wyjść z wiaty przed ósmą. Samą wiatę bardzo polecam, oby nie
trafili się tu żadni debile żądni zrobienia syfu. Bo do tej pory chyba nikt
jej nawet nie obsmarował bazgrołami!
Pierwsze kroki kieruję do wioski zobaczyć, co się paliło. PGR stoi jak stał,
żadnych strat. Dwóch facetów kryje się w jednym z budynków i coś kombinuje.
Dopiero po drugiej stronie drogi rzuca mi się w oczy dom bez dachu! To on
się zajął wieczorem! A strzały okazały się płonącym eternitem! Do gaszenia
przyjechało aż osiem jednostek, najdalsza z Jasła, a najbliższa z Krempnej,
więc musieli tu pędzić co najmniej siedemnaście kilometrów! W internecie od
razu zrobiła się gównoburza, czy aż tylu strażaków było koniecznych do
jednego domu. Nie znam się na tym, ale ciągle się zastanawiałem, dlaczego
tak późno zgłoszono pożar, skoro eternit odzywał się co najmniej dwie
godziny wcześniej?!
Opuszczam Ożenną strzelając, tfu tfu, zdjęcie cmentarzowi
wojennemu.
Dziś będę głównie korzystał z
niebieskiego długodystansowego szlaku
Grybów - Rzeszów. Wspinam się kamienistą drogą przez pola.
Ostatnie spojrzenie na wiatę.
Szlak, którym się poruszam, określany jest niekiedy w internecie jako
"najdzikszy szlak w Polsce". Raczej sporo w tym sensacyjnego tytułu aby
przyciągnąć czytelnika, ale faktem jest, że po wejściu do lasu ścieżka mocno
się zwęża, a w wielu miejscach przejście utrudniają krzaczory. Mimo to stał
się on ostatnio dość popularny, coraz więcej osób próbuje go przejść w
całości jako alternatywę dla oklepanego GSB.
Wkrótce dochodzę do granicy słowackiej. Ja to zwykle na niej bywa słupki
pamiętają jeszcze czasy Adolfa i księdza - prezydenta.
Robię krótki postój na przełęczy Filipovské sedlo, gdzie zaczyna
się słowacki zielony szlak biegnący na południe. Przyda się trochę
nawodnienia do drugiego śniadania.
Pół kilometra dalej natykam się na czworoboczny pomnik poświęcony ofiarom
obu wojen światowych, którzy zginęli "na tym wzgórzu". Zapewne chodzi o
pobliski Filipovský vrch. Pomnik stoi po stronie słowackiej i
posiada napisy w czterech językach.
W ogóle pomiędzy polską a słowacką stroną jest przepaść, a niby to ten sam
las. Po polskiej praktycznie niczego nie wolno (w końcu PN), natomiast po
słowackiej... przygotowano miejsce na ognisko z ławeczkami, kijki na
kiełbaski i kosz na śmieci!
Zostawiam plecak i biegnę zobaczyć kilka pozostałości z II wojny światowej,
a także samotny grób nieznanego czechosłowackiego żołnierza. Czyżby
prawosławnego albo grekokatolika? Czy to raczej pokłosie struktury
religijnej okolicznych mieszkańców?
Dalsza podróż granicą przebiega jak do tej pory: las, las i las. Tylko
słupki czasem wyczyniają jakieś zygzaki.
Monotonię przerywa polana za przełęczą nad Ciechanią (Tepajec). Jak
wskazuje nazwa jesteśmy nad Ciechanią (Тиханя), nieistniejącą od
czasów wojny wioską, do których terenów Magurski PN stara się nie dopuszczać
turystów. Można usiąść na ławeczce, to kolejny produkt SKPB Rzeszów, najaktywniejszej organizacji przewodnickiej w Beskidzie Niskim i
Bieszczadach.
W lesie ponownie ślady wojenne: dobrze czytelne zarysy okopów.
Rosnąca temperatura powoli daje mi się we znaki, tym bardziej, że szybko
ubywa mi wody. Mam jeszcze piwo, ale... jego też ubywa 😏. Widzę przed sobą
jakieś górki i tylko mam nadzieję, że nie będę musiał ich za chwilę
zdobywać. Nie brakuje mi za to sił na odbicie w bok, aby pogapić się na
słowacką dolinę.
Wspominałem już, że momentami szlak wyglądał na mało uczęszczany. No i
spotkałem w sumie całe sześć osób. Pierwsza dwójka to chłopy ze Śląska,
którzy robią cały odcinek aż do Grybowa. Witamy się serdecznie, mówią, że
idą od kilkunastu dni. Nie noszą ze sobą namiotów, śpią po kwaterach albo
schroniskach, co jakiś czas ktoś im dowozi zapasy. Luksus. Ostatnie noce
spali w "Hajstrze", w Lipowcu, w Komańczy i w Łupkowie. Łupków zadziwił
ich... brakiem bufetu w "Chatce na Końcu Świata", za to bardzo polecają
"Hajstrę", którą będę mijał za jakiś czas.
- Mają tam jedzenie i piwo - roztaczają przede mną piękną wizję, zwłaszcza
zimny trunek wbił się do głowy. Tak się zagadaliśmy, że w końcu trzeba było
przerwać, aby pójść dalej.
Kolejną dwójkę osób spotykam na zejściu do przełeczy Mazgalica, a
ostatnią na samej przełęczy, z której po krótkiej przerwie schodzę
żółtym szlakiem na polską stronę.
Huta Polańska (Гута Полянська) była wsią jak na Beskid Niski
nietypową, bo polską. Osadnicy przybyli z północnych rejonów Karpat i
skupili się wokół huty szkła, działającej od XVI/XVII do XIX wieku. W nazwie
zawiera się więc i charakter osady i jej wczesna przynależność do Polan.
Według miejscowych legend zamieszkali tu także konfederaci barscy, a ludność
była pochodzenia szlacheckiego, choć ani w trybie życia ani w zamożności nie
różnili się od chłopstwa.
Na początku ubiegłego stulecia powstał pomysł wybudowania w wiosce kościoła,
bo dotychczas Hucianie korzystali zazwyczaj z usług okolicznych cerkwi,
głównie w Ciechanii, choć sami byli w większości rzymskimi katolikami.
Długo trwało, aż władze kościelne łaskawie wyraziły zgodę na budowę, długo
trwało zbieranie funduszy, wreszcie w 1935 roku prace ruszyły. Kamienna
świątynia miała być wzorowana na kościółku przy pustelni św. Jana z Dukli.
Uroczyste poświęcenie zaplanowano na 3 września 1939 roku. Z oczywistych
przyczyn nie doszło do tego, a miejscowość została zniszczona jesienią 1944
roku w czasie bitwy o przełęcz Dukielską. Oberwał również niepoświęcony
kościół. Po wojnie mieszkańcom nie pozwolono tu wrócić, przekazano im
łemkowskie domy w pobliskich wsiach, gdzie niektórzy żyją do tej pory. Wieś,
która przed wojną liczyła ponad trzysta osób, praktycznie przestała istnieć, a
kościół stał się opuszczoną ruiną pozbawioną dachu aż do lat
dziewięćdziesiątych.
Potem nad granicę zaczęło wracać życie. Kościół odbudowano i poświęcono w
1995 roku. Cóż jednak z tego, skoro nie ma tu wiernych. Msze odbywają się
jedynie kilka razy w roku. Świątynia położona w środku niczego sprawia
surrealistyczne wrażenie.
Kawałek dalej na północ, przy potoku Hucianka, stoi kilka domów, czyli
współczesna Huta Polańska (przedwojenna zabudowa ciągnęła się bardziej na
południe). Wyróżnia się wśród nich "Hajstra" - połączenie pensjonatu i
schroniska działające w dawnej siedzibie WOP-istów.
Obok trwa wznoszenie drewnianej chałupy.
"Hajstrę" polecali panowie na szlaku jako miejsce jadła i napitku. Wchodzę
zatem przez ogrodzenie pełen nadziei. Długo kombinuję z których drzwi
skorzystać, nikogo nie ma. W końcu spotykam jakąś dziewczynę, która idzie po
szefową. Ta przychodzi po chwili i przeprasza, że muszę czekać, ale mają
jakieś problemy na budowie z ilością drewna. No i niestety okazuje się, że
jedzenia brak, a piwa tym bardziej! Albo chłopaki z
niebieskiego szlaku puścili wodze
fantazji albo takie rzeczy są dostępne tylko dla wybranych, nocujących!
Wielka szkoda, już miałem w ustach smak czegoś dobrego... Udaje mi się
jedynie uzupełnić zapasy wody (tutejsza kranówa jest ponoć bardzo smaczna),
a także kupić nektar porzeczkowy. Przynajmniej nie uschnę z pragnienia.
I w tym momencie mam zamiar skończyć wędrówkę pieszą, a przerzucić się na
autostop, gdyż do dzisiejszego miejsca noclegowego mam prawie trzydzieści
kilometrów. Najgorszy do przebycia będzie pierwszy odcinek: sześć kilometrów
odludzia do Polan. Przecież tu nic nie jeździ, może tylko nieliczni turyści.
Wiadomo jednak, że głupi ma szczęście 😏. Na parkingu obok "Hajstry"
zauważyłem rodzinkę, która majstrowała przy samochodzie. Po chwili dogonili
mnie na szutrowej drodze i zabrali do środka! Facet z dziećmi relaksuje się
w wielkim namiocie, do Huty jeździ od lat, bo lubi ciszę i spokój
(faktycznie innych atrakcji tu brak). Gdy usłyszał, że nic nie udało mi się
w schronisku kupić, to nawet chciał zawrócić, aby dać mi zimne piwo ze
swoich zapasów, ale przekonałem go, że to przesada 😏.
Wygodnie i w kwadrans docieram do skrzyżowania w Polanach (Поляны).
Częstym paradoksem autostopu jest sytuacja, że na głównej drodze dłużej się
go łapie niż na bocznej. Tutaj problemem jest kompletny brak ruchu, prawie
nic nie jeździ. Mija trochę czasu, zatrzymuje się czwarty samochód. Pojawił
się akcent regionalny: kierowca jest z Krosna, ale jego mama pochodziła z
Huty Polańskiej i mieszkała gdzieś pod Krempną. Rozmowa upływa na dyskusji
czy lepiej mieszkać w bloku, czy w domu.
- Ja wolę w bloku - mówi. - Ale żona uwielbia kopać w ogródku, więc musiałem
kupić działkę.
Wychodzę na skrzyżowaniu dróg między Chyrową a Mszaną. Stąd zawsze rozciąga
się ładny widok.
Nie namyślając się długo zaczynam schodzić w kierunku Mszany.
Tym razem staje wóz numer trzy.
- Do Tylawy? - zapytuję.
- Ja tylko do Zyndranowej - słyszę, choć przecież Tylawa jest bliżej.
Facet zza kierownicy jeździ po Beskidzie Niskim na kole, bo mu siada
kręgosłup i nie może nosić plecaka. Mógłbym się w sumie zabrać z nim aż do
Zyndro (jedzie do skansenu), ale wole wysiąść w Tylawie (Тылява). W
sklepie zrobię zakupy, a w knajpie coś zjem i wypiję. Przed czternastą
jestem już przy stoliku obiadowym, a więc dotarcie z Huty zajęło mi zaledwie
godzinę i kwadrans.
Siedząc nad plackami ziemniaczanymi słyszę dźwięk syren. Ki diabeł, znowu
jestem w Ożennej? Pędzi straż, potem karetka i policja. Po pewnym czasie
leci LPR, wszystko w stronę granicy. Kelnerki mówią, że wybuchła butla z
gazem gdzieś na granicy Barwinka i Tylawy.
- Staszek zginął - kiwa ze smutkiem jeden facet, który przyjechał na
rowerze.
Potem okazało się, że jednak nie butla, ale wybuchła opona podczas
pompowania kół przyczepki! Śmierć od odłamków poniósł emerytowany leśniczy.
W Ożennej nie odnotowano ofiar, ale ja zaczynam się zastanawiać, czy jutro
też niedaleko mnie coś wybuchnie albo się nie spali!
Pojedzony ruszam w stronę Zyndranowej. Do wioski dowozi mnie polski
Niemiec w czarnym BMW, potem zostaje mi tylko doczłapać do chatki SKPB
Rzeszów.
To miałeś bardzo urozmaiconą wycieczkę w różne wydarzenia. Cmentarze projektowane przez Dušana Jurkoviča są bardzo charakterystyczne i ciekawe. Ilość zakazów w PN jest imponująca, dobrze że można oddychać. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńMnie się dość często zdarzają jakieś dziwne historie po drodze, więc człowiek się przyzwyczaja ;) Jurkovič to klasa sama w sobie, zawsze z przyjemnością odwiedzam jego dzieła. Pozdrowienia!
UsuńFajne dwa dni.
OdpowiedzUsuńHajstra rzeczywiście jest mało rozrywkowa, ale ostatnio to zaczynam marzyć o jakimś tygodniu tam. Parę lat temu to i zasięgu nie było...cudo na dziś. Pod względem jedzenia to raczej agroturystyka niż schronisko, ale jedzenie było przepyszne i nie za miliony (obiadem dla 1 osoby najadłem się z żoną, ona zupą fasolową, ja pierogami z mięsem).
Oby w dalszej wędrówce nie było już wybuchów/pożarów, bo na nic zakazy MPN jak go niechcący spalisz ;)
Mimo wszystko trochę dziwne, że nie mieli kompletnie nic do jedzenia bez zamówienia.
UsuńA pewnie wytrzymałbym bym tam z jeden dzień, później zaczęłoby mnie nosić ;). Nawet pętlę po szlakach trudno zrobić nie korzystając z samochodu...
Na szczęście w kolejne dni już nie byłem w żadnym polskim parku narodowym :)
Fakt, ciężko stamtąd zrobić pętle - ale na dziś to mi potrzeba odcięcia od zasięgu, snu i ciszy, pewnie też w trzecim dniu by mnie już nosiło, ale teraz... ;)
UsuńNajprościej będzie zejść do piwnicy, u mnie na przykład bywa, że nie ma zasięgu ;)
UsuńFajna jest ta wiatka zbudowana przez SKPB i zamykana i z wychodkiem Oby więcej takich!
OdpowiedzUsuńMała, skromna, ale jakże przydatna! SKPB Rzeszów miało świetny pomysł.
Usuń