Poranek na polanie Trohánka jest ciepły i słoneczny. Nie umiem w takich warunkach długo leżeć, więc wyskakuję z namiotu. Oglądam okolicę, robię zdjęcia...
Wyciągam chłodne piwo. Odgłos otwieranej puszki budzi Eco, który także wychodzi na zewnątrz 😉. Zbieramy drzewo na ognisko, tym razem ogień łapie szybciej niż wczoraj, wyraźnie jest już suszej.
Gdy na słońcu pojawia się Neska postawiamy z Andrzejem pójść się umyć do odległego o kilkaset metrów źródła. Po drodze odkrywamy wychodek - w nocy w ogóle nie było go widać, zresztą jego stan wskazuje, iż użycie mogłoby być ryzykowne.
Podczas mycia w lodowatej wodzie niespodziewanie pojawia się samotny turysta. Raczej nie spodziewał się nikogo tutaj o tej porze; bąka pod nosem powitanie, nabiera zapasów do butelki i szybko znika. Był to jedyny osobnik dzisiejszego dnia podążający w tym samym kierunku co my.
Przy ognisku smażymy sobie śniadanie, znowu nigdzie nam się nie spieszy.
Namiot składamy i wychodzimy, gdy na zegarku jest już po 11-tej. Ale do Kloptaňa mamy według szlakowskazu ledwie półtorej godziny. Na upartego mogliśmy tam nawet pójść spać wczoraj wieczorem, ale po co?
Zaczyna się trochę chmurzyć, jednak nie trwa to długo i przez większość trasy towarzyszy nam słońce.
Czasem mamy trochę widoków na lewą, południową stronę czyli w kierunku Słowackiego Krasu.
W pewnym momencie Eco hamuje. Co on tam widzi? Żmiję. Ja bym pewnie w nią wlazł, słabo się odróżniała od ściółki.
Znów dookoła pełno powalonych drzew, a wiele tych, co z jeszcze stoi, jest wysuszonych, dotkniętych chorobą. Często pnie leżą na szlaku, musimy daleko je obchodzić lub wręcz przedzierać się przez gęstwiny.
W innym miejscu, gdzie urządziliśmy taktyczny popas, pojawiły się ślady ciężkiego sprzętu, który kompletnie rozorał ścieżkę. Dobrze, że jest w miarę sucho.
Symboliczny widok.
W trawie leży połamany znak granicy rezerwatu. Jesteśmy już blisko szczytu, ale to oznacza końcowe, największe podejście. Niby w metrach przewyższenia to niedużo, ale daje w kość, zwłaszcza iż temperatura naprawdę jest dość wysoka.
Około czternastej osiągamy Kloptaň (1153 metry). Znajduje się tutaj mała infrastruktura turystyczna: ławki i miejsce na ognisko oraz drewniana wieża z niewielką wiatą.
Oprócz nas jest tu także Słowak z wielkim psem, wkrótce dołącza dwójka jego znajomych. I to wszystko na dziś, jeśli chodzi o innych turystów w tej części Gór Wołowskich 😊.
Wchodzimy na wieżę; wbrew obawom nie chwieje się, lecz mój lęk wysokości nie pozwala mi wspiąć się wyżej niż pierwsze piętro. Ale i stamtąd coś widać - widoki w kierunku północno-zachodnim, na dolinę Hlinca i Smolníka, gdzie będziemy schodzić.
Duża góra blisko nas to Hutná hoľa (na szczęście szlak ją omija), dalej za nią poszarpana Skala i Havrania hlava (skrajnie w prawo) - obydwa szczyty oddalone o 8-10 kilometrów, lecz oddzielone doliną lub dwiema.
Góry Wołowskie w pełni - jest nawet najwyższy szczyt pasma, Zlatý stôl.
W miarę dobra widoczność sięga około 30 kilometrów. Przy ładnej pogodzie widać stąd Tatry, ale przecież nie wypada nam narzekać na warunki! Chociaż, jak się dobrze przyjrzeć, majaczy tam coś białego... albo Tatry Wysokie (ok. 60 kilometrów) albo Niżne (50 km).
Słowacy rozpalili ogień, więc my także korzystamy z możliwości szybkiej konsumpcji.
Początkowo planowaliśmy spać na Kloptaňu lub jego najbliższej okolicy, aby podziwiać rano wschód słońca. W tym celu chcieliśmy zostawić plecaki w krzakach i na luzie zejść do najbliższej miejscowości po zakupy. Na mapie wyglądało to nieźle...
Plan ten zburzyli wspomniani Słowacy, informując o drewnianej chacie znajdującej się poniżej szczytu. Postanawiamy do niej zatem zajrzeć, choć Nesce od początku ten pomysł się nie podoba.
Póki co robimy sobie zdjęcie z faną 😊.
Żegnamy się z czerwoną Cestą Hrdinov SNP, którą wędrowaliśmy od dwóch dni, i przestawiamy się na zielony szlak. Już na początku jest bardzo stromy.
Na rozdrożu rzucamy plecaki w zieleń i ruszamy szukać chatki. W tym celu trzeba odbić od szlaku o jakieś 15-20 minut.
Chatka rzeczywiście jest. Nieduża, w środku czuć wilgoć i chłód, ale wygląda nieźle. Ma piec i dwie prycze.
Cóż z tego, skoro jest dopiero godzina 15-ta? Możemy oczywiście tutaj wrócić z doliny, ale coraz mniej nam się chce. Podczas powrotu do plecaków (z problemami, bo początkowo poszliśmy złą drogą) postanawiamy z Eco zmodyfikować plan: schodzimy jak najniżej z całym ekwipunkiem i tam też będziemy nocować. Okazało się to bardzo rozsądnym posunięciem, a gdyby nie cała akcja z domkiem to nie wiadomo, czy doszlibyśmy do tego genialnego rozwiązania 😉.
Przy plecakach chwilę się opalamy, lecz nadciągają chmury i widać, że to nie na momencik. Zdaje mi się nawet, iż słyszę gdzieś odgłosy burzy, ale to tylko wyobraźnia płata figla...
Według tabliczek na dół mamy dwie godziny drogi. Wydaje nam się trochę za dużo, ale na Słowacji różnie to bywa. Początkowo idzie się w miarę płasko, przez polany pod Hutną hoľą. W tle nadal widać oświetlone słońcem lasy.
W pewnym momencie drogę tarasuje ogromne drzewo. Męska część omija go z góry, żeńska dołem - obydwa warianty z ciężkimi plecakami nie są łatwe.
A potem zaczyna się ściana płaczu! Mocno w dół przez bardzo długi okres. Kolana siadają, plecy bolą. Nawet nie wyobrażam sobie tutaj podchodzenia, masakra!
Może kilometr, może dwa... idziemy wolno, dłuży się niesamowicie. Wreszcie pojawiają się kolejne polany. Szukamy jakieś fajnej, lecz te są jeszcze za wysoko.
W pewnym momencie straszymy tubylców - chyba się nie spodziewali gości. To drugie stado wzięliśmy z Eco początkowo za krowy albo jakieś antylopy 😛.
Stajemy na łąkach z widokiem na wieś. Tak, tu będzie dobre miejsce na obóz! Trzeba tylko znaleźć konkretny plac, taki aby był na pewno niewidoczny z dołu.
Dochodzi Neska, robimy przerwę. Schodzę nieco w dół zobaczyć okolicę, lecz tam wszędzie krzywo. Ostatecznie znajdujemy kącik na zarośniętej, dawno nie używanej przez sprzęt drodze. Zostawiamy tam nasze plecaki zabezpieczone folią malarską.
Niby trochę ryzykownie, lecz biorąc pod uwagę frekwencję na szlaku szansa, że ktoś je porwie, była bliska zeru. Okazało się zresztą, że bardziej mogły kusić w samej miejscowości...
Na luzie (Eco obciążony workiem ze śmieciami) złazimy w kierunku wioski fotografując okolicę.
Z tyłu widać Kloptaň. Dzięki Ci, Panie, że nie musimy już na niego wracać z zakupami!
Pod jedną z górek zabudowa jak z cygańskiego osiedla... zastanawialiśmy się na polanie ilu tam może być przedstawicieli narodu romskiego...
Na łące pełno min i pułapek pochodzenia naturalnego. Czyżby nie tylko sarny tutaj wypasali?
Dochodzimy do pierwszych domów - wita nas jakiś wściekły pies, na szczęście zza płotu. Przy pierwszym skrzyżowaniu widzimy grupkę chłopaków o śniadej cerze... No tak, to było do przewidzenia.
Z każdą kolejną chwilą oczy nam się otwierają bardziej - wszyscy ludzie w zasięgu wzroku mają ten sam lub podobny odcień skóry. Trafiliśmy do wyłącznie cygańskiej osady? Białych w ogóle nie widać! (Uprzedzając: Cyganie też są członkami rasy białej 😉).
Muszę przyznać, że zaczęliśmy się czuć trochę niepewnie. W dodatku Inez wlecze się z tyłu jakby specjalnie na złość, a wolimy ją mieć w zasięgu widzenia, bo nie wiadomo co wpadnie do głowy rozsadzanym przez hormony młodzieńcom, gdy zobaczą świeżego rudzielca 😛.
O dziwo, większość cygańskich domów w centrum była dość zadbana. Skąd tylu się ich wzięło?
Odpowiedź przyszła po zajrzeniu do historii miejscowości: Mníšek nad Hnilcom (Einsiedel an der Göllnitz, węg. Szepesremete) od czasów spustoszeń po najeździe tatarskim, czyli od XIII wieku, zamieszkali głównie Niemcy karpaccy. Tak było w wielu miastach Spisza (gdyż na południowych krańcach tego regionu właśnie się znaleźliśmy). W okresie międzywojennym na 2088 obywateli aż 1905 było Niemcami, Słowaków doliczono się ledwie 115, a Romów kilkunastu. Po II wojnie światowej większość Niemców wywieziono, część ewakuowała się jeszcze przed frontem. Pewnej grupie udało się zostać, według ostatniego spisu stanowią niecałe 8% społeczności Mniška, a etnicznie zapewne jest ich więcej.
W domach poniemieckich zamieszkali Cyganie, jak to ma miejsce np. w Siedmiogrodzie. Być może gmina jakoś dokłada się do remontów budynków przy głównej ulicy, aby nie wyglądała ona jak po przejściu wrogiej armii, tak jak na obrzeżach...
Z obowiązku wspomnę o dwóch zabytkowych kościołach - katolickim i ewangelickim. Przed wojną większość wsi była ewangelicka, dzisiaj katolicka, lecz luteran jest tu nadal sporo.
Obok przystanku autobusowego i hasioków czekamy na Inez.
- Tu są sami Cyganie - stwierdza ze śmiechem.
Co za odkrycie 😛!
Posuwamy się główną szosą aż do końcowego skrzyżowania szukając pizzerii, o której mówili nam na Kloptaňu spotkani Słowacy. Tej jednak nie ma. Na ratuszu wisi co prawda szyld restauracji, lecz to już przeszłość.
Otwarte są jedynie dwie knajpki. Bardzo nas to cieszy, lecz mielibyśmy ochotę coś zjeść poza porcjami w płynie.
Wybieramy większy lokal. W środku spelunkowato, tanio. Ciekawy strop. W telewizji mecz ligi angielskiej. Ale nie ma jedzenia. Najbliższa restauracja jest w sąsiedniej wsi. Szkoda.
Musieliśmy wyglądać na bardzo zawiedzionych, gdyż po jakimś czasie barman podchodzi z ulotką.
- Można zamówić pizzę. Wybierzcie sobie jakąś, ja zadzwonię, a oni tu dowiozą - mówi. Z nieba nam spadł ten dobry człowiek! Skwapliwie korzystamy z tej możliwości i faktycznie po jakimś czasie przyjeżdża facet z kartonową dostawą.
W międzyczasie obserwujemy z Eco życie na ulicy... Większość przechadzających się Cyganów to dzieciarnia: jakieś młokosy, miejscowe miss piękności śpiewające piosenki (poczuły więź z Neską, ta również śpiewała pod nosem, gdy się mijały 😉), czasem ktoś na rowerze. Kilku nawalonych mężczyzn. Ale ogólnie raczej spokojnie, nikt nas nie zaczepiał. Z plecakami na pewno zwracalibyśmy większą uwagę.
Z kolei knajpa to enklawa białych - nie wiadomo skąd się wzięli, może wszyscy z wioski siedzą właśnie tutaj?
A swoją drogą - spis wykazał, że Romów jest w Mnišku tylko ponad 8%, trochę więcej niż Niemców. Na ulicy wydaje się, że 90%. ale Cyganie najczęściej deklarują się jako Słowacy i potem mamy taką fikcję.
Wychodzimy po ciemku, na ulicach zrobiło się pusto, wszyscy pochowali się w domach. Na wszelki wypadek jesteśmy uzbrojeni w butelki z piwem 😛.
Podejście pastwiskami i ulga, że plecaki są na miejscu. Bez zbędnej zwłoki rozbijamy namiot.
Noc jest wyjątkowo ciepła, nikt nie ma szans zmarznąć. Ale śpię niespokojnie, ciągle zdaje mi się, iż słyszę jakieś trzaski, szelesty, hałasy. Od pierwszej pobudki o godzinie 6-tej to już tylko takie płytkie majaki... W pewnym momencie wydaje mi się, iż podjechał do nas samochód pełen starych Cyganów z łopatami, którzy zażądali abyśmy się... rozbroili, bo inaczej nas zatłuką! Co za koszmar!
Poranek jest słoneczny, choć od strony Kloptaňa zaczyna się chmurzyć. Mnišek i góry naprzeciwko nadal są promieniste.
Rozpalamy małe, pożegnalne ognisko. Nasze czwarte podczas tego wyjazdu. Będzie smaczne śniadanie.
Nagle cała okolica zaczyna rozbrzmiewać muzyką - z wiejskich głośników, pamiętających jeszcze Czechosłowację, leczą skoczne melodie oraz różnego rodzaju ogłoszenia. Gminne, kupna i sprzedaży, promocje... Nawet z domu wychodzić nie trzeba!
Pora w końcu się zbierać.
Podczas zejścia sesje fotograficzne...
Na ostatnim zdjęciu widać jak dolina Smolníka łączy się z doliną Hnilca (po prawej).
Okolice dworca kolejowego to zakłady przemysłu drzewnego - niegdyś Mnišek był miasteczkiem górniczym, teraz gospodarka opiera się na wycinkach.
Na łące mijamy traktor zbierający paliki, będące pozostałością dawnego ogrodzenia, oraz sprawców naturalnego pola minowego.
W wiosce znowu zaczyna huczeć muzyka - z przydrożnych głośników wyje na całą moc. Nie ma to jak ciche przedpołudnie 😉.
Most nad Smolníkiem wygląda na jakiś nowatorski projekt.
Sam potok jest koloru bardzo rudego. Kawałek dalej wpada do Hnilca, przez chwilę utrzymuje jeszcze swoją odrębność, ale po kilkudziesięciu metrach poddaje się silniejszej barwie.
Na ulicach widać nawet kilku nie-Cyganów. W ogóle trwa jakaś mała wędrówka ludów, bo dużo osób idzie główną drogą w kierunku do i od dworca z siatkami oraz wózkami, ale nie wiadomo po co, gdyż sklepu tam nie ma.
Mijamy tartaki...
Mnišek nas żegna, a nie wita, a my zakończyliśmy górską część majówki.
Góry Wołowskie w pełni - jest nawet najwyższy szczyt pasma, Zlatý stôl.
W miarę dobra widoczność sięga około 30 kilometrów. Przy ładnej pogodzie widać stąd Tatry, ale przecież nie wypada nam narzekać na warunki! Chociaż, jak się dobrze przyjrzeć, majaczy tam coś białego... albo Tatry Wysokie (ok. 60 kilometrów) albo Niżne (50 km).
Słowacy rozpalili ogień, więc my także korzystamy z możliwości szybkiej konsumpcji.
Początkowo planowaliśmy spać na Kloptaňu lub jego najbliższej okolicy, aby podziwiać rano wschód słońca. W tym celu chcieliśmy zostawić plecaki w krzakach i na luzie zejść do najbliższej miejscowości po zakupy. Na mapie wyglądało to nieźle...
Plan ten zburzyli wspomniani Słowacy, informując o drewnianej chacie znajdującej się poniżej szczytu. Postanawiamy do niej zatem zajrzeć, choć Nesce od początku ten pomysł się nie podoba.
Póki co robimy sobie zdjęcie z faną 😊.
Żegnamy się z czerwoną Cestą Hrdinov SNP, którą wędrowaliśmy od dwóch dni, i przestawiamy się na zielony szlak. Już na początku jest bardzo stromy.
Na rozdrożu rzucamy plecaki w zieleń i ruszamy szukać chatki. W tym celu trzeba odbić od szlaku o jakieś 15-20 minut.
Chatka rzeczywiście jest. Nieduża, w środku czuć wilgoć i chłód, ale wygląda nieźle. Ma piec i dwie prycze.
Cóż z tego, skoro jest dopiero godzina 15-ta? Możemy oczywiście tutaj wrócić z doliny, ale coraz mniej nam się chce. Podczas powrotu do plecaków (z problemami, bo początkowo poszliśmy złą drogą) postanawiamy z Eco zmodyfikować plan: schodzimy jak najniżej z całym ekwipunkiem i tam też będziemy nocować. Okazało się to bardzo rozsądnym posunięciem, a gdyby nie cała akcja z domkiem to nie wiadomo, czy doszlibyśmy do tego genialnego rozwiązania 😉.
Przy plecakach chwilę się opalamy, lecz nadciągają chmury i widać, że to nie na momencik. Zdaje mi się nawet, iż słyszę gdzieś odgłosy burzy, ale to tylko wyobraźnia płata figla...
Według tabliczek na dół mamy dwie godziny drogi. Wydaje nam się trochę za dużo, ale na Słowacji różnie to bywa. Początkowo idzie się w miarę płasko, przez polany pod Hutną hoľą. W tle nadal widać oświetlone słońcem lasy.
W pewnym momencie drogę tarasuje ogromne drzewo. Męska część omija go z góry, żeńska dołem - obydwa warianty z ciężkimi plecakami nie są łatwe.
A potem zaczyna się ściana płaczu! Mocno w dół przez bardzo długi okres. Kolana siadają, plecy bolą. Nawet nie wyobrażam sobie tutaj podchodzenia, masakra!
Może kilometr, może dwa... idziemy wolno, dłuży się niesamowicie. Wreszcie pojawiają się kolejne polany. Szukamy jakieś fajnej, lecz te są jeszcze za wysoko.
W pewnym momencie straszymy tubylców - chyba się nie spodziewali gości. To drugie stado wzięliśmy z Eco początkowo za krowy albo jakieś antylopy 😛.
Stajemy na łąkach z widokiem na wieś. Tak, tu będzie dobre miejsce na obóz! Trzeba tylko znaleźć konkretny plac, taki aby był na pewno niewidoczny z dołu.
Dochodzi Neska, robimy przerwę. Schodzę nieco w dół zobaczyć okolicę, lecz tam wszędzie krzywo. Ostatecznie znajdujemy kącik na zarośniętej, dawno nie używanej przez sprzęt drodze. Zostawiamy tam nasze plecaki zabezpieczone folią malarską.
Niby trochę ryzykownie, lecz biorąc pod uwagę frekwencję na szlaku szansa, że ktoś je porwie, była bliska zeru. Okazało się zresztą, że bardziej mogły kusić w samej miejscowości...
Na luzie (Eco obciążony workiem ze śmieciami) złazimy w kierunku wioski fotografując okolicę.
Z tyłu widać Kloptaň. Dzięki Ci, Panie, że nie musimy już na niego wracać z zakupami!
Pod jedną z górek zabudowa jak z cygańskiego osiedla... zastanawialiśmy się na polanie ilu tam może być przedstawicieli narodu romskiego...
Na łące pełno min i pułapek pochodzenia naturalnego. Czyżby nie tylko sarny tutaj wypasali?
Dochodzimy do pierwszych domów - wita nas jakiś wściekły pies, na szczęście zza płotu. Przy pierwszym skrzyżowaniu widzimy grupkę chłopaków o śniadej cerze... No tak, to było do przewidzenia.
Z każdą kolejną chwilą oczy nam się otwierają bardziej - wszyscy ludzie w zasięgu wzroku mają ten sam lub podobny odcień skóry. Trafiliśmy do wyłącznie cygańskiej osady? Białych w ogóle nie widać! (Uprzedzając: Cyganie też są członkami rasy białej 😉).
Muszę przyznać, że zaczęliśmy się czuć trochę niepewnie. W dodatku Inez wlecze się z tyłu jakby specjalnie na złość, a wolimy ją mieć w zasięgu widzenia, bo nie wiadomo co wpadnie do głowy rozsadzanym przez hormony młodzieńcom, gdy zobaczą świeżego rudzielca 😛.
O dziwo, większość cygańskich domów w centrum była dość zadbana. Skąd tylu się ich wzięło?
Odpowiedź przyszła po zajrzeniu do historii miejscowości: Mníšek nad Hnilcom (Einsiedel an der Göllnitz, węg. Szepesremete) od czasów spustoszeń po najeździe tatarskim, czyli od XIII wieku, zamieszkali głównie Niemcy karpaccy. Tak było w wielu miastach Spisza (gdyż na południowych krańcach tego regionu właśnie się znaleźliśmy). W okresie międzywojennym na 2088 obywateli aż 1905 było Niemcami, Słowaków doliczono się ledwie 115, a Romów kilkunastu. Po II wojnie światowej większość Niemców wywieziono, część ewakuowała się jeszcze przed frontem. Pewnej grupie udało się zostać, według ostatniego spisu stanowią niecałe 8% społeczności Mniška, a etnicznie zapewne jest ich więcej.
W domach poniemieckich zamieszkali Cyganie, jak to ma miejsce np. w Siedmiogrodzie. Być może gmina jakoś dokłada się do remontów budynków przy głównej ulicy, aby nie wyglądała ona jak po przejściu wrogiej armii, tak jak na obrzeżach...
Z obowiązku wspomnę o dwóch zabytkowych kościołach - katolickim i ewangelickim. Przed wojną większość wsi była ewangelicka, dzisiaj katolicka, lecz luteran jest tu nadal sporo.
Obok przystanku autobusowego i hasioków czekamy na Inez.
- Tu są sami Cyganie - stwierdza ze śmiechem.
Co za odkrycie 😛!
Posuwamy się główną szosą aż do końcowego skrzyżowania szukając pizzerii, o której mówili nam na Kloptaňu spotkani Słowacy. Tej jednak nie ma. Na ratuszu wisi co prawda szyld restauracji, lecz to już przeszłość.
Otwarte są jedynie dwie knajpki. Bardzo nas to cieszy, lecz mielibyśmy ochotę coś zjeść poza porcjami w płynie.
Wybieramy większy lokal. W środku spelunkowato, tanio. Ciekawy strop. W telewizji mecz ligi angielskiej. Ale nie ma jedzenia. Najbliższa restauracja jest w sąsiedniej wsi. Szkoda.
Musieliśmy wyglądać na bardzo zawiedzionych, gdyż po jakimś czasie barman podchodzi z ulotką.
- Można zamówić pizzę. Wybierzcie sobie jakąś, ja zadzwonię, a oni tu dowiozą - mówi. Z nieba nam spadł ten dobry człowiek! Skwapliwie korzystamy z tej możliwości i faktycznie po jakimś czasie przyjeżdża facet z kartonową dostawą.
W międzyczasie obserwujemy z Eco życie na ulicy... Większość przechadzających się Cyganów to dzieciarnia: jakieś młokosy, miejscowe miss piękności śpiewające piosenki (poczuły więź z Neską, ta również śpiewała pod nosem, gdy się mijały 😉), czasem ktoś na rowerze. Kilku nawalonych mężczyzn. Ale ogólnie raczej spokojnie, nikt nas nie zaczepiał. Z plecakami na pewno zwracalibyśmy większą uwagę.
Z kolei knajpa to enklawa białych - nie wiadomo skąd się wzięli, może wszyscy z wioski siedzą właśnie tutaj?
A swoją drogą - spis wykazał, że Romów jest w Mnišku tylko ponad 8%, trochę więcej niż Niemców. Na ulicy wydaje się, że 90%. ale Cyganie najczęściej deklarują się jako Słowacy i potem mamy taką fikcję.
Wychodzimy po ciemku, na ulicach zrobiło się pusto, wszyscy pochowali się w domach. Na wszelki wypadek jesteśmy uzbrojeni w butelki z piwem 😛.
Podejście pastwiskami i ulga, że plecaki są na miejscu. Bez zbędnej zwłoki rozbijamy namiot.
Noc jest wyjątkowo ciepła, nikt nie ma szans zmarznąć. Ale śpię niespokojnie, ciągle zdaje mi się, iż słyszę jakieś trzaski, szelesty, hałasy. Od pierwszej pobudki o godzinie 6-tej to już tylko takie płytkie majaki... W pewnym momencie wydaje mi się, iż podjechał do nas samochód pełen starych Cyganów z łopatami, którzy zażądali abyśmy się... rozbroili, bo inaczej nas zatłuką! Co za koszmar!
Poranek jest słoneczny, choć od strony Kloptaňa zaczyna się chmurzyć. Mnišek i góry naprzeciwko nadal są promieniste.
Rozpalamy małe, pożegnalne ognisko. Nasze czwarte podczas tego wyjazdu. Będzie smaczne śniadanie.
Nagle cała okolica zaczyna rozbrzmiewać muzyką - z wiejskich głośników, pamiętających jeszcze Czechosłowację, leczą skoczne melodie oraz różnego rodzaju ogłoszenia. Gminne, kupna i sprzedaży, promocje... Nawet z domu wychodzić nie trzeba!
Pora w końcu się zbierać.
Podczas zejścia sesje fotograficzne...
Na ostatnim zdjęciu widać jak dolina Smolníka łączy się z doliną Hnilca (po prawej).
Okolice dworca kolejowego to zakłady przemysłu drzewnego - niegdyś Mnišek był miasteczkiem górniczym, teraz gospodarka opiera się na wycinkach.
Na łące mijamy traktor zbierający paliki, będące pozostałością dawnego ogrodzenia, oraz sprawców naturalnego pola minowego.
W wiosce znowu zaczyna huczeć muzyka - z przydrożnych głośników wyje na całą moc. Nie ma to jak ciche przedpołudnie 😉.
Most nad Smolníkiem wygląda na jakiś nowatorski projekt.
Sam potok jest koloru bardzo rudego. Kawałek dalej wpada do Hnilca, przez chwilę utrzymuje jeszcze swoją odrębność, ale po kilkudziesięciu metrach poddaje się silniejszej barwie.
Na ulicach widać nawet kilku nie-Cyganów. W ogóle trwa jakaś mała wędrówka ludów, bo dużo osób idzie główną drogą w kierunku do i od dworca z siatkami oraz wózkami, ale nie wiadomo po co, gdyż sklepu tam nie ma.
Mijamy tartaki...
Mnišek nas żegna, a nie wita, a my zakończyliśmy górską część majówki.
Ooo , udało Wam się spotkac prawdziwą wiosnę, taką bez deszczu :) Gratulacje :) U nas szlaki błotniste lub bardzo błotniste więc dla tych co nie lubią się ubrudzić miejsca nie ma :D Interesujacy wpis pokazujacy tez część Słowacji która nas ostatnio też kusi !
OdpowiedzUsuńDeszcz skończył się jeszcze podczas dojazdu :) Faktycznie, na wilgoć nie mogliśmy narzekać, nawet błoto było w miarę wysuszone. A w Niskim to przecież tradycyjnie zawsze ciapa :D
UsuńNo to nieźle męczyły Cię te "śniade" koszmary ;) Ale przy spotkaniach z lokalsami (szczególnie niepewnymi) zawsze włącza się światełko i człowiek stara się być ostrożny. Bo niekiedy różnie bywa. Ja osobiście z przedstawicielami tej nacji nie miałem do czynienia, ale mam znajomych, którzy w Czechach trafiali na bardziej upierdliwych i nie zawsze miło nastawionych śniadych tubylców.
OdpowiedzUsuńA ze Słowakami porozumiewacie się po ichniemu, czy międzynarodowym angielskim? :)
Słowaccy Cyganie wręcz słyną z tego, że potrafią być nachalni, upierdliwi i agresywni, zwłaszcza w kupie. W Czechach jest ich mniej, w sumie przez romskie osiedla czeskie chyba nie przejeżdżałem...
UsuńA co do języka - z angielskim to byłaby przesada ;) Ja staram się mówić po czesku, jeśli pamiętam słowacki odpowiednik, to go używam, bo część Słowaków nie lubi, jak się do nich gada po czesku (ale co ja poradzę, że mi łatwiej v cestinie :P). Eco zna sporo słowackich słów, wyjazdy robią swoje. Neska mówi po polsku :) Niemal zawsze się sprawdza jak się ludzie chcą dogadać. A jak nie to jest mowa ciała ;). Na tym wyjeździe pamiętam tylko dwie sytuacje, że powstało nieporozumienie: w schronisku nie umieli zrozumieć słowa "prysznic", a Słowak pod wieżą zamiast "lovecka" to usłyszał "lavička" :D
Bardzo ciekawy wpis. Jestem pod wrażeniem !
OdpowiedzUsuń