piątek, 6 maja 2016

Słowacka majówka - powrót w Veporské vrchy. Cz. I: wesoły leśny autobus

Jak majówka to Słowacja, przynajmniej od kilku lat. Rok temu atakowaliśmy Wielkiego Chocza, lecz storpedowała go nieco pogoda. Tym razem postanowiliśmy powrócić w Veporské vrchy (Rudawy Weporskie) - pasmo dzikie i zapomniane, które odwiedziliśmy już częściowo w 2014 roku. Bez zdobywania żadnego ważnego i wielkiego szczytu, ale na spokojną wędrówkę po jego zachodniej części, przy granicy z sąsiednią Poľaną.

Tradycyjnie w piątek wieczorem ruszamy do Zwardonia; znów mamy szczęście i trafia nam się skład EN 57. Siedząc w wagonie bydlęcym rozpoznajemy niektóre twarze współpasażerów - zawsze ich tu widzimy, gdy wracają z pracy.

Zwardoń jak to Zwardoń - umieralnia... aż ciężko uwierzyć, że w okresie międzywojennym był w stanie przyciągnąć część turystów z Zakopanego!

Z racji braku czasu granicy nie przekraczamy tym razem piechotą, ale słowackim pociągiem, który czeka na peronie.


Konduktor słysząc nasze plany wyraża obawę, czy nie pobłądzimy.
- Nie, mamy pałatki - odpowiada raźno Eco. Jak wiadomo pałatki są doskonałe w odnajdywaniu drogi w górach  :lol .

Przejeżdżamy dokładnie 11 kilometrów i wychodzimy w Čiernym (Cserne), gdzie od razu kierujemy swoje kroki do miejscowego centrum kultury - szynku u Flora :).


Typowa zadymiona spelunka z lokalnym kolorytem, tanimi napitkami oraz smacznym piwem właśnie z Čiernego. Wkrótce też dosiada się żulik, który prowadzi intensywną dyskusję z Andrzejem. Rozmowa musi wypaść pozytywnie, gdyż na stole ląduje postawiona przez niego borowiczka ;).


Po dwóch godzinach opuszczamy sympatyczny lokal i ruszamy do naszego miejsca noclegowego; pamiętając ubiegłoroczne problemy z alarmem przy bufecie w Serafinovie udajemy się w miejsce bardziej oddalone od ludzkich oczu - na trójstyk! To ledwie trzy kwadranse niezbyt szybkiej wędrówki, z tego prawie połowa po asfalcie Republiki Czeskiej.

Na trójstyku, tak jak podejrzewaliśmy, wita nas cisza.


Po słowackiej stronie stoją dwie wypasione wiaty, po czeskiej jedna wypasiona wiata, po polskiej zero wypasionych wiat, za to jest wypasiony chodnik z kostki Bauma. Na noc wybieramy opcję pierwszą, ale i tak rozstawiamy namioty, gdyż prognozy przewidywały temperatury w okolicach -5 stopni!

Na szczęście nie było tak zimno - najpierw grzaliśmy się przy ognisku, a w namiotach na zasadzie "im ciaśniej tym przyjemniej" ;).


Pobudka o 4-tej, pakowanie i schodzimy z powrotem przez Czechy na Słowację. Mijamy m.in. uśpiony teren budowy autostrady D3, którą planują otworzyć w przyszłym roku.


W pociągu spotykamy wczorajszego konduktora. Pyta się w jakim szynku byliśmy - gdy usłyszał, że "u Flora" to tylko machnął ręką :D.

Zaczynamy maraton przesiadek - szybka w Czadcy, półgodzinna w Żylinie, znowu szybka w Bańskiej Bystrzycy i w końcu wysiadamy w Zwoleniu, gdzie mamy półtorej godziny przerwy.


Jest ciepło i słonecznie, szukamy miejsca na zjedzenia śniadania. W wybranym bistro towarzystwo zamawia sobie śniadaniowy talerz i pani z obsługi bardzo się dziwi, iż nie chcą chleba. Wkrótce potem dostają faktycznie talerz z masłem, serkami, wędliną, więc pieczywo i tak idą domówić ;). Eco jest tak głodny, że zjada całe kostki masła :D.

Ostatnim środkiem transportu tego dnia jest autobus do Hriňovej (Herencsvölgy, Hrinau), jednego z najrozleglejszych miast Słowacji. Mamy pewne problemy z odnalezieniem przystanku, bo miejscowi zdają się nie znać w ogóle takiej miejscowości, pytają się czy to czasem nie w Czechach?! Wszystko przez to, iż uparcie wymawiałem nazwę jako Hrzinova, zamiast Hriniova :D.


Spędzamy tam dużo czasu, trochę za dużo. Grupa się rozdziela - oni wchodzą na szlak, a ja postanawiam sobie go skrócić i podjechać kawałek autobusem... Znowu jednak nie potrafię znaleźć właściwego przystanku, a że zgubiłem gdzieś fragment mapy i nie pamiętam dokładnej nazwy wsi, w której miałem wysiąść, więc pozostaje mi gonić resztę. Ruszam za nimi spóźniony o jakieś 40 minut...


Szlak zaczął się fajnie (pomijając pousuwane oznaczenia w okolicach cmentarza miejskiego), jednak potem pojawia się asfalt, który jakiś idiota postanowił poprowadzić przez następnych wiele kilometrów. Strasznie męczył!


Pędzę przed siebie jak głupi, nawet nie pijąc wody, a suszy jak Araba w knajpie i po niecałych dwóch godzinach doganiam resztę towarzystwa :).


Wreszcie pieprzone asfaltowe dziadostwo odchodzi w bok i pojawiają się odsłonięte przestrzenie na pofałdowane górki.


Polanki zachęcają do wylegiwania.


Kawałek lasu...


...i podchodzimy pod Bratkovicę.


Niewielki przysiółek Detvianskiej Huty (Zólyommiklós) sobotnim popołudniem jest prawie wyludniony, tylko z dużego budynku, wyglądającego jak dawna knajpa, dochodzą odgłosy dzieciaków. Widać tu garść starych domów, jest murowana kaplica i zdobiony krzyż.


Pauza i gramolimy się dalej, co chwila jednak stając na zdjęcia, bo naprawdę pięknie dookoła.


Poľana (1458 n.p.m.), najwyższa kulminacja Poľany. Ciekawe, czy tam tego dnia byli jacyś turyści?


Z powrotem weszliśmy do lasu, ścigani przez zbliżające się ku ziemi słoneczko.


Z wyczekiwaniem wyglądamy naszego hotelu do spania - z każdym zakrętem coraz bardziej niecierpliwie, bo według mapy to już powinno być tu. A na pewno tu! I tu!

Nareszcie jest! Wesoły autobus!


A tak naprawdę to autobusowa przyczepa - prawdopodobnie Jelcz PO-1, powstały na bazie autobusu Škoda 706 RTO, cud polskiej techniki z lat 60., eksportowany też do innych krajów socjalistycznych. Ktoś go tutaj kiedyś wywiózł i teraz służy jako Hilton dla wędrowców :D.


Wewnątrz spokojnie może się wyspać 4-5 osób, które nie boją się kurzu i pająków. Jest piec, ale z niezbyt drożnym kominem, więc organizujemy ognisko w wyznaczonym miejscu. Serwujemy swojskie kiełbasy, zapiekanki, cebule i inne smaczne rzeczy.


Przyczepa o poranku...


Trochę siada pogoda, chmurzy się, ale nam się nigdzie nie spieszy.


W końcu jednak pora na toaletę, zebranie śmieci, fotkę z faną...


...i dalej ku kolejnej przygodzie :).

6 komentarzy:

  1. Fajnie, czekam na ciąg dalszy. Miejscówka na nocleg rewelacyjna :). Mnie kiedyś też zdarzyło się nocować w podobnych klimatach, ale była to jedynie zdezelowana Nysa ;)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten autobus porzucony w dziczy od razu przypomina historię Chrisa McCandlessa opisaną w książce "Into the wild". Aż trudno uwierzyć, że ma swój europejski odpowiednik. Na pewno mógłby opowiedzieć wiele ciekawych historii ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też nam się przypominała ta historia... na szczęście tutaj do cywilizacji nie były setki kilometrów, lecz jakaś godzina droga :)

      Usuń
  3. Ale miło powspominać! Akurat tak z końcem majówki ;) Bardzo podoba mi się Twój styl pisania! Świetnie się to czytało :)

    OdpowiedzUsuń