Jak zawsze przed majówką burza mózgów, gdzie by
tu pojechać - pewne było tylko, że nigdzie w Polskę. Naturalnym
kierunkiem było południe i początkowo planowałem Republikę Czeską, ale
ostatecznie Eco, zainspirowany dawną wyprawą Michała z forum sudeckiego,
zaproponował Słowację. Oczywiście nie rejony z największą liczbą
potencjalnych turystów jak Fatry czy Niżne Tatry, ale dwa inne pasma, a
mianowicie Muránska planina i Veporské vrchy.
Muránska planina to jeden z najmłodszych parków narodowych Słowacji - utworzono go w 1997 roku w miejscu mniej restrykcyjnej formy ochrony przyrody; jest to również jeden z najrzadziej odwiedzanych parków przez turystów, jeśli nie najrzadszym. To była niewątpliwa zachęta.
Ruszamy już w środę po południu z katowickiego cudu techniki zwanego przez niektórych dworcem - wystarczył okres przedświąteczny, aby cały obiekt całkowicie się zablokował kolejkami. Potem niemiłosiernie schłodzony i zapchany Elf z jednym, nieszczęsnym, obsranym kiblem i roszczeniowymi rowerzystami przypomina, dlaczego Koleje Śląskie powinny wozić bydło, a nie ludzi... w końcu jednak dojeżdżamy do Zwardonia, o wczesnej jak dla nas porze, bo przed 20-tą.
Przechodzimy do Serafinova i kierujemy się do spelunki pod penzionem Skalanka - jest otwarta tylko do 21, więc wcześniejszy przyjazd był słuszny. Potem przenosimy się do popularnego Cechospolu, który z kolei zamykają o 22. Faktem jest, że w słowackich wioskach jest więcej miejsc do picia niż w polskich, ale zazwyczaj też wcześniej zamykają.
Następnie wracamy się do Zwardonia, gdzie o północy mają dotrzeć dziewczyny - w centrum są otwarte drzwi jakiegoś baru. Bar otwierają oficjalnie dopiero w Święto Pracy, ale właściciel wpuszcza nas i sprzedaje piwo
Muránska planina to jeden z najmłodszych parków narodowych Słowacji - utworzono go w 1997 roku w miejscu mniej restrykcyjnej formy ochrony przyrody; jest to również jeden z najrzadziej odwiedzanych parków przez turystów, jeśli nie najrzadszym. To była niewątpliwa zachęta.
Ruszamy już w środę po południu z katowickiego cudu techniki zwanego przez niektórych dworcem - wystarczył okres przedświąteczny, aby cały obiekt całkowicie się zablokował kolejkami. Potem niemiłosiernie schłodzony i zapchany Elf z jednym, nieszczęsnym, obsranym kiblem i roszczeniowymi rowerzystami przypomina, dlaczego Koleje Śląskie powinny wozić bydło, a nie ludzi... w końcu jednak dojeżdżamy do Zwardonia, o wczesnej jak dla nas porze, bo przed 20-tą.
Przechodzimy do Serafinova i kierujemy się do spelunki pod penzionem Skalanka - jest otwarta tylko do 21, więc wcześniejszy przyjazd był słuszny. Potem przenosimy się do popularnego Cechospolu, który z kolei zamykają o 22. Faktem jest, że w słowackich wioskach jest więcej miejsc do picia niż w polskich, ale zazwyczaj też wcześniej zamykają.
Następnie wracamy się do Zwardonia, gdzie o północy mają dotrzeć dziewczyny - w centrum są otwarte drzwi jakiegoś baru. Bar otwierają oficjalnie dopiero w Święto Pracy, ale właściciel wpuszcza nas i sprzedaje piwo
Odbieramy dziewczyny, po raz trzeci przekraczamy granicę i lokujemy się w
wypatrzonym przez przypadek miejscu noclegowym - zadaszeniu przy jakimś
domku gospodarczym. Noc jest zimna i krótka, przynajmniej dla
niektórych... Pobudka o 4.
O 4.45 mamy pociąg do Czadcy. Mogliśmy jechać późniejszym, ale zdecydowaliśmy się na ten z dwóch powodów:
1) aby usiąść w dworcowej cukierni, będącej normalną knajpą
2) zrobić zakupy, bo mimo święta Słowacy nie bawią się w hipokryzję zwaną zamykaniem dużych sklepów.
Niestety, cukiernia podjęła skandaliczną decyzję i będzie czynna dopiero
od 6.30, a sklep jest czynny od 6 (to akurat wiedziałem), więc musimy
trochę przeczekać w hali dworcowej, wyglądającej teraz na noclegownię
bezdomnych.
Po zakupach i ciemnym Urpinerze zaczyna się maraton pociągowy - kolejne
przesiadki w Żylinie, Vrutkach, Bańskiej Bystrzycy i Breznie.
Wreszcie po 12.30 wysiadamy na stacji Pohorelská Maša (nawet kasjerki w Czadcy nie wiedziały gdzie to ).
W 2011 roku w Pohoreli, której Maša jest dzielnicą, kończyłem z Eco
wędrówkę po Niżnych Tatrach, tak więc nasz wyjazd jest jakby w jakiś
sposób kontynuacją.
Trzeba w końcu ruszyć na szlak... najpierw asfaltem, potem przez wieś,
gdzie miała być knajpa - Eco rozradowany, bo widzi ją z daleka, ale
okazuje się zamknięta, na szczęście dla nas. Na szczęście, bo przed
oczami mamy już ścianę płaczu - stok narciarski i szlak poprowadzony
bezpośrednio pod wyciągiem.
Tak więc na dzień dobry dostajemy ostro po ryju - jest stromo, długi i w
palącym słońcu. Tylko widoki na grań Niżnych Tatr nieco osładza
sytuację...
Zasapani i spoceni wdrapujemy się w końcu na koniec trasy narciarskiej.
Dalej nie jest wiele lepiej - co prawda bardziej płasko, ale szlak jest
zarośnięty, zawalony drzewami, a po za tym FATALNIE oznakowany.
Standardem niemal jest, że na KAŻDYM skrzyżowaniu rozchodzimy się we
wszystkie strony i szukamy oznaczeń.
Idzie się źle i wolno... gubiąc szlak schodzimy koło jakiegoś szałasu, potem szlak odnajdujemy na rozstajach.
Czas na przerwę, bo zwłaszcza Grześ ciężko człapie z tyłu i wyraźnie
odstaje. Po posiłku i uzupełnieniu płynów zmieniamy kolor szlaku na
zielony - ale jest jeszcze gorzej. Znaki są, ale nigdy tam gdzie być
powinny. Co rusz brniemy w krzaki, błoto i chaszcze, bo wydaje nam się,
że tam powinniśmy iść, a szlak okazuje się być zupełnie gdzie indziej...
To chyba są najgorzej oznaczone szlaki po jakich chodziłem - właściwie w
takim stanie nie powinno się ich zaznaczać na mapach. Samotne osoby
albo chodzące po zmroku nie mają tutaj szans - a wszak ludzie widząc
mapę nastawiają się, że szlak ich poprowadzi do celu a nie w czarną dupę
W końcu, wściekli i zmęczeni docieramy do sedla Sitarovo.
Na dodatek zaczyna padać, mimo, że jednocześnie świeci słońce -
cudnie... Przez las ciągną się bluzgi Eco, który nie ubierał się,
licząc, że deszcz zaraz przestanie padać.
Z boku spostrzegam ciekawostkę - tabliczkę z oznaczeniem terenu
chronionego (jeszcze sprzed okresu PN) z czechosłowackim herbem sprzed
1990 roku.
Przed nami kolejna ściana płaczu, przynajmniej według mapy - podejście
miało być fest ostre, ale na szczęście szło się przyjemniej wśród
licznych skałek. Pomysł, aby wrócić się do mijanej jakiś czas temu
rozwalonej szopy (na hiking.sk polecali ją na nocleg) i ambony
myśliwskiej, aby przy nich przenocować, zostaje odrzucony.
Przestaje padać i wychodzimy na rozległą polanę - to Studňa na Muránskej planine, 1163 metry. Znajduje się tu domek należący do Lasów SR, zamknięty, ale ze dwie osoby przenocują na werandzie.
Jest też Ledova jama, głęboka na 30 metrów...
Eco krzyczy, że widzi ludzi - no fakt, ciężko było się ich spodziewać.
To chyba właściciele jakiegoś domku położonego po sąsiedzku, też są
zdziwieni naszym widokiem.
Krótka przerwa i przed nami ostatni odcinek - fragment Rudnej magistrali,
długodystansowego szlaku ciągnącego się przez kilka pasm. Mija nas
dwukrotnie stado saren, zaczyna robić się ciemno - w końcu po 20-tej
dochodzimy na przełęcz Nižná Kľaková. Zamiast zakładanych 4:30 godziny, szliśmy ponad 7...
Jest tutaj kolejna szeroka polana i útulňa,
jedyna w PN. Niestety, już z daleka widzimy ognisko - choć na szlaku
nie spotkaliśmy nikogo, tutaj jest trochę osób. Niektórzy rozbili się w
namiotach, ale w útulňej zaparkowali rowerzyści i nieźle się wycwanili -
w 6 osób zajęli obiekt, w którym może się zmieścić 15! no, ale musieli do środka wstawić też rowery...
Obok znajduje się mała szopka, w której też już ktoś się rozłożył -
postanawiam jednak wbić się tam na trzeciego, a reszta rozkłada namioty.
Gdy wracam z bezowocnego szukania wody (źródełka są nieco oddalone, po
ciemku w lesie nie umiałem ich zlokalizować), szopka się zwalnia i
ostatecznie jeszcze Młody decyduje się spać ze mną.
Robimy kolację, dorzucamy do rozpalonego przez innych ogniska, ale
zaczyna padać i grzmieć, więc lokalizujemy się w szopce, gdzie furorę
robi śmietanówka
Zmęczeni idziemy spać po 22-giej - szopka ma takie szpary, że przez całą noc czuję na twarzy zimny wiatr
Za to rano przed 6-tą budzi mnie słońce - jest pięknie!
Ostateczna pobudka o godzinie 7-mej, robimy śniadanko grzejąc się w słoneczku.
Pakowanie, ostatnie łyki śmietanówki, gruppen foto i można ruszać.
Psychicznie szykujemy się na błądzenie i szukanie szlaku, ale ten jest
dość szeroki i właściwie ciężko się zgubić (ale było jedno ciekawe
skrzyżowanie z 5-cioma odbiciami bez żadnych oznaczeń ).
Schodzimy do Hrdzavej doliny, jednej z ładniejszej w okolicy.
Mijamy paśniki i zamknięte domki używane przez drwali... (wychodek był otwarty )
W rezerwacie Hrdzavá można podziwiać liczne uskoki, wodospadki, skały i inne ciekawe formacje przy Hrdzavym potoku.
Dolina się kończy, wychodzimy na polanę z widokiem na okoliczne szczyty.
przed nami wioska Muráň, która
swą nazwę wzięła od zamku o tej nazwie, położonego w pobliżu (a potem i
całe pasmo dostało Muráň w tytule). Prowadzi przez nie zatłoczona droga z
Popradu na Brezno.
W centrum spore skupisko Cyganów przyglądające nam się z ciekawością. Do
tego kilka sklepów i spelunka, a także kasztiel z 1800 roku, służący za
siedzibę gminy.
Nie mamy jednak czasu na dłuższy postój, bo po chwili przyjeżdża
autobus, który dowiezie nas do Tisovca i w kolejne pasmo górskie...
Zajefajna wyrypa. Pogoda różna i różnista, ale w ostatecznym rozrachunku i tak chyba in plus. Widoczki i miejsca znakomite.
OdpowiedzUsuńCiekawe przygody, miejsca też ładne :)
OdpowiedzUsuń