Po Muranskiej Planinie czas na kolejne pasmo...
Autobus szybko i sprawnie dowozi nas do Tisovca,
niewielkiego miasteczka między górami, powstałego przy zamku, z którego
teraz pozostała kupa kamieni. Jest tu trochę zabytków z XIX wieku
(m.in. ratusz i kościół ewangelicki), sypiące się kamieniczki, ale
najbardziej rzuca się w oczy rozbierana góra i wiadukt kolejowy.
W ogóle linia w kierunku Brezna ma takie przewyższenia (zwłaszcza przy przełęczy Zbojska), że w kilku miejscach potrzebna jest trzecia, zębata szyna.
Inna ciekawostka kolejowa pochodzi z okresu ostatniej wojny - po I arbitrażu wiedeńskim tereny na południe od Tisovca powróciły do Węgier, więc sporo miejscowości zostało odciętych transportowo od reszty Słowacji. Słowacy rozpoczęli szerokie prace z tzw. gemerskimi łącznikami, mającymi uzupełnić te luki - zdążono wybudować wiadukt i wykuć dwa tunele (jeden bodajże dwukilometrowy), po czym po wojnie okazało się, że w skutek powrotu do dawnych granic są one zupełnie niepotrzebne. Dzisiaj można więc odszukać te opuszczone obiekty techniki, właśnie w okolicach Tisovca.
W ogóle linia w kierunku Brezna ma takie przewyższenia (zwłaszcza przy przełęczy Zbojska), że w kilku miejscach potrzebna jest trzecia, zębata szyna.
Inna ciekawostka kolejowa pochodzi z okresu ostatniej wojny - po I arbitrażu wiedeńskim tereny na południe od Tisovca powróciły do Węgier, więc sporo miejscowości zostało odciętych transportowo od reszty Słowacji. Słowacy rozpoczęli szerokie prace z tzw. gemerskimi łącznikami, mającymi uzupełnić te luki - zdążono wybudować wiadukt i wykuć dwa tunele (jeden bodajże dwukilometrowy), po czym po wojnie okazało się, że w skutek powrotu do dawnych granic są one zupełnie niepotrzebne. Dzisiaj można więc odszukać te opuszczone obiekty techniki, właśnie w okolicach Tisovca.
Postój w miasteczku miał 3 cele: zrobić zakupy, zjeść coś ciepłego i
napić się piwa. Z jedzeniem i piwem nie ma problemów - wokół rynku jest
aż za dużo lokali i ciężko coś wybrać; w końcu miejscowy poleca nam
pizzerię, w której serwują też normalne jedzenie i PRAWDZIWĄ czosnkową, a
także pszenicznego Bażanta.
Potem przenosimy się do nieodległego Bistra - speluny bardzo spelunowatej.
Wychodząc z lokalu przystaje koło nas pewien śniady jegomość: opowiada,
że w Polsce ludzie bardziej pomagają (może to aluzja do tego, że Słowacy
jakiś czas temu mocno ścieli zasiłki, z których żyje większość Romów),
że jest taniej, a zwłaszcza kartofle. W rozmowie z Eco dochodzą do wniosku, że wszyscy lubimy śpiewać, a
Cygan ma gitarę, po którą zaraz pójdzie... pośmieliśmy się, ale gdyby
naprawdę z nią wrócił w momencie, kiedy mieliśmy się zbierać? Nie doszło
do tego - dwa kwadranse później z jednego z sąsiednich lokali
wyprowadził go policjant i zaprowadził na komisariat (potem jego kolegę
też). Wkrótce potem zaczęła się tam zbierać jakaś grupa - czyżby chcieli odbić krewniaka?
Minusem całej sytuacji jest fakt, że ciemne chmury tłoczące się od
jakiegoś czasu spuściły deszcz, potem ulewę, a w końcu grad! Na dodatek
dokładnie tam, gdzie się wybieramy, rozpętała się silna burza!
Dwa razy na chwilę przestaje padać - lecimy więc do sklepu, a potem na
autobus (mieliśmy jechać pociągiem, ale do dworca jest 20 minut, więc od
razu bylibyśmy cali mokrzy). Niestety, gdy wychodzimy na zewnątrz
autokaru w osadzie Banovo, znowu zaczyna padać.
Idę więc obejrzeć miejscową zamkniętą stacyjkę, gdzie akurat przejeżdżał nasz pociąg...
...po czym wracam do reszty towarzystwa, które schroniło się na
werandzie zamkniętego domku niedaleko głównej drogi. Siedzimy tam przez
jakiś czas, dopóki nie przestanie padać, i tylko Młody nadaremnie szuka
wychodka w okolicy...
Około 16-tej wchodzimy na zielony szlak, zaczynając wędrówkę przez nowe pasmo - Veporské vrchy (w
Polsce nazywane też Rudawami Weporskimi): mijamy osadę domków,
prawdopodobnie całorocznych, oraz wyciąg przy którym znajdują się
tablice zakazujące seksu z dziećmi na wyciągu - chyba dużo polskich
księży musiało się tutaj pojawiać.
Droga idzie coraz bardziej pod górę i, jednocześnie, coraz bardziej się rozpogadza.
Na rozstaju pierwsze szukanie szlaku, udane, i dochodzimy do sedla Banovo, gdzie ponownie spotykamy czerwoną Rudną magistralę.
Zaraz za przełęczą drugie poszukiwanie szlaku, tym razem bardziej
wkurzające, bo potencjalna droga idzie ostro pod górę. Dopiero po jakimś
czasie i rozbiegnięciu się w kilka stron znajdujemy znak szlaku,
kilkaset metrów od rozgałęzienia...
Na kolejnej przełęczy, Machniarka, stoi zamknięty domek (i zamknięty wychodek).
Po raz pierwszy mamy widok na Klenovský vepor,
nie najwyższy, ale chyba najbardziej charakterystyczny szczyt pasma. Z
kolei na drzewach widać tabliczki znakowe jeszcze z czasów towarzysza
Husaka.
Został nam tylko odcinek Rudną magistralą do przełęczy pod Veprou
- według mapy półtorej godziny, według znaków 55 minut - niezły
rozstrzał! Po raz kolejny wychodzi, że miejscowi mają problem z
oszacowaniem czasu przejścia. My idziemy dokładnie pośrodku podawanych
czasów.
Na dzień dobry trzeba się przedrzeć przez powalone drzewa.
Później idziemy w miarę sprawnie, na jednej z przecinek spotykając
kilkuosobową grupę Polaków - jedynych turystów w tym paśmie. Informują
nas, że utulnia, do której zmierzamy, jest pusta.
Ze szczytu Rozsypok można obejrzeć widoczki.
Klenovský vepor coraz bliżej, ale nie będziemy na niego wchodzić - na
przełęczy pod Veprou odbijamy w dół i po kilku minutach wychodzimy obok
dwóch chatek - jednej mniejszej, zamkniętej, należącej do lasów
państwowych, i drugiej większej - ogólnodostępnej utulni Chata pod Vartou.
Chatka jest wiekowa (przy wejściu wisi tablica o bohaterskich
komunistach spotykających się w niej w 1944 roku) i wypasiona: w środku
dwie izby - jedna sypialna, druga z rozwalonym, niestety, piecem.
Do tego piętro, na którym zmieści się z kilkanaście osób.
Przed chatką jest źródełko, nie ma więc problemów z wodą. Kawałek dalej, w lesie, wychodek. Ekstra.
Mimo to widać, że przydałoby się to i owo wyremontować - np. piec, a
także drzwi, które bardzo ciężko domknąć. W piwniczce jest zaś taki
burdel, że lepiej nie włazić...
Wczoraj nam się nie udało, więc dziś musi być ognisko. Drewno jednak jest mokre, więc Eco próbuje rozpalić je... butlą.
W końcu się jednak udaje, więc możemy zasiąść do pieczenia kiełbasek i zapiekanek.
Pogoda jednak i dzisiaj nie chce odpuścić, bo w końcu zaczyna padać -
przenosimy się więc do środka, gdzie Andrzeja sporadycznie próbuje
atakować Zły. Zasypiamy przy deszczu bębniącym w nowy dach...
Rano pogoda nie popuszcza - zaciągnięte niebo, raz pada, raz mży. Przy
śniadaniu burza mózgów, gdzie iść na autobus - w końcu decydujemy się na
bardziej pewną i chyba krótszą trasę do Pohronskej Polhory.
W tym celu musimy się cofnąć godzinę odcinkiem Rudnej magistrali - ale
za to znowu możemy zerknąć na widoczki z Rozsypoka - na chmury
przewalające się po okolicznych szczytach (u nas na szczęście przestało
definitywnie lać).
Na Machniarce postój pod werandą - pierwszy odcinek przeszliśmy w miarę szybko, więc nie musimy się aż tak śpieszyć.
Jest coś dla ciała...
...i dla ducha.
Niebiesko-żółty szlak to paskudne błoto. Dobrze, że szybko się kończy i wychodzimy na rozległą polanę z zabudowaniami.
To przysiółek Krátke - jest tu nawet jakaś agroturystyka i rozdroże szlaków, ale z oznaczeniami jedynie rowerowymi - pieszym zostaje mapa i mózg.
Mózg niewiele się przydaje chwilę później, gdzie na kolejnym
skrzyżowaniu klniemy w niebogłosy. Według mapy można iść zarówno prosto
jak i w lewo - idąc w lewo muszę się potem wrócić z dobre 500 metrów, bo
szlak okazał się iść prosto. W ramach pocieszenia - ostatnie spojrzenie
na Klenovský vepor.
Mijamy kolejne polanki, z domkami nadal wchodzącymi w skład przysiółka Krátke - z boku ostro pchają się do nas chmury.
Kiedy z powrotem znajdujemy się w lesie, znowu zaczynają się problemy -
miejscami szlak jest tak zarośnięty, że ciężko przejść. Następnie ze
dwie krzyżówki, gdzie "q...y" lecą w niebo, bo teren jest kompletnie
pozbawiony oznaczeń, albo są wszędzie, tylko nie na skrzyżowaniach!
Naprawdę nie dziwię się, że mało kto tamtędy chodzi, bo zwłaszcza dla
strudzonych ludzi nieustanne poszukiwanie śladów znakarza jest bardziej
męczące niż najgorsza góra... i ta niepewność - idziemy dobrze czy źle?
W końcu, po bardzo ostrym zejściu (kolana padają, ciężko nawet ustać nie lecąc w dół), ukazują się zabudowania Pohronskiej Polhory.
Następna wioska między górami (w tle widać dalszą część Veporskich - to pasmo Fabovej hoľi,
najwyższego szczytu tych gór, choć leżącego też w PN Muranska Planina),
położona nad potokiem Rohozná, dopływem Hronu. Trochę tutaj Cyganów,
zwłaszcza nad tym potokiem, co objawia się dużą ilością śmieci.
W środku wsi klasycystyczny kościół, kilka sklepów, restauracja i bistro-speluna, jest więc wszystko, czego potrzebujemy.
Ponieważ mamy do autobusu trochę czasu, to siadamy przy piwku,
rozmawiając z jednym Słowakiem, który w Polsce często bywał, bo pracował
przy budowach i remontach dróg między Rzeszowem a granicą ukraińską.
Przestał bywać, bo przestali płacić...
Nasza górska część majówki się skończyła - było warto, nowe pasma, nowe
widoki, nowe chatki. Pogoda niezła (i znowu wyszło, że prognozy można se
w tyłek wsadzić), malownicze spelunki, życzliwa ludność, właściwie
wszystko spasowało. Cieszę się jednak, że nie szedłem tutaj sam, bo wtedy być może do tej
pory błąkałbym się gdzieś po krzakach... nie są to też góry dla osób ze
słabą kondycją i problemami ze stawami - ostre i bardzo ostre podejścia
to norma, a nie rzadkość - Słowacy lubią poprowadzić szlak prosto, miast
zygzakiem.
Górska majówka skończona, ale nie wracamy jeszcze do Polski. Z dwiema
przesiadkami jedziemy na Liptów, oglądając taki dywan pod Niżnymi
Tatrami.
Wysiadamy w Rużomberoku, gdzie wita nas przeraźliwe zimno i wiatr -
jakby nagle zmieniła się pora roku. Będziemy spać na kwaterze, w której
zawsze się zatrzymuję, będąc w okolicy - można więc się umyć w ciepłej
wodzie (dopiero teraz czujemy jak cuchniemy). Przy okazji okazuje się, że Eco zgubił kurtkę! Nie ma jej w plecaku,
nie wiadomo gdzie zniknęła - ostatni raz była widziana w pierwszej
utulni... to wielka zagadka.
Wieczór i noc spędzamy w naszej ulubionej rużomberockiej piwiarni - jest piwo, borowiczki, tańce i międzynarodowa integracja. I dopiero po tym imprezowym akcencie w niedzielę możemy wracać do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz