piątek, 13 czerwca 2014

Podlasie Południowe - cz. III (Zabuże - Stare Buczyce)


Przekraczając Bug przekroczyliśmy kilka granic. Współczesną, bo z województwa podlaskiego znaleźliśmy się w woj. mazowieckim - po raz kolejny widać, że granice dzisiejszych województw są idiotyczne, skoro fragment Podlasia jest w województwie, którego stolicą jest Warszawa. Z dawnej carskiej Rosji przenieśliśmy się do dawnej Kongresówki. I wreszcie przekroczyliśmy granicę religijno - mentalną: z krajobrazu zniknęły cerkwie, teraz spotykać będziemy tylko świątynie katolickie (co najwyżej będące w przeszłości cerkwiami), a napisy w cyrylicy stały się rzadkością. 

Przekroczyliśmy też granicę pogodową - upalne, słoneczne dni pozostały po stronie Mielnika, my budzimy się w pogodzie szarej, burej i chłodnej. Plany kąpieli u większości osób zostały anulowane. 

Gdy pakujemy namioty (przy okazji okazało się, że Grześ śpiąc zamordował jaszczurkę) zaczyna padać deszcz. Dochodzimy do pobliskiej wiaty przy promie i tam czekamy na Romka, który wkrótce się zjawia. 
 

Zatem w dalszą drogę ruszamy już w siódemkę, co ewidentnie nie podoba się niebo, bo nasila opady. Przechodzimy przez Zabuże, dawne przedmieście Mielnika, w którym najbardziej charakterystyczny jest dwór z XIX wieku, dziś przebudowany i działający jako wypasiony hotel ze SPA. 
 

W deszczu suniemy piaszczystymi, a następnie asfaltowymi drogami, przyglądając się mijanym drewnianym domom. 
 

Klepaczewie odbijamy do sklepu, gdzie pod przyjemną werandą siadamy sobie na dłuższą chwilę. 
 

Na szczęście przestaje mocno padać, więc do sąsiednich Serpielic idziemy już mniej opakowani w peleryny. U części osób, również u mnie, zaczyna nasilać się burczenie w brzuchu i stwierdzamy, że warto by było coś zjeść. Na skarpie nadbużańskiej przed Serpelicami jest kilka ośrodków wypoczynkowych, opanowanych przez hałaśliwe bachory. Mijamy również lokale gastronomiczne, ale nieczynne. Dopiero na skraju wsi trafiamy na bar ze śmieciożarciem przy jakimś remontowanym hotelu. Wygląda to na jedyne miejsce, gdzie można coś zjeść, więc siadamy pod parasolami, a ekipa stopniowo zagląda też do pobliskiego sklepu. 
 

Dominantą tej części Serpelic jest drewniany kościół, ale dość młody, bo z 1947 roku, w którym rządzą kapucyni. 
 

Przy okazji wychodzi, że ktoś z parafii nie uważał w szkole na języku polskim, gdyż na tablicy ogłoszeniowej namiętnie opisując rzekę używał słowa BÓG ;) 

Szlak czerwony, bo nim się teraz poruszamy, skręca z głównej drogi i wyprowadza nas w pola, razem z jakąś dziecięcą wycieczką. Na szczęście młodzi awanturnicy kończą szybciej trasę i przez spokojną okolicę idziemy dalej sami. 
 

Kolejna wioska, ostatnia tego dnia, to Borsuki - typowa ulicówka. Mijamy zakrwawione ścięte drzewa... 
 

...a pod przystankiem dowiadujemy się z Eco, że tutaj też są dwa sklepy, jeden nawet w kierunku gdzie chcemy iść. Radośnie zmierzamy więc do Borsuczka :) 
 

Buba robi obiad, my konsumujemy różne napitki, przy okazji zasięgamy języka u miejscowego żula odnośnie noclegu. Opisuje miejsce nad Bugiem, ale oglądając moją mapę stwierdza "to nie te Borsuki" :D Za to autochtoni zapytani o bimber kategorycznie nie chcą nam wskazać producenta - widać, że porządni obywatele. 

Mijając kolejne domki zauważam, że przy numerach podają informacje nie tylko kto w środku mieszka, ale też czyim jest synem! Szkoda, że nie podali numeru buta... 
 

Po wyjściu z Bosuków zmienia się asfalt - to znak, że opuszczamy województwo mazowieckie, a wchodzimy w lubelskie
 

Zaraz też pojawiają się znaki na punkt widokowy, o którym słyszeliśmy i od znajomego Buby i od miejscowych. Faktycznie, widok na Bug i pola, położone na drugim brzegu, ładny, ale zbliżający się wieczór i pochmurność nieco studzą entuzjazm obserwowania. 
 

Kierujemy się do polecanej w okolicy wiaty, która okazuje się gigantyczną stanicą, należącą do ZHP. Miejsca jest tutaj na dobre 30 osób, jest kominek, wychodek w lesie, równie wielki plac na ognisko. No i rzeka zaraz obok, ale że zimno i nurt silniejszy niż pod Mielnikiem, to jakoś nikt nie chce wskoczyć. 
 

Pod wiatą jest beton, więc towarzystwo woli rozstawić namioty, niż spać pod dachem... gdyby człowiek wiedział, co przyniesie ranek. Na razie jednak zbieramy drewno i hajcujemy aż miło i tylko chmary muszek lecące do czołówek zakłócają zachwycanie się ogniem. 
 

Kładziemy się spać około 2-giej, licząc, że rano, przy słońcu, pójdziemy porobić zdjęcia na punkt widokowy. Niestety, z godzinę czy dwie później zaczyna lać. Po obudzeniu mamy ścianę wody, która za nic nie chce przestać istnieć, mimo, że mijają kolejne godziny.
 

Przenosimy namioty pod dach, gdzie przynajmniej dalej nie mokną, choć Grzesiowy i tak jest w środku cały mokry. Czekamy przy ognisku, ale pogoda nie popuszcza, nadal pada i pada... Pomysły na resztę dnia są różne - jest już nawet idea, aby zostać tu na drugą noc i tylko skoczyć do sklepu po jakieś sprawunki. 

W końcu jednak pakujemy się i wychodzimy z lasu, gdzie na drodze nawet lekko opad się nasila. Po chwili dochodzimy do wioski o sympatycznej nazwie Gnojno - i faktycznie, gnój widać od razu przy wielu chałupach. 
 

W Gnojnie od dawna istniała przeprawa przez Bug, w 1794 roku zbierało się pospolite ruszenie, w 1812 miał przeprawiać Napoleon, a w czasie powstania styczniowego stoczono potyczkę z Rosjanami. Jest też dawna cerkiew, a dzisiaj kościół, z 1875 roku. 
 

Przy tej pogodzie nie myślimy jednak o historii, a szukamy jakiegoś schronienia i znajdujemy go pod wiatą przystankową przy sklepie. Siedzimy tam sobie jakiś czas, sprytnie schowani z drugiej strony, bo podobno i na takim zadupiu policja lubi sobie poprawiać statystykę. 
 

Dobrze, że nie posłuchaliśmy wczoraj Izy, która zamiast pod wiatą chciała napieprzać dalej i spać pod Gnojnem - ładnie byśmy wyglądali, budząc się na jakimś polu w tym deszczu, bez szans na postój w suchym. 

Po wyjściu spod przystanku mijamy stado krów, które inteligentnie kroczy całą szerokością drogi. 
 

Tu i ówdzie widać stare drewniane domy (np. z datą 1912) oraz jeden pomnik z napisem w cyrylicy. 
 
 

Kolejna wioska nosi równie frapującą nazwę - Stary Bubel! Każdy chce się więc sfotografować z tablicą :) 
 

Suniemy przez Bubel szybko, bo choć padać przestało, to cięzkie chmury nadal wiszą nad nami. Na chwilę zatrzymujemy się przy kościele z 1740 roku, który wybudowano jako cerkiew unicką. Następnie był prawosławny, w międzywojniu przejęli go katolicy, ale na skutek protestów mieszkańców i tak do 1944 w praktyce użytkowali go tylko prawosławni. 
 

Za wsią ma znajdować się wiata, ale nie umiemy jej odnaleźć, idziemy więc dalej przez kolejne przysiółki jak Bubel-Lutowiska itp.. Przy okazji podpadamy pannie sółtysównie, która na widok robienia zdjęć budynkom stwierdza, że do tego trzeba mieć zezwolenie ;) 
 

Zaczyna robić się późno, więc pora myśleć o miejscu na nocleg. Ktoś wpada na niezbyt mądry pomysł, aby podejść do Bugu, tworzącego tutaj granicę. No to podchodzimy... Gdybyśmy mogli latać, to 10 kilometrów dalej, na Białorusi, jest Wołczyn (Воўчын), miasto rodzinne Stanisława Augusta i miejsce jego spoczynku w latach 1938-1988. 
 
 

Latać jednak nie potrafimy, jest mokro i grząsko, więc ani namiotu tu nie rozbijemy, ani nie przejdziemy dalej, chyba, że po grzęzawisku. Wracamy więc do drogi i pytamy po domach o miejsce noclegu. Wszyscy odsyłają nas do agroturystyki, gdzie facet proponuje nam stodołę, ale pokoje, nie siano. Idziemy więc znowu przed siebie i chyba większość już zwątpiła w fajne miejsce noclegowe... 

W ostatnim domu Starych Buczyc wychodzi do nas pani, którą pytamy o miejsce na łące. Łąka jednak jest podmokła, więc pani zaprasza nas do siebie na podwórko. Ku mojemu zaskoczeniu większość odmawia! Mamy okazję zapoznać się z gospodarzami, a ci marudzą! Ktoś tam coś wspomina o ognisku... Ok, lubię ogniska, ale nie muszę mieć go koniecznie co noc, w dodatku znalezienie suchego drewna jest dzisiaj chyba niemożliwe. 

Gospodarze przypominają sobie, że mają też domek, w którym obecnie nikt nie mieszka. W końcu ekipa mądrzeje i radośnie korzysta z propozycji! Oprócz noclegu dostajemy też drewno na rozpalenie pieca, swojskie jajka i dżemy, gospodyni gotuje w dużej ilości kiełbaski itp.! Po prostu podlaska gościnność (agresywna para z Siemichoczów była jednym z nielicznych wyjątków). 
 
 
 

Wieczorem odwiedzają nas jeszcze gospodarze i miło sobie gawędzimy, po czym kładziemy się spać nie martwiąc się potencjalnym deszczem czy innymi nieprzyjemnościami, mogącymi czaić się na dworze... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz