W tym roku też tak to wyglądało, aż w ostatnim tygodniu nagle wszystko zaczęło
się sypać. Najpierw pojawiły się problemy z zębami, dość gwałtowne (już w
ubiegłym roku prawie storpedowały nam zabawę w Rumunii). Gdy udało się je
jako-tako opanować, to w nocy ze środy na czwartek zdrowie walnęło u mnie... A
w sobotę przecież wyjeżdżamy! Szybko umawiam się do lekarza na piątkowe
popołudnie, idę tam przekonany, że to tylko formalność, przepisze parę pigułek
i tyle. A tu bęc!
- Wyjeżdża pan? Na dwa tygodnie?! Na Bałkany?! - nie
powiedział tego wprost, ale mina i wzrok sugerowała, że to nie najlepszy
pomysł.
Zamiast pakować auto pędzę do szpitala na badania, które
właściwie niczego nie przynoszą, lecz skoro nikt nie stwierdził wprost iż
"nie", to uznaję, że jedziemy, będzie co ma być to będzie! Jeszcze krążenie po aptekach
i nabywam spory zestaw lekarstw, a co najgorsze - przez pewien czas muszę
unikać alkoholu! Przecież na Bałkanach bycie abstynentem to prawie takie same
zło jak bycie wegetarianinem! No trudno, przeżyję ten początek...
- Albania
- Austria
- Bośnia i Hercegowina
- Bułgaria
- Chorwacja
- Czarnogóra
- Czechy
- Dania
- Grecja
- Izrael
- Kosowo
- Litwa
- Luksemburg
- Macedonia
- Mołdawia
- Niemcy
- Palestyna
- Rumunia
- Serbia
- Słowacja
- Szwecja
- Ukraina
- Węgry
- Włochy
- Górny Śląsk
- Dolny Śląsk
- Kujawy
- Małopolska
- Podlasie
- Polesie
- Ruś Czerwona
- Suwalszczyzna
- Wielkopolska
- Ziemia kłodzka
- Beskidy
- Sudety
- Góry czeskie
- Góry słowackie
- Lista UNESCO
- Muzea
- Piwo
- Informacje praktyczne
niedziela, 14 sierpnia 2022
Urlop czas zacząć: tranzyt przez Słowację, Węgry i Serbię.
Na wakacyjny długi wyjazd czeka się właściwie cały rok, od momentu zakończenia
poprzedniego. W głowie powstaje pierwszy zarys trasy, czasem kilka. Następnie
wymyśla się bardzo wstępny plan, zazwyczaj wielokrotnie zmieniany. Wiosną, gdy
znamy już termin, zaczyna się powolne grzebanie, aby dopracować szczegóły. Im
cieplej, tym więcej punktów pojawia się na mojej rozpisce, rozglądam się za
noclegami i różnymi ciekawostkami, najlepiej tymi najmniej znanymi. Na
początku kalendarzowego lata jest już z grubsza wszystko ułożone, pozostają
drobiazgi. Odliczam dni do momentu startu.
Ostatecznie ruszyliśmy od moich rodziców w sobotni poranek, a więc zgodnie z założeniami. Trochę
z duszą na ramieniu, bo szukanie w bałkańskim interiorze szpitala to średnia
przyjemność, ale może będzie dobrze... Postanowiłem, że jak wszystko się uda,
to po powrocie dam na mszę 😏. Efekt poboczny był też taki, że robiłem jeszcze
więcej zdjęć niż zwykle, bo przecież nie wiadomo było, czy nie trzeba będzie
szybciej wracać. No i chyba cieszyłem się jeszcze bardziej niż zazwyczaj z
każdego dnia, bo jednak pokonaliśmy kłody rzucane pod nogi!
Pogoda jest nietypowa, gdyż nie pada, a nawet mocno świeci słońce, choć
zazwyczaj start urlopowy dokonuje się w chmurach. Pierwszy postój na
rozprostowanie nóg wypada na "naszym" parkingu przy autostradzie D1 w pobliżu
Pieszczan. "Naszym", bo w ostatnich latach zawsze się tu zatrzymuję, to
mniej więcej połowa drogi przez Słowację.
Za płotem trwają prace rolne, a w tle dymi elektrownia jądrowa Bohunice.
Wkrótce odbijam na ekspresówkę, z której rychło skręcam w boczne drogi
prowadzące na południe. Bardzo lubię tę z numerem 573 - dobrej jakości asfalt,
mało ograniczeń i obszarów zabudowanych, stosunkowo niewielki ruch.
Na chwilę zajeżdżam do miejscowości, która intrygowała mnie od jakiegoś czasu.
Dedina Mládeže (Ifjúságfalva) to najmłodsza słowacka wioska. Założono
ją w 1949 roku, a przy budowie pracowali członkowie Czechosłowackiego Związku
Młodzieży. Młodzi, odpowiednio uświadomieni obywatele poświęcali swój wolny
czas, aby dobrowolnie (przynajmniej teoretycznie) wznosić konstrukcję
przydatne w nowej socjalistycznej rzeczywistości. "Wioska Młodzieży" była
jednym z wielu podobnych eksperymentów, ale jedynym, gdy powstawała cała
osada, a nie np. zakład pracy.
Wioskę przeznaczono jako miejsce zamieszkania dla pracowników tutejszego JRD.
Początkowo osiedlili się w niej Słowacy przybyli z Węgier, ale wkrótce dołączyła
do nich okoliczna ludność węgierska, która stała się większością i tak jest do
tej pory.
W centrum stoi elegancki socrealistyczny Dom Kultury, wybudowany przez samych
mieszkańców w latach 50. ubiegłego wieku.
Przystanek i dawny kołchoz, częściowo nadal używany. Kobieta z pobliskiej
knajpy tak się zaaferowała moim aparatem, że prawie wyrżnęła głową w sufit samochodu. Chyba rzadko widują turystów...
Stąd już niedaleko do granicznego Komárna (Komárom), w którym robimy większe
zakupy. Pod marketem można spożyć posiłek w Mc.Kebab 😏.
Miałem w tym roku duży problem z Węgrami. Nie bardzo chciało mi się
finansować największych przydupasów Putina w EU. Jak to jednak połączyć z
tradycją grzania się w madziarskich basenach i włóczenia się po madziarskiej
prowincji? Ostatecznie postanowiłem zastosować częściowy bojkot. Nie
porzuciłem całkowicie tego kraju, ale spędziłem tam najmniej czasu od
kilkunastu lat (więc wydałem najmniej pieniędzy). Jadąc na południe
zrezygnowałem z noclegu (ostatni raz taka sytuacja miała miejsce bodajże w 2014 roku), zrezygnowałem z dłuższych postojów i zwiedzania. Pomijając zakup
winietki nie wydałem tego dnia ani forinta. Nawet bak uzupełniłem na Słowacji,
zwłaszcza, że Węgrzy stosują na swoich stacjach benzynowych politykę
dyskryminacji cudzoziemców. Oczywiście jest to niezgodne z prawem unijnym, ale
kto by się czymś takim przejmował?
Przekraczamy po raz pierwszy Dunaj i po kilku kilometrach wjeżdżamy na
niesławną autostradę M1, najbardziej oblężoną drogę na Węgrzech. Ledwo się na
niej znalazłem i dosłownie po kilkuset metrach wszyscy stanęliśmy! Chyba jaja
sobie robią??! A jednak nie... Podobnie jak w ubiegłym roku dwa pasy w kierunku
Budapesztu stoją, ruszają na chwilę i znowu stoją. Nie wiadomo co się dzieje,
jakiś wypadek? Nie, to po prostu duży ruch. Rok temu jednym z powodów był
remont ważnego mostu, teraz niczego nie grzebią, a i tak stoimy jak barany!
Kilka razy nagle wszyscy ruszają, wydaje się, że od tej pory wszystko pójdzie
sprawnie, po czym znów stajemy! Wkurzony zjeżdżam na jednym z węzłów i
najbliższe kilkadziesiąt kilometrów przejadę starą drogą numer 1. Co prawda
momentami nawierzchnia chyba pamięta jeszcze towarzysza Kádára, ale ruch był tu
niewielki.
Po powrocie na autostradę okazuje się, że - na szczęście - obwodnica stolicy
tym razem jest przejezdna bez żadnych korków, więc sprawnie przeskakujemy na
M6. Tu - jak zwykle - ruch jest znacznie mniejszy, wręcz pustki.
Po półtorej godzinie skręcamy na ekspresówkę M9, która okazuje się być zwykła
drogą jednopasmową, tyle, że z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami (aż dwoma).
Dzięki niej po raz drugi przeskakujemy Dunaj - z lekką zazdrością
patrzę na kąpiących się w dole ludzi.
A potem już proza węgierskich zwykłych dróg, moim zdaniem jednych z
najgorszych w Europie, a na pewno w Unii Europejskiej. No i oczywiście słynny
znak z wybojami i tabliczką "1 kilometr", mimo, iż są one na znacznie dłuższym
odcinku. Zawsze się zastanawiam, dlaczego nie można od razu dać podpisu "5
kilometrów", tylko co chwilę powtarzać ten sam znak? Przyszły mi do głowy dwie
odpowiedzi: albo Węgrzy przeżyją szok, jeśli się dowiedzą, że mają tak złe drogi, albo przeciętny obywatel potrafi liczyć tylko do jednego...
Dla odmiany tras rowerowych można im zazdrościć - przy prawie każdej ruchliwej szosie jest osobna ścieżka dla dwukołowców.
Jak wakacje, to nie mogło zabraknąć słoneczników 😊. Wyglądają na lekko
zmęczone, choć temperatura ledwo zbliża się do trzydziestki.
Małe miejscowości jak zawsze wydają się wymarłe. Na zdjęciach uśpiona w
popołudniowym słońcu Tataháza - kościół i Pomnik Poległych.
Sąsiednie Bácsalmás (Aljmaš, Almasch) to ostatnia mieścina na unijnej
ziemi. Oprócz Węgrów mieszka tu garstka Chorwatów i Niemców (Szwabów
Naddunajskich).
Podczas podróży na Bałkany bardzo często granice węgierskie są wąskim gardłem,
zwłaszcza, jeśli opuszczamy nie tylko Strefę Schengen, ale i Unię Europejską.
W przypadku granicy z Serbią mamy do wyboru dziewięć przejść, ale tylko trzy
pełnowartościowe, czyli czynne całą dobę. Największe z nich położone jest na
autostradzie (Röszke - Horgoš) i tam można utknąć naprawdę na długo: postój
kilka godzin to norma, ostatnio czytałem nawet o... piętnastu godzinach
stania! Nas zawsze interesują przejścia ulokowane na bocznych drogach i w tym
roku wybrałem nieodwiedzane wcześniej Bácsalmás - Bajmok. Co ciekawe, w
czasie przerwy na parkingu sprawdzaliśmy stronę węgierskiej policji, która
podaje szacowane czasy oczekiwania na swoich granicach i ze wszystkich przejść
tylko "nasze" nie miało opóźnienia, więc teoretycznie powinniśmy go
przekroczyć w czasie krótszym niż kwadrans. Ale to pobożne życzenia... Co
prawda podjeżdżamy dość blisko budek pograniczników, ale przed nami stoi co najmniej dwadzieścia aut, więc tak prędko to nie pójdzie.
Ludzie są dziś nienawykli do nicnierobienia, więc większość natychmiast
wychodzi z samochodów, kręci się w kółko, setki razy zagląda do smartfona w
poszukiwaniu najważniejszej wiadomości życia, ciągle gdzieś dzwoni,
przeskakuje z nogi na nogę i ogólnie zachowuje się jak osoby kiedyś
uważane za nadpobudliwe.
Słynny węgierski płot antymigracyjny.
Sześć mniejszych przejść dostępnych jest wyłącznie dla obywateli EU i Serbii,
nie mogą z nich korzystać ciężarówki, a w dodatku czynne są jedynie od 7-tej
do 19-tej. Szczególnie w okresie wakacyjnym (zwłaszcza w weekendy) po prostu
się zatykają, co spowodowane jest zwiększonym ruchem nie tyle turystów, co
głównie Turków i Kurdów kursujących pomiędzy swoimi ojczyznami. Władze obu
krajów niewiele z tym robią, ale jest jakieś światełko w tunelu, bo w tym roku
wydłużyli czas pracy dwóch małych przejść: Bácsalmás-Bajmok funkcjonuje w
weekendy do północy (na tablicy jeszcze tego nie zaznaczyli).
Przekroczenie granicy zajęło nam trzy kwadranse, przy czym jak zwykle nie
spieszyło się Węgrom. I tak wynik jest całkiem niezły, a więc po trzech
latach ponownie zajeżdżam do Serbii 😊.
Można się zastanawiać, czy w stosunku do tego kraju również nie powinienem
ogłosić jakiegoś bojkotu, w końcu Serbia to jeszcze większy przydupas Putina
niż Węgry. W jej przypadku sytuacja jest jednak ciut inna: Rosja to tradycyjny
sojusznik Serbów, czyli zupełne przeciwieństwo niż u Madziarów. Rosjanie
zawsze Serbów wspierali, a przynajmniej głośno głosili to wsparcie, bo z
realnymi działaniami bywało różnie. Nawet gdy wszyscy od Serbów się odwracali,
wszyscy ich potępiali, to w Moskwie zawsze mogli liczyć na ciepłe słowa
otuchy. Dotyczy to także wydarzeń z końca ubiegłego stulecia, z czasów rozpadu
Jugosławii, nalotów NATO i odpadnięcia Kosowa. Serbowie to pamiętają i trudno
się dziwić, że w przypadku wojny na Ukrainie wielu stoi po stronie agresora, a
nie zaatakowanego. Serbia to od dawna kraj na rozdrożu, który nieustannie się
waha, czy jednak chce na zachód, czy na wschód Europy i doskonale to widać w
obecnej polityce. W każdym razie postawę Serbów rozumiem, choć bynajmniej nie
popieram.
Wjechaliśmy do Wojwodiny, mojego ulubionego serbskiego regionu. Jej
zachodnia część to Baczka (Bačka, Bácska), której północne
fragmenty leżą również na Węgrzech, gdzie objawia się to w nazewnictwie wielu
miejscowości (Bácsalmás, Bácsbokod itp.). Jak to przeważnie w Wojwodinie
tablice na skrajach miast i wsi są wielojęzyczne. W przypadku
Bajmoka (Бајмок) nazwa węgierska jest taka sama jak serbska,
Bajmak to chorwacka, a kiedyś był jeszcze Nagelsdorf, gdyż
Niemcy stanowili spory procent mieszkańców. Pozostały po nich napisy na krzyżu
przy kościele katolickim, któremu przyglądam się stojąc na światłach, a dziś
najliczniejsza grupa to Serbowie nieznacznie przeważający nad Węgrami.
Przemykam przez Suboticę (Szabadka), na jej obrzeżach zaglądam do kantoru i
kończę jazdę w Palić (Палић, Palics), mieście uzdrowiskowym położonym
nad dużym jeziorem. Nocleg zaklepałem blisko centrum, na spokojnym osiedlu
domków jednorodzinnych, w których chętnie przyjmują turystów. Informowałem, że
planowo przybędziemy między 18-tą, a 19-tą i się nie pomyliłem, bo na zegarku
była dokładnie 18.40, co i tak okazało się najpóźniejszym dotarciem w czasie
całego urlopu. Tymczasem gospodarzy nie ma! Dzwonię do nich i dowiaduję się,
że właśnie... kąpią się w jeziorze. Byli przekonani, iż utknęliśmy gdzieś na
dłużej na granicy, zwłaszcza, że nie odpowiadaliśmy na zapytanie przez
internet... Po chwili zjawia się właściciel i mamy wrażenie podwójnego
widzenia, gdyż posiada taki sam wóz jak my 😛.
Wieczorny spacer po Palić zaczynamy od spojrzenia na mniejsze Krvavo jezero (Vér tó),
nad którym urzędują liczni wędkarze.
Większe Palićko jezero (Palicsi-tó) ma powierzchnię ponad czterech hektarów i
uznawane jest za najpopularniejsze miejsce wypoczynkowe w całej
Wojwodinie.
Ścieżkami wzdłuż brzegu przechadzają się grupki ludzi. Idąc za nimi dochodzimy
do podwójnej nazwy miejscowości złożonej z ogromnych liter - takie konstrukcje
do fotografowania będziemy widywać na wyjeździe wielokrotnie.
Północny brzeg zajmuje duży park. Na przełomie XIX i XX wieku wybudowano w nim
wiele secesyjnych obiektów zaprojektowanych przez węgierskich inżynierów, a
samo Palics stało się jednym z bardziej znanych uzdrowisk monarchii
austro-węgierskiej. W ostatnich latach w parku przeprowadzono prace
przywracające mu pierwotny blask.
W brzuchu burczy, więc zaglądamy do parkowego lokalu -
Mala gostiona (Kisvendéglő) reklamuje się, iż działa w tym miejscu już od ponad 150
lat. Mimo soboty bez problemu znajdujemy stolik i zamawiamy jedzenie. Co
prawda nie jesteśmy jeszcze na geograficznych Bałkanach, ale wypadałoby
zjeść arcybałkańskie ćevapčići. Do tego klasyczna sałatka
szopska i zupa ragu, lecz to jakaś węgierska wariacja.
Obok nas zasiada grupka kobiet z dziećmi z Polski. Nie zadomowiły długo.
- Nie ma pizzy?! - dzieciaki są zawiedzione.
- Nie ma - odpowiadają mamy. - Poszukamy gdzieś indziej, bo to jest
restauracja elite.
Faktycznie przy wejściu pisało, że to lokal "elite", cokolwiek to znaczy.
Jedzenie mieli smaczne (choć dziwna ta bułka do mięsa), za to obsługę fatalną.
Kelner latał z obłędem w oczach, zapomniał o jednym zamówieniu, a rachunek
przyniósł nieproszony w połowie posiłku. Prawdopodobnie sugerował, że mamy już
nie planować deseru.
Nad brzegiem stoi budka z kręcącymi się kürtőskalácsami. Niestety,
opiekają się na tyle wolno, że w związku z dużą ilością chętnych poprzestajemy
na degustacji wzrokowej.
Niedzielny poranek witamy kolejnym spacerem po mieście. Symbolem Palić jest
secesyjna brama wejściowa wraz z wieżą wodną; otwarto ją w 1912 roku, w tym
samym momencie co ratusz w Suboticy.
Stoi przy głównej ulicy, za sąsiadów mając zarówno zabytkowe domy z drewna jak
i "imperialne" salony gier.
Po alejkach mało kto jeszcze chodzi. Kolory rozmaitych kwiatów biją po oczach!
Przykłady secesyjnej zabudowy: Velika Teresa (Palicsi Vigadó) i Ženski štrand
(Női fürdő) - gdzie kiedyś kobiety mogły w spokojnie zażywać kąpieli, a dziś
mieści się restauracja.
Zabytkowe wille o różnym stopniu zachowania. Gdzieś mi się obiło, że w czasach
komunizmu jedna z nich należała do Tito.
W 1880 roku w Palics odbyły się pierwsze... igrzyska olimpijskie! Szesnaście
lat przed oficjalną olimpiadą w tej części Węgier niejaki Lajos Vermes
postanowił zorganizować zawody sportowe obejmujące antyczne dyscypliny. Potem
program się stopniowo poszerzał, co roku brało w nich udział kilkuset
zawodników, początkowo z Austro-Węgier, potem dołączali z innych krajów.
Zawody obserwowała liczna publiczność dowożona specjalnymi pociągami, a
Vermes, posiadający tytuł barona oraz spore zapasy gotówki, wybudował w Palics
wioskę olimpijską, tor kolarski, boiska i tory lekkoatletyczne. Ostatnie takie
igrzyska miały miejsce w 1914 roku, po wojnie i zajęciu tych terenów przez
Serbię już ich nie reaktywowano.
Pomnik Lajosa Vermesa przyozdobiony jest węgierskimi barwami narodowymi;
Madziarzy nadal stanowią ponad połowę mieszkańców miasta, a do granicy jest w
linii prostej niecałe pięć kilometrów.
Pomników wśród zieleni widać sporo, jedne klasyczne, w przypadku innych należy
się zastanawiać, co autor miał na myśli.
Palić to również międzynarodowy festiwal filmowy z pierwszą edycją w 1992 roku
(akurat się zaczynał w czasie naszej wizyty), a także położone na skraju parku
zoo.
Przed dalszą drogą tankuję samochód. W Serbii cena paliwa jest dokładnie taka
sama na wszystkich stacjach benzynowych, więc nie musimy się martwić, że np.
złupią nas na autobanie. W tamtym okresie litr benzyny kosztował 199 dinarów, a
więc około 7,90 złotego.
Do autostrady A1 jest rzut beretem, ze dwa kilometry od naszego noclegu.
Początkowo jest pusta i... ograniczona. Z niewiadomych powodów ciągle stoją
znaki z liczbą 100 i większość kierowców się tego trzyma. I mają rację - za
bramkami poboru opłat czai się policja i ściąga niektóre auta na bok. Ponieważ
nie było żadnych robót drogowych ani uszkodzeń jezdni, to ograniczenia
wyglądają na typowe polowanie na zagranicznych kierowców. Dopiero na płatnym
odcinku można przycisnąć trochę więcej.
Ruch stopniowo się zwiększa. Dominują wozy na niemieckich, austriackich i
holenderskich blachach. Pasażerowie w środku jakoś dziwnie mocno opaleni.
Oczywiście większość z nich to wspominani już Turcy i Kurdowie, którzy co roku
zaczynają wielką migrację europejską tam i z powrotem. To dla nich co chwilę
pojawiają się reklamy z miejscami noclegowymi i restauracjami w
bliskowschodnich klimatach. Zabawne, że Serbowie tak zacięcie walczyli z
tureckimi pozostałościami na swoich ziemiach, a teraz powróciły one wraz z
kapitalizmem 😏.
Na parkingach tłumy. Ciężko wejść na stację, kible oblegane i brudne, wszędzie
walają się śmieci. Każde wolne miejsce obłożone jest wypakowanymi samochodami,
całe rodziny wyciągają krzesła, stoliki, koce i zaczynają piknikować. Ktoś tam
w kącie się modli.
Na horyzoncie pojawiło się pasmo Fruška Gora.
Na jej wysokości po raz trzeci przekraczamy Dunaj. Potem obwodnica Belgradu,
na której odbijam w A2, autostradę noszącą dumne imię Miłosza Wielkiego.
Patron (Miloš I Teodorević Obrenović) był przywódcą powstań antytureckich i pierwszym
władcą autonomicznej Serbii w XIX wieku.
Przekraczamy mostem Sawę, zatem znaleźliśmy się na prawdziwych
Bałkanach. Turcy albo przestraszyli się historycznej postaci, albo po
prostu im nie po drodze, więc i ruch znacznie spadł. To dość nowa autostrada,
budowana początkowo przez firmy serbskie, a następnie azerskie i chińskie.
Docelowo ma prowadzić aż do Czarnogóry, nad Adriatyk. Kilka lat temu już
jechałem jej pierwszym odcinkiem, teraz wydłużono ją pod Čačak (Чачак). Jedzie
się fajnie, bo krajobraz robi się coraz bardziej górzysty, co rusz trzeba
skorzystać z jakiegoś tunelu i tylko kompletnie brak tu infrastruktury. Nie ma
stacji benzynowych, a za toalety służą toj-toje. Ale opłaty za przejazd
oczywiście pobierają.
Za Čačakiem zaczyna się proza serbskich dróg. Prędkość od razu spada, bo
pojawia się wielu zawalidrogów. Nie pomagają drogowcy - prawdopodobnie
działało tu ich kilka grup, ignorujących się nawzajem. Przykładowo: widzę znak
ograniczenia do 40 km/h, po czym kawałek dalej jest kolejny znak ze
sugerowaną prędkością 50 km/h albo dwa obok siebie pokazują dokładnie co
innego 😏.
Mniejsza prędkość to większa szansa przyglądania się mijanej okolicy. Na
poboczach pozostało sporo plakatów z wyborów odbywających się wiosną.
Reelekcję uzyskał wówczas dotychczasowy "balansujący" prezydent.
"Balansujący", bo próbował utrzymywać równy stosunek między EU, a Rosją,
choć moim zdaniem niezbyt mu to wychodziło. Pan po lewej to nie on; nazywa się
Boško Obradović z prawicowej partii Dveri, startującej w koalicji z
monarchistami. Szału nie zrobił, zarówno w wyborach prezydenckich jak i
parlamentarnych dostał po kilka procent głosów, lecz i tak wprowadził - po raz
pierwszy - dziesięciu posłów do ichniejszego sejmu.
Wjechaliśmy w góry. To Kopaonik, w skład którego wchodzi kilka
mniejszych pasm górskich, w tym widoczne tutaj Stolovi.
Zabudowa robi się coraz rzadsza, a stoki coraz bardziej zbliżają się do drogi
i Ibaru, wzdłuż którego jedziemy. Zatrzymuję się za jednym z zakrętów, bo oto
z boku wyrosła sylwetka zamku Maglič, średniowiecznej warowni z
XIII wieku strzegącej w przeszłości jedynej w tej okolicy drogi
handlowej.
Zamek zakryty jest rusztowaniami, lecz problem leży gdzie indziej: przy
okazji remontu ruin rozebrano most dla pieszych nad Ibarem. Nie wiem czy
planują jego odbudowę, podobno czasem czatują tu posiadacze łódek i oferują płatny
przewóz na drugi brzeg, ale dziś nikogo nie ma. Głębokość rzeki oraz silny
nurt wybijają z głowy wszelkie pomysły przebycia jej wpław.
Gdyby komuś skończyła się woda, to znajdzie wiele punktów, gdzie można ją
uzupełnić. W tym przypadku jest to także wspomnienie zmarłej osoby.
Krótkie postoje robię dość często, bo górskie otoczenie zachęca do cykania
zdjęć. A jak nie ma się gdzie zatrzymać, to pstrykam zza kierownicy 😏.
Drogowskaz do Parku Narodowego Kapaonik.
Skryty w cieniu pomnik ofiar bombardowań NATO z 1999 roku. Samoloty Sojuszu
atakowały wówczas tak strategiczne cele jak np. stację meteorologiczną w
Palić.
Znaleźliśmy się w krainie zwanej przez Serbów Raszka (Raška). To jedna
z kolebek pierwszego, średniowiecznego państwa serbskiego, które zajmowało
zupełnie inny obszar niż obecnie. Pamiątką tamtych czasów są liczne stare
cerkwie i monastyry, najcenniejsze z nich wpisano na listę UNESCO. Niektóre z
nich już widziałem, dziś chciałbym zajrzeć do jednej miejscowości położonej po
drugiej stronie Ibaru - Pavlicy (Павлица). Do wioski prowadzi wąska i
kręta droga, na zakręcie ukazuje się nam widok białej świątyni.
Monastyr żeński Nova Pavlica założono w XIV wieku. Do dziś przetrwała
tylko cerkiew klasztorna Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Szkoda, że
drzwi zamknięte są na głucho.
Zagadujemy kręcącego się w pobliżu faceta o ruiny Starej Pavlicy. Leżą
kawałek za wioską na wzgórzu nad Ibarem, prowadzą do niej schody z podkładów
kolejowych. Ten monastyr powstał już w 11. lub 12. stuleciu, lecz pozostało z
niego bardzo niewiele.
Nie wiadomo, kto wybudował tutejszą cerkiew, ale stylistycznie nawiązywała do
typów bizantyjskich, a nie słowiańskich.
Większą atrakcją od tych resztek są widoki. W dole wije się Ibar oraz linia
kolejowa do Kosowa.
Wracając do samochodu przyglądam się osadzie. Na cmentarzu mieszanka grobów: są
z krzyżami, ale i z gwiazdami. Przy domostwach pustki: młoda kobieta wiesza
pranie, zmęczony pies śpi na deskach służących jako kanał do przeglądu aut.
Kręcą się jakieś dzieci, bardzo zdziwione obcymi blachami, ale grzecznie
mówiące "dzień dobry".
Wspaniała czerwona maszyna. Regis, wielki fan traktorów, zidentyfikował ten model jako IMT 533 Deluxe. Budowany był w Jugosławii na podstawie licencji kanadyjsko-amerykańskiej firmy Massey Ferguson.
Wracając do głównej szosy staję w Brveniku Naselje (Брвеник Насеље),
aby uwiecznić Pomnik Poległych w kształcie żagla.
W pewnym momencie przed maskę wyskakuje mi mały czarny kot. Gwałtownie hamuję
(dobrze, że jechałem wolno), a ten drań nawet na mnie nie spojrzał, tylko
zadarł ogon i poszedł dalej.
Most nad torami jest szerokości jednego wozu. Oczywiście ledwo się
zatrzymałem, żeby go zobaczyć, a na pustej szosie pojawiło się kilka aut z niecierpliwymi kierowcami. Też tak macie, że odludzie nagle zmienia się
w ludne miejsce, gdy postanawiamy zrobić sobie pauzę?
Wzniesienie po prawej to góra z ruinami zamku Brvenik.
Stara Pavlica ładnie się prezentuje z przelotówki z zielenią w tle. Robię
zdjęcie i naciskam pedał gazu, bo wkrótce pojawią się muzułmanie...
Etykiety:
2022 urlop,
Baczka,
Dunaj,
granica słowacko-węgierska,
granica węgiersko-serbska,
pomnik poległych,
Serbia,
Słowacja,
Węgry,
Wojwodina,
zamek
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Trasa długa, ale pogodę mieliście dobrą. Kiedyś nocowaliśmy w Paliću, wiele kadrów wygląda mi znajomo. Miejsce nadaje się nie tylko na nocleg ale i na kilkudniowy pobyt. Oprócz pięknych widoków można u Ciebie zawsze spotkać kilka nieoczywistych a ciekawych miejsc jak te ruiny monasteru w Starej Pavlicy. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńPavlica to taka mała perełka, dla takich zawsze warto odbić z drogi ;) Pozdrowienia!
UsuńWegetarianizm nie jest taki najgorszy, weganizm to dopiero ZŁO ;-) Co do Węgier, mamy takie same odczucia...
OdpowiedzUsuńZ weganizmem to na Bałkanach nie ma czego szukać ;)
UsuńO, ciekawy kierunek na wakacje :) W Serbii mnie jeszcze nie było - niby trochę ciągnie, ale jak czytam, to poruszanie się po niej transportem publicznym to jednak masakra. A co do Węgier - mam nadzieję, że przestaną w końcu tak odwalać, ale po nich się chyba wszystkiego można spodziewać ;)
OdpowiedzUsuńCo do Węgier to ja nie mam złudzeń - według mnie ten naród został całkowicie wykastrowany. Z przyzwoitości, z perspektywy większej niż zrobienie zakupów oraz nażarcie się. Tacy Chińczycy, tylko bez terroru - najważniejsze, że pieniążki się zgadzają, a benzyna nie za droga.
UsuńW Serbii bez własnego auta będzie ciężko ;)