niedziela, 14 sierpnia 2022

Urlop czas zacząć: tranzyt przez Słowację, Węgry i Serbię.

Na wakacyjny długi wyjazd czeka się właściwie cały rok, od momentu zakończenia poprzedniego. W głowie powstaje pierwszy zarys trasy, czasem kilka. Następnie wymyśla się bardzo wstępny plan, zazwyczaj wielokrotnie zmieniany. Wiosną, gdy znamy już termin, zaczyna się powolne grzebanie, aby dopracować szczegóły. Im cieplej, tym więcej punktów pojawia się na mojej rozpisce, rozglądam się za noclegami i różnymi ciekawostkami, najlepiej tymi najmniej znanymi. Na początku kalendarzowego lata jest już z grubsza wszystko ułożone, pozostają drobiazgi. Odliczam dni do momentu startu.

W tym roku też tak to wyglądało, aż w ostatnim tygodniu nagle wszystko zaczęło się sypać. Najpierw pojawiły się problemy z zębami, dość gwałtowne (już w ubiegłym roku prawie storpedowały nam zabawę w Rumunii). Gdy udało się je jako-tako opanować, to w nocy ze środy na czwartek zdrowie walnęło u mnie... A w sobotę przecież wyjeżdżamy! Szybko umawiam się do lekarza na piątkowe popołudnie, idę tam przekonany, że to tylko formalność, przepisze parę pigułek i tyle. A tu bęc!
- Wyjeżdża pan? Na dwa tygodnie?! Na Bałkany?! - nie powiedział tego wprost, ale mina i wzrok sugerowała, że to nie najlepszy pomysł.
Zamiast pakować auto pędzę do szpitala na badania, które właściwie niczego nie przynoszą, lecz skoro nikt nie stwierdził wprost iż "nie", to uznaję, że jedziemy, będzie co ma być to będzie! Jeszcze krążenie po aptekach i nabywam spory zestaw lekarstw, a co najgorsze - przez pewien czas muszę unikać alkoholu! Przecież na Bałkanach bycie abstynentem to prawie takie same zło jak bycie wegetarianinem! No trudno, przeżyję ten początek...

Ostatecznie ruszyliśmy od moich rodziców w sobotni poranek, a więc zgodnie z założeniami. Trochę z duszą na ramieniu, bo szukanie w bałkańskim interiorze szpitala to średnia przyjemność, ale może będzie dobrze... Postanowiłem, że jak wszystko się uda, to po powrocie dam na mszę 😏. Efekt poboczny był też taki, że robiłem jeszcze więcej zdjęć niż zwykle, bo przecież nie wiadomo było, czy nie trzeba będzie szybciej wracać. No i chyba cieszyłem się jeszcze bardziej niż zazwyczaj z każdego dnia, bo jednak pokonaliśmy kłody rzucane pod nogi!
 
Pogoda jest nietypowa, gdyż nie pada, a nawet mocno świeci słońce, choć zazwyczaj start urlopowy dokonuje się w chmurach. Pierwszy postój na rozprostowanie nóg wypada na "naszym" parkingu przy autostradzie D1 w pobliżu Pieszczan. "Naszym", bo w ostatnich latach zawsze się tu zatrzymuję, to mniej więcej połowa drogi przez Słowację.
 
 
Za płotem trwają prace rolne, a w tle dymi elektrownia jądrowa Bohunice.


Wkrótce odbijam na ekspresówkę, z której rychło skręcam w boczne drogi prowadzące na południe. Bardzo lubię tę z numerem 573 - dobrej jakości asfalt, mało ograniczeń i obszarów zabudowanych, stosunkowo niewielki ruch.
Na chwilę zajeżdżam do miejscowości, która intrygowała mnie od jakiegoś czasu. Dedina Mládeže (Ifjúságfalva) to najmłodsza słowacka wioska. Założono ją w 1949 roku, a przy budowie pracowali członkowie Czechosłowackiego Związku Młodzieży. Młodzi, odpowiednio uświadomieni obywatele poświęcali swój wolny czas, aby dobrowolnie (przynajmniej teoretycznie) wznosić konstrukcję przydatne w nowej socjalistycznej rzeczywistości. "Wioska Młodzieży" była jednym z wielu podobnych eksperymentów, ale jedynym, gdy powstawała cała osada, a nie np. zakład pracy.


Wioskę przeznaczono jako miejsce zamieszkania dla pracowników tutejszego JRD. Początkowo osiedlili się w niej Słowacy przybyli z Węgier, ale wkrótce dołączyła do nich okoliczna ludność węgierska, która stała się większością i tak jest do tej pory. 
W centrum stoi elegancki socrealistyczny Dom Kultury, wybudowany przez samych mieszkańców w latach 50. ubiegłego wieku.


Przystanek i dawny kołchoz, częściowo nadal używany. Kobieta z pobliskiej knajpy tak się zaaferowała moim aparatem, że prawie wyrżnęła głową w sufit samochodu. Chyba rzadko widują turystów...


Stąd już niedaleko do granicznego Komárna (Komárom), w którym robimy większe zakupy. Pod marketem można spożyć posiłek w Mc.Kebab 😏.


Miałem w tym roku duży problem z Węgrami. Nie bardzo chciało mi się finansować największych przydupasów Putina w EU. Jak to jednak połączyć z tradycją grzania się w madziarskich basenach i włóczenia się po madziarskiej prowincji? Ostatecznie postanowiłem zastosować częściowy bojkot. Nie porzuciłem całkowicie tego kraju, ale spędziłem tam najmniej czasu od kilkunastu lat (więc wydałem najmniej pieniędzy). Jadąc na południe zrezygnowałem z noclegu (ostatni raz taka sytuacja miała miejsce bodajże w 2014 roku), zrezygnowałem z dłuższych postojów i zwiedzania. Pomijając zakup winietki nie wydałem tego dnia ani forinta. Nawet bak uzupełniłem na Słowacji, zwłaszcza, że Węgrzy stosują na swoich stacjach benzynowych politykę dyskryminacji cudzoziemców. Oczywiście jest to niezgodne z prawem unijnym, ale kto by się czymś takim przejmował?


Przekraczamy po raz pierwszy Dunaj i po kilku kilometrach wjeżdżamy na niesławną autostradę M1, najbardziej oblężoną drogę na Węgrzech. Ledwo się na niej znalazłem i dosłownie po kilkuset metrach wszyscy stanęliśmy! Chyba jaja sobie robią??! A jednak nie... Podobnie jak w ubiegłym roku dwa pasy w kierunku Budapesztu stoją, ruszają na chwilę i znowu stoją. Nie wiadomo co się dzieje, jakiś wypadek? Nie, to po prostu duży ruch. Rok temu jednym z powodów był remont ważnego mostu, teraz niczego nie grzebią, a i tak stoimy jak barany!


Kilka razy nagle wszyscy ruszają, wydaje się, że od tej pory wszystko pójdzie sprawnie, po czym znów stajemy! Wkurzony zjeżdżam na jednym z węzłów i najbliższe kilkadziesiąt kilometrów przejadę starą drogą numer 1. Co prawda momentami nawierzchnia chyba pamięta jeszcze towarzysza Kádára, ale ruch był tu niewielki.


Po powrocie na autostradę okazuje się, że - na szczęście - obwodnica stolicy tym razem jest przejezdna bez żadnych korków, więc sprawnie przeskakujemy na M6. Tu - jak zwykle - ruch jest znacznie mniejszy, wręcz pustki.


Po półtorej godzinie skręcamy na ekspresówkę M9, która okazuje się być zwykła drogą jednopasmową, tyle, że z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami (aż dwoma). Dzięki niej po raz drugi przeskakujemy Dunaj - z lekką zazdrością patrzę na kąpiących się w dole ludzi.


A potem już proza węgierskich zwykłych dróg, moim zdaniem jednych z najgorszych w Europie, a na pewno w Unii Europejskiej. No i oczywiście słynny znak z wybojami i tabliczką "1 kilometr", mimo, iż są one na znacznie dłuższym odcinku. Zawsze się zastanawiam, dlaczego nie można od razu dać podpisu "5 kilometrów", tylko co chwilę powtarzać ten sam znak? Przyszły mi do głowy dwie odpowiedzi: albo Węgrzy przeżyją szok, jeśli się dowiedzą, że mają tak złe drogi, albo przeciętny obywatel potrafi liczyć tylko do jednego...


Dla odmiany tras rowerowych można im zazdrościć - przy prawie każdej ruchliwej szosie jest osobna ścieżka dla dwukołowców.


Jak wakacje, to nie mogło zabraknąć słoneczników 😊. Wyglądają na lekko zmęczone, choć temperatura ledwo zbliża się do trzydziestki.


Małe miejscowości jak zawsze wydają się wymarłe. Na zdjęciach uśpiona w popołudniowym słońcu Tataháza - kościół i Pomnik Poległych.



Sąsiednie Bácsalmás (Aljmaš, Almasch) to ostatnia mieścina na unijnej ziemi. Oprócz Węgrów mieszka tu garstka Chorwatów i Niemców (Szwabów Naddunajskich).


Podczas podróży na Bałkany bardzo często granice węgierskie są wąskim gardłem, zwłaszcza, jeśli opuszczamy nie tylko Strefę Schengen, ale i Unię Europejską. W przypadku granicy z Serbią mamy do wyboru dziewięć przejść, ale tylko trzy pełnowartościowe, czyli czynne całą dobę. Największe z nich położone jest na autostradzie (Röszke - Horgoš) i tam można utknąć naprawdę na długo: postój kilka godzin to norma, ostatnio czytałem nawet o... piętnastu godzinach stania! Nas zawsze interesują przejścia ulokowane na bocznych drogach i w tym roku wybrałem nieodwiedzane wcześniej Bácsalmás - Bajmok. Co ciekawe, w czasie przerwy na parkingu sprawdzaliśmy stronę węgierskiej policji, która podaje szacowane czasy oczekiwania na swoich granicach i ze wszystkich przejść tylko "nasze" nie miało opóźnienia, więc teoretycznie powinniśmy go przekroczyć w czasie krótszym niż kwadrans. Ale to pobożne życzenia... Co prawda podjeżdżamy dość blisko budek pograniczników, ale przed nami stoi co najmniej dwadzieścia aut, więc tak prędko to nie pójdzie.


Ludzie są dziś nienawykli do nicnierobienia, więc większość natychmiast wychodzi z samochodów, kręci się w kółko, setki razy zagląda do smartfona w poszukiwaniu najważniejszej wiadomości życia, ciągle gdzieś dzwoni, przeskakuje z nogi na nogę i ogólnie zachowuje się jak osoby kiedyś uważane za nadpobudliwe.


Słynny węgierski płot antymigracyjny.


Sześć mniejszych przejść dostępnych jest wyłącznie dla obywateli EU i Serbii, nie mogą z nich korzystać ciężarówki, a w dodatku czynne są jedynie od 7-tej do 19-tej. Szczególnie w okresie wakacyjnym (zwłaszcza w weekendy) po prostu się zatykają, co spowodowane jest zwiększonym ruchem nie tyle turystów, co głównie Turków i Kurdów kursujących pomiędzy swoimi ojczyznami. Władze obu krajów niewiele z tym robią, ale jest jakieś światełko w tunelu, bo w tym roku wydłużyli czas pracy dwóch małych przejść: Bácsalmás-Bajmok funkcjonuje w weekendy do północy (na tablicy jeszcze tego nie zaznaczyli).


Przekroczenie granicy zajęło nam trzy kwadranse, przy czym jak zwykle nie spieszyło się Węgrom. I tak wynik jest całkiem niezły, a więc po trzech latach ponownie zajeżdżam do Serbii 😊.


Można się zastanawiać, czy w stosunku do tego kraju również nie powinienem ogłosić jakiegoś bojkotu, w końcu Serbia to jeszcze większy przydupas Putina niż Węgry. W jej przypadku sytuacja jest jednak ciut inna: Rosja to tradycyjny sojusznik Serbów, czyli zupełne przeciwieństwo niż u Madziarów. Rosjanie zawsze Serbów wspierali, a przynajmniej głośno głosili to wsparcie, bo z realnymi działaniami bywało różnie. Nawet gdy wszyscy od Serbów się odwracali, wszyscy ich potępiali, to w Moskwie zawsze mogli liczyć na ciepłe słowa otuchy. Dotyczy to także wydarzeń z końca ubiegłego stulecia, z czasów rozpadu Jugosławii, nalotów NATO i odpadnięcia Kosowa. Serbowie to pamiętają i trudno się dziwić, że w przypadku wojny na Ukrainie wielu stoi po stronie agresora, a nie zaatakowanego. Serbia to od dawna kraj na rozdrożu, który nieustannie się waha, czy jednak chce na zachód, czy na wschód Europy i doskonale to widać w obecnej polityce. W każdym razie postawę Serbów rozumiem, choć bynajmniej nie popieram.

Wjechaliśmy do Wojwodiny, mojego ulubionego serbskiego regionu. Jej zachodnia część to Baczka (Bačka, Bácska), której północne fragmenty leżą również na Węgrzech, gdzie objawia się to w nazewnictwie wielu miejscowości (Bácsalmás, Bácsbokod itp.). Jak to przeważnie w Wojwodinie tablice na skrajach miast i wsi są wielojęzyczne. W przypadku Bajmoka (Бајмок) nazwa węgierska jest taka sama jak serbska, Bajmak to chorwacka, a kiedyś był jeszcze Nagelsdorf, gdyż Niemcy stanowili sporą procent mieszkańców. Pozostały po nich napisy na krzyżu przy kościele katolickim, któremu przyglądam się stojąc na światłach, a dziś najliczniejsza grupa to Serbowie nieznacznie przeważający nad Węgrami.



Przemykam przez Suboticę (Szabadka), na jej obrzeżach zaglądam do kantoru i kończę jazdę w Palić (Палић, Palics), mieście uzdrowiskowym położonym nad dużym jeziorem. Nocleg zaklepałem blisko centrum, na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych, w których chętnie przyjmują turystów. Informowałem, że planowo przybędziemy między 18-tą, a 19-tą i się nie pomyliłem, bo na zegarku była dokładnie 18.40, co i tak okazało się najpóźniejszym dotarciem w czasie całego urlopu. Tymczasem gospodarzy nie ma! Dzwonię do nich i dowiaduję się, że właśnie... kąpią się w jeziorze. Byli przekonani, iż utknęliśmy gdzieś na dłużej na granicy, zwłaszcza, że nie odpowiadaliśmy na zapytanie przez internet... Po chwili zjawia się właściciel i mamy wrażenie podwójnego widzenia, gdyż posiada taki sam wóz jak my 😛.


Wieczorny spacer po Palić zaczynamy od spojrzenia na mniejsze Krvavo jezero (Vér tó), nad którym urzędują liczni wędkarze.


Większe Palićko jezero (Palicsi-tó) ma powierzchnię ponad czterech hektarów i uznawane jest za najpopularniejsze miejsce wypoczynkowe w całej Wojwodinie.


Ścieżkami wzdłuż brzegu przechadzają się grupki ludzi. Idąc za nimi dochodzimy do podwójnej nazwy miejscowości złożonej z ogromnych liter - takie konstrukcje do fotografowania będziemy widywać na wyjeździe wielokrotnie.


Północny brzeg zajmuje duży park. Na przełomie XIX i XX wieku wybudowano w nim wiele secesyjnych obiektów zaprojektowanych przez węgierskich inżynierów, a samo Palics stało się jednym z bardziej znanych uzdrowisk monarchii austro-węgierskiej. W ostatnich latach w parku przeprowadzono prace przywracające mu pierwotny blask.



W brzuchu burczy, więc zaglądamy do parkowego lokalu - Mala gostiona (Kisvendéglő) reklamuje się, iż działa w tym miejscu już od ponad 150 lat. Mimo soboty bez problemu znajdujemy stolik i zamawiamy jedzenie. Co prawda nie jesteśmy jeszcze na geograficznych Bałkanach, ale wypadałoby zjeść arcybałkańskie ćevapčići. Do tego klasyczna sałatka szopska i zupa ragu, lecz to jakaś węgierska wariacja.


Obok nas zasiada grupka kobiet z dziećmi z Polski. Nie zadomowiły długo.
- Nie ma pizzy?! - dzieciaki są zawiedzione.
- Nie ma - odpowiadają mamy. - Poszukamy gdzieś indziej, bo to jest restauracja elite.
Faktycznie przy wejściu pisało, że to lokal "elite", cokolwiek to znaczy. Jedzenie mieli smaczne (choć dziwna ta bułka do mięsa), za to obsługę fatalną. Kelner latał z obłędem w oczach, zapomniał o jednym zamówieniu, a rachunek przyniósł nieproszony w połowie posiłku. Prawdopodobnie sugerował, że mamy już nie planować deseru.


Nad brzegiem stoi budka z kręcącymi się kürtőskalácsami. Niestety, opiekają się na tyle wolno, że w związku z dużą ilością chętnych poprzestajemy na degustacji wzrokowej.


Niedzielny poranek witamy kolejnym spacerem po mieście. Symbolem Palić jest secesyjna brama wejściowa wraz z wieżą wodną; otwarto ją w 1912 roku, w tym samym momencie co ratusz w Suboticy.


Stoi przy głównej ulicy, za sąsiadów mając zarówno zabytkowe domy z drewna jak i "imperialne" salony gier.



Po alejkach mało kto jeszcze chodzi. Kolory rozmaitych kwiatów biją po oczach!
 



Przykłady secesyjnej zabudowy: Velika Teresa (Palicsi Vigadó) i Ženski štrand (Női fürdő) - gdzie kiedyś kobiety mogły w spokojnie zażywać kąpieli, a dziś mieści się restauracja.
 


 
Zabytkowe wille o różnym stopniu zachowania. Gdzieś mi się obiło, że w czasach komunizmu jedna z nich należała do Tito.




W 1880 roku w Palics odbyły się pierwsze... igrzyska olimpijskie! Szesnaście lat przed oficjalną olimpiadą w tej części Węgier niejaki Lajos Vermes postanowił zorganizować zawody sportowe obejmujące antyczne dyscypliny. Potem program się stopniowo poszerzał, co roku brało w nich udział kilkuset zawodników, początkowo z Austro-Węgier, potem dołączali z innych krajów. Zawody obserwowała liczna publiczność dowożona specjalnymi pociągami, a Vermes, posiadający tytuł barona oraz spore zapasy gotówki, wybudował w Palics wioskę olimpijską, tor kolarski, boiska i tory lekkoatletyczne. Ostatnie takie igrzyska miały miejsce w 1914 roku, po wojnie i zajęciu tych terenów przez Serbię już ich nie reaktywowano.

Pomnik Lajosa Vermesa przyozdobiony jest węgierskimi barwami narodowymi; Madziarzy nadal stanowią ponad połowę mieszkańców miasta, a do granicy jest w linii prostej niecałe pięć kilometrów.


Pomników wśród zieleni widać sporo, jedne klasyczne, w przypadku innych należy się zastanawiać, co autor miał na myśli.


Palić to również międzynarodowy festiwal filmowy z pierwszą edycją w 1992 roku (akurat się zaczynał w czasie naszej wizyty), a także położone na skraju parku zoo.


Przed dalszą drogą tankuję samochód. W Serbii cena paliwa jest dokładnie taka sama na wszystkich stacjach benzynowych, więc nie musimy się martwić, że np. złupią nas na autobanie. W tamtym okresie litr benzyny kosztował 199 dinarów, a więc około 7,90 złotego.

Do autostrady A1 jest rzut beretem, ze dwa kilometry od naszego noclegu. Początkowo jest pusta i... ograniczona. Z niewiadomych powodów ciągle stoją znaki z liczbą 100 i większość kierowców się tego trzyma. I mają rację - za bramkami poboru opłat czai się policja i ściąga niektóre auta na bok. Ponieważ nie było żadnych robót drogowych ani uszkodzeń jezdni, to ograniczenia wyglądają na typowe polowanie na zagranicznych kierowców. Dopiero na płatnym odcinku można przycisnąć trochę więcej.


Ruch stopniowo się zwiększa. Dominują wozy na niemieckich, austriackich i holenderskich blachach. Pasażerowie w środku jakoś dziwnie mocno opaleni. Oczywiście większość z nich to wspominani już Turcy i Kurdowie, którzy co roku zaczynają wielką migrację europejską tam i z powrotem. To dla nich co chwilę pojawiają się reklamy z miejscami noclegowymi i restauracjami w bliskowschodnich klimatach. Zabawne, że Serbowie tak zacięcie walczyli z tureckimi pozostałościami na swoich ziemiach, a teraz powróciły one wraz z kapitalizmem 😏.


Na parkingach tłumy. Ciężko wejść na stację, kible oblegane i brudne, wszędzie walają się śmieci. Każde wolne miejsce obłożone jest wypakowanymi samochodami, całe rodziny wyciągają krzesła, stoliki, koce i zaczynają piknikować. Ktoś tam w kącie się modli.


Na horyzoncie pojawiło się pasmo Fruška Gora.


Na jej wysokości po raz trzeci przekraczamy Dunaj. Potem obwodnica Belgradu, na której odbijam w A2, autostradę noszącą dumne imię Miłosza Wielkiego. Patron (Miloš I Teodorević Obrenović) był przywódcą powstań antytureckich i pierwszym władcą autonomicznej Serbii w XIX wieku.


Przekraczamy mostem Sawę, zatem znaleźliśmy się na prawdziwych Bałkanach. Turcy albo przestraszyli się historycznej postaci, albo po prostu im nie po drodze, więc i ruch znacznie spadł. To dość nowa autostrada, budowana początkowo przez firmy serbskie, a następnie azerskie i chińskie. Docelowo ma prowadzić aż do Czarnogóry, nad Adriatyk. Kilka lat temu już jechałem jej pierwszym odcinkiem, teraz wydłużono ją pod Čačak (Чачак). Jedzie się fajnie, bo krajobraz robi się coraz bardziej górzysty, co rusz trzeba skorzystać z jakiegoś tunelu i tylko kompletnie brak tu infrastruktury. Nie ma stacji benzynowych, a za toalety służą toj-toje. Ale opłaty za przejazd oczywiście pobierają.



Za Čačakiem zaczyna się proza serbskich dróg. Prędkość od razu spada, bo pojawia się wielu zawalidrogów. Nie pomagają drogowcy - prawdopodobnie działało tu ich kilka grup, ignorujących się nawzajem. Przykładowo: widzę znak ograniczenia do 40 km/h, po czym kawałek dalej jest kolejny znak ze sugerowaną prędkością 50 km/h albo dwa obok siebie pokazują dokładnie co innego 😏.
Mniejsza prędkość to większa szansa przyglądania się mijanej okolicy. Na poboczach pozostało sporo plakatów z wyborów odbywających się wiosną. Reelekcję uzyskał wówczas dotychczasowy "balansujący" prezydent. "Balansujący", bo próbował utrzymywać równy stosunek między EU, a Rosją, choć moim zdaniem niezbyt mu to wychodziło. Pan po lewej to nie on; nazywa się Boško Obradović z prawicowej partii Dveri, startującej w koalicji z monarchistami. Szału nie zrobił, zarówno w wyborach prezydenckich jak i parlamentarnych dostał po kilka procent głosów, lecz i tak wprowadził - po raz pierwszy - dziesięciu posłów do ichniejszego sejmu.


Wjechaliśmy w góry. To Kopaonik, w skład którego wchodzi kilka mniejszych pasm górskich, w tym widoczne tutaj Stolovi.



Zabudowa robi się coraz rzadsza, a stoki coraz bardziej zbliżają się do drogi i Ibaru, wzdłuż którego jedziemy. Zatrzymuję się za jednym z zakrętów, bo oto z boku wyrosła sylwetka zamku Maglič, średniowiecznej warowni z XIII wieku strzegącej w przeszłości jedynej w tej okolicy drogi handlowej.


Zamek zakryty jest rusztowaniami, lecz problem leży gdzie indziej: przy okazji remontu ruin rozebrano most dla pieszych nad Ibarem. Nie wiem czy planują jego odbudowę, podobno czasem czatują tu posiadacze łódek i oferują płatny przewóz na drugi brzeg, ale dziś nikogo nie ma. Głębokość rzeki oraz silny nurt wybijają z głowy wszelkie pomysły przebycia jej wpław.



Gdyby komuś skończyła się woda, to znajdzie wiele punktów, gdzie można ją uzupełnić. W tym przypadku jest to także wspomnienie zmarłej osoby.


Krótkie postoje robię dość często, bo górskie otoczenie zachęca do cykania zdjęć. A jak nie ma się gdzie zatrzymać, to pstrykam zza kierownicy 😏.





Drogowskaz do Parku Narodowego Kapaonik.


Skryty w cieniu pomnik ofiar bombardowań NATO z 1999 roku. Samoloty Sojuszu atakowały wówczas tak strategiczne cele jak np. stację meteorologiczną w Palić.


Znaleźliśmy się w krainie zwanej przez Serbów Raszka (Raška). To jedna z kolebek pierwszego, średniowiecznego państwa serbskiego, które zajmowało zupełnie inny obszar niż obecnie. Pamiątką tamtych czasów są liczne stare cerkwie i monastyry, najcenniejsze z nich wpisano na listę UNESCO. Niektóre z nich już widziałem, dziś chciałbym zajrzeć do jednej miejscowości położonej po drugiej stronie Ibaru - Pavlicy (Павлица). Do wioski prowadzi wąska i kręta droga, na zakręcie ukazuje się nam widok białej świątyni.


Monastyr żeński Nova Pavlica założono w XIV wieku. Do dziś przetrwała tylko cerkiew klasztorna Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Szkoda, że drzwi zamknięte są na głucho.


Zagadujemy kręcącego się w pobliżu faceta o ruiny Starej Pavlicy. Leżą kawałek za wioską na wzgórzu nad Ibarem, prowadzą do niej schody z podkładów kolejowych. Ten monastyr powstał już w 11. lub 12. stuleciu, lecz pozostało z niego bardzo niewiele.

 
Nie wiadomo, kto wybudował tutejszą cerkiew, ale stylistycznie nawiązywała do typów bizantyjskich, a nie słowiańskich.


Większą atrakcją od tych resztek są widoki. W dole wije się Ibar oraz linia kolejowa do Kosowa.



Wracając do samochodu przyglądam się osadzie. Na cmentarzu mieszanka grobów: są z krzyżami, ale i z gwiazdami. Przy domostwach pustki: młoda kobieta wiesza pranie, zmęczony pies śpi na deskach służących jako kanał do przeglądu aut. Kręcą się jakieś dzieci, bardzo zdziwione obcymi blachami, ale grzecznie mówiące "dzień dobry".



Wspaniała czerwona maszyna. Regis, wielki fan traktorów, zidentyfikował ten model jako IMT 533 Deluxe. Budowany był w Jugosławii na podstawie licencji kanadyjsko-amerykańskiej firmy Massey Ferguson.


Wracając do głównej szosy staję w Brveniku Naselje (Брвеник Насеље), aby uwiecznić Pomnik Poległych w kształcie żagla.


W pewnym momencie przed maskę wyskakuje mi mały czarny kot. Gwałtownie hamuję (dobrze, że jechałem wolno), a ten drań nawet na mnie nie spojrzał, tylko zadarł ogon i poszedł dalej.

Most nad torami jest szerokości jednego wozu. Oczywiście ledwo się zatrzymałem, żeby go zobaczyć, a na pustej szosie pojawiło się kilka aut z niecierpliwymi kierowcami. Też tak macie, że odludzie nagle zmienia się w ludne miejsce, gdy postanawiamy zrobić sobie pauzę?


Wzniesienie po prawej to góra z ruinami zamku Brvenik.


Stara Pavlica ładnie się prezentuje z przelotówki z zielenią w tle. Robię zdjęcie i naciskam pedał gazu, bo wkrótce pojawią się muzułmanie...


6 komentarzy:

  1. Trasa długa, ale pogodę mieliście dobrą. Kiedyś nocowaliśmy w Paliću, wiele kadrów wygląda mi znajomo. Miejsce nadaje się nie tylko na nocleg ale i na kilkudniowy pobyt. Oprócz pięknych widoków można u Ciebie zawsze spotkać kilka nieoczywistych a ciekawych miejsc jak te ruiny monasteru w Starej Pavlicy. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pavlica to taka mała perełka, dla takich zawsze warto odbić z drogi ;) Pozdrowienia!

      Usuń
  2. Wegetarianizm nie jest taki najgorszy, weganizm to dopiero ZŁO ;-) Co do Węgier, mamy takie same odczucia...

    OdpowiedzUsuń
  3. O, ciekawy kierunek na wakacje :) W Serbii mnie jeszcze nie było - niby trochę ciągnie, ale jak czytam, to poruszanie się po niej transportem publicznym to jednak masakra. A co do Węgier - mam nadzieję, że przestaną w końcu tak odwalać, ale po nich się chyba wszystkiego można spodziewać ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do Węgier to ja nie mam złudzeń - według mnie ten naród został całkowicie wykastrowany. Z przyzwoitości, z perspektywy większej niż zrobienie zakupów oraz nażarcie się. Tacy Chińczycy, tylko bez terroru - najważniejsze, że pieniążki się zgadzają, a benzyna nie za droga.
      W Serbii bez własnego auta będzie ciężko ;)

      Usuń