W ciepły, słoneczny poranek wyruszam z Wetliny na najczęściej przeze
mnie odwiedzą połoninę - oczywiście Połoninę Wetlińską. Dziś zatem nie
będzie zarośniętych klimatów dla "koneserów", ale klasyka, zwłaszcza, że
zaczynam tradycyjnie żółtym szlakiem w
kierunku przełęczy Orłowicza.
Innych turystów prawie brak. Samotnie płacę haracz parkowi narodowemu, potem
frekwencja również za wiele nie wzrasta. Podczas postoju pod deszczochronem mija mnie zaledwie jedna osoba.
Na ostatnim podejściu pod przełęcz zjawia się wiatr, który zmniejsza
odczuwalność temperatury, a ta była wysoka od samego rana.
Przełęcz Orłowicza okupują ze trzy osoby. Nie zatrzymuję się, tylko od
razu skręcam na wschód - Hnatowe Berdo, Osadzki Wierch i Roh są polem starcia
pomiędzy słońcem i chmurami. Praktycznie zawsze na tej
połoninie miałem ładną pogodę.
Co jakiś czas staję kontemplując widoki w obie strony: na Otryt i Góry
Sanocko-Turczańskie oraz na pasmo graniczne z Paprotną, Riabią Skałą i Jasłem.
Zawsze interesował mnie las znajdujący się na tej wysokości, rozdzielający
połoninę na dwie nierówne części. Niektóre drzewa chyba za dużo naoglądały się
horrorów.
Hop, i las za mną. Smerek w końcu został doświetlony, bo długo okupował go
cień, a na szlaku ciągle pustawo.
Początkowo planowałem szybko przeciąć Wetlińską, zejść do Berehów i wejść
jeszcze na Połoninę Caryńską, gdzie miałem spotkać się z Kaśką, która
pojechała dziś z tatą do Mucznego. W pewnym jednak momencie stwierdziłem, że
ograniczę swą aktywność tylko do Wetlińskiej, bo dzięki temu będę mógł pójść
naprawdę niespiesznie i delektować się każdą chwilą i każdym krokiem. Dawno
tak przyjemnie wolno mi się nie szło 😛.
A z boku dość głębokie doliny wijącego się Sanu i jego dopływów.
Oficjalnie niedostępne Hnatowe Berdo.
Z racji niskiej frekwencji mogę mówić napotkanym turystom "cześć" lub "dzień
dobry" i nie grozi mi zwichnięcie języka. Wszyscy grzecznie odpowiadają oprócz
jednej starszej pary, która popatrzyła na mnie jak na idiotę.
Jeden z moich ulubionych bieszczadzkich widoków: wielka pętla, przełęcz
Wyżniańska i ukraińskie szczyty na horyzoncie, z Pikujem (Пікуй) na
czele.
Z Osadzkiego Wierchu (1225 metrów n.p.m.), czyli najwyżej udostępnionej
góry na połoninie, po raz pierwszy widzę obiekt, który mnie dzisiaj tu
przyciągnął.
To ujęcie też bardzo lubię: Hasiakowa Skała ze schroniskiem i strzelająca w
górę Połonina Caryńska. I tylko te dwie budy poniżej to dla mnie
nowość.
Osadzki Wierch i Roh zostają z tyłu, a ja powoli zbliżam się do miejsca, gdzie
jeszcze kilka lat temu stała legenda...
O "Chatce Puchatka" słyszał zapewne każdy, kto był w Bieszczadach,
nawet jeżeli jej nie wizytował. Najwyżej położone schronisko w paśmie i właściwie
jedyne, które nie znajdowało się w dolinie. Doskonałe miejsce widokowe z
kapitalnymi wschodami oraz zachodami słońca i ponownie jedyne, gdzie legalnie
można je było podziwiać na terenie parku narodowego. O klimacie panującym w
samym schronie opinie były już podzielone, choć dziwnym trafem często
najbardziej krytyczni byli wobec niego ci, którzy nigdy go nie odwiedzili, a
przynajmniej w nim nie nocowali (to zresztą dość częsty przypadek w
dyskusjach, gdy hasło "nie wiem, ale się wypowiem" pada regularnie 😏). Trudno
zaprzeczać, iż warunki były w nim spartańskie, ale też zdecydowana większość
osób przychodziła tam nie po to, aby wygodnie się wyspać, lecz żeby przekimać
kilka godzin i wyskoczyć radośnie na początek kolejnego dnia. Sam nocowałem w
"Chatce" raz, podczas pierwszego pobytu w Bieszczadach w 2015 roku: rano zachwycił nas wschód słońca oraz widmo Brockenu (niestety, jak na razie
widziałem je tylko raz). Z kolei moja ostatnia wizyta w budynku odbyła się
cztery lata później, kiedyś to czuć już było jego tymczasowość, a za toalety
służyły płatne toj-toje.
Czarne chmury zbierały się nad "Chatką" od dawna, aż wreszcie zapadła decyzja
o jej "przebudowie", jak ładnie nazwano całkowitą rozbiórkę oraz postawienie
nowego budynku. W niekończących się dyskusjach w środowisku turystycznym
ścierali się zwolennicy i przeciwnicy takiego działania, przy czym znowu
odniosłem wrażenie, że wśród zwolenników najwięcej było tych, którzy z
dotychczasowym schroniskiem nie mieli nic wspólnego.
Od 2020 roku trwają prace budowlane. Koncepcje co do tego, jak ma funkcjonować
nowa "Chatka Puchatka" także były rozmaite, bo początkowo pojawiały się opinie
rzucane przez park narodowy, że dla nocujących przygotowanych zostanie tylko
kilka łóżek w pokojach, do których klucze trzeba będzie odbierać... w dolinie.
Słowem - drogie spanie dla nielicznych. Później to zrewidowano, ale jak będzie
w rzeczywistości - zobaczymy! Według pierwotnych założeń "Chatka Puchatka"
powinna być otwarta już od jesieni ubiegłego roku, jednak termin oddania do
użytku ciągle przesuwano. Winiono wykonawcę, pogodę, pandemię i... turystów.
Podczas mojej wizyty w czerwcu wydawało się, że w końcu otworzą schronisko w
sierpniu, lecz właśnie czytam, że i to się nie uda.
Ścieżkę w pewnym momencie przegradza drewniany szlaban i drogowskaz kierujący
w bok, w obejście szczytu. Tabliczka z napisem "chroń przyrodę" wygląda tutaj
raczej kretyńsko - w jaki sposób poruszanie się po starym szlaku, który
wkrótce i tak zostanie przywrócony do użytku, miałaby niszczyć środowisko??
Na obejściu spotykam... toj-toje. Darmowe! Ich obecność wcale mnie tutaj nie
dziwi i nie bulwersuje - w końcu na całej połoninie nie jak skorzystać z
toalety, co zresztą widać na zalesionym odcinku i pod jednym, jedynym drzewem,
gdzie walają się setki chusteczek. Człowiek przecież tak ma, że czasem musi
się wypróżnić i nie będzie z tym czekał, aż powróci do cywilizacji...
Jesienią 2019 roku poniżej schroniska BdPN wybudował dwie bacówki. Miały pomóc
w przywróceniu wypasu zwierząt na połoninie (w przeszłości Wetlińska była
jednym wielkim pastwiskiem dla Rusinów z okolicznych wsi) oraz jako tymczasowy
bufet. Żadnych stad nie widać, bufetu rzecz jasna również nie, ale to fajne
miejsce, aby odpocząć sobie w cieniu.
Siadam, wyciągam sobie niezbyt ciepłego sikacza i chłonę chwile. Tu już nie
jest tak pusto i spokojnie, bo cisną ludzie z przełęczy Wyżnej, choć nadal
nie można określić tego jako dzikiego tłumu. Dominują rodziny z dziećmi, a
zwłaszcza z noworodkami. Obnoszą je dookoła bacówek jak jakieś trofea.
- Dzielna dziewczynka, dała radę! - mówi dumna matka do jednej z malutkich
córek.
- A co, weszła tutaj sama? - dziwią się siedzące pod ścianą kobiety.
- No, nie... - speszyła się matka. - Wniosłam ją na plecach. Ale i tak dzielna
dziewczynka!
Takich rozmów nasłucham się wiele. Trwają również dyskusje o obuwiu górskim,
co brzmi zabawnie, bo większość obecnych posiada na nogach jakieś szmaciane
adidasy albo mokasyny, ewentualnie sandały lub klapki. Mamy w klapkach targają
za ręce dzieci w klapkach i narzekają, że podejście było śliskie.
Z kolei pewien brzuchaty tatuś uparł się, aby schodzić zamkniętym szlakiem
(Końską Drogą), który służy obecnie do transportu towarów na budowę
schroniska. Jego kilkuletni syn ogłosił bunt, stwierdził, że nie chce iść
nieczynną drogą.
- Chodź, tatuś wie co robi - uspokaja mamusia. - Poza tym popatrz, tam można
chodzić, zobacz ile osób nim idzie - i rzeczywiście pokazuje turystów, tyle,
że podążających w kierunku Osadzkiego Wierchu. Małe kłamstwo, aby uratować
wersję ojca oraz groźby w końcu podziałały i syn potulnie poszedł za swoim
przewodnikiem 😏.
Bliskość nowej "Chatki Puchatka" kusi. Spod bacówek widać jedynie fragment
dachu, a przecież chciałoby się więcej. Co rusz ktoś podchodzi do szlabanu i
zastanawia się, czy podejść te kilkaset metrów. Ale czujne oczy nie śpią -
ledwie panie ze Śląska przekroczyły przegrodę aby zrobić sobie zdjęcia kawałek
za nią, a już z góry zjechał samochód strażników parku i zaczął straszyć...
Chwilę potem pojawił się pojazd gąsienicowy z (prawdopodobnie) robotnikami na
pace, który pomknął w dół w tumanach kurzu, smrodu i wśród potężnego
huku. Taki transport zapewne nie ma żadnego negatywnego wpływu na unikalne
środowisko w parku narodowym, w przeciwieństwie do zboczenia ze szlaku przez
turystę albo gdy zerwie on jakiś kwiatek lub roślinkę...
Moim zdaniem całą tę sprawę źle rozwiązano. Można było podejrzewać, że budowa
będzie cieszyła się sporym zainteresowaniem i będzie wiele osób, które
chciałyby na własne oczy zobaczyć postępy. Park mógł zostawić fragment starego
szlaku do jakiegoś punktu widokowego zlokalizowanego kilkadziesiąt metrów od
budynku, na przykład od strony dawnego dojścia od Berehów. I wilk byłby syty i
owca cała. Ale nie, zamknięto wszystko i odrzucono tak, aby nikt postronny
nie mógł zobaczyć co się dzieje na placu budowy, strasząc mandatami albo
próbując wzbudzić litość dla biednej przyrody. Naturalnie nasuwają się wówczas
myśli, czy czasem nie ma tam czegoś do ukrycia, nie są łamane jakieś przepisy
albo kręcone wałki... To naprawdę dość dziwne, że na wszelkich budowach tak
się pilnują, aby nikt obcy tam nie zaglądał nawet z daleka, a na
wyciągnięty aparat reagują z furią. Mogę jeszcze zrozumieć coś takiego w
przypadku prywatnych inwestycji, lecz przecież tu chodzi o pieniądze wydawane
z publicznych pieniędzy przez instytucję finansowaną z podatków tych, którym
jeszcze chce się pracować.
Po przerwie zaczynam na spokojnie schodzić w dół, sycąc wzrok widokami na
Caryńską oraz na polanę obok bacówki pod Rawkami.
Myślę, czy schodzić do Berehów (Brzegów) Górnych czy raczej do przełęczy
Wyżnej, bo tego drugiego odcinka jeszcze nigdy nie zaliczyłem. Zauważam, że
szlak został profesjonalnie przygotowany dla każdego turysty, zadbano również
o ważne komunikaty. Z rozmowy dwóch mijanych kobiet dowiaduję się, że jedna z
nich "ma starte oko" (cokolwiek to znaczy).
Łąki nad przełęczą to ładna panorama zboczy Działu, przebija się także dach
bacówki.
Przełęcz Wyżna, zwana również przełęczą nad Berehami Górnymi, była
kiedyś zachodnią granicą wioski Berehy (Brzegi) Górne (Береги́ Горі́шні),
gdyż zabudowa sięgała aż tutaj. Dziś to wielki parking i restauracja.
Jest też kilka pomników (m.in. pamięci ofiar gór oraz Jerzego Harasymowicza),
a Połonina Wetlińska wydaje się stąd bliska i niska.
Punkt widokowy na Połoninę Caryńską.
Niedawno oglądałem filmik, gdzie pewien vloger (dziwaczne słowo) zdradzał widzom trzy sekrety, jak uniknąć tłumów w Bieszczadach. Brzmiało
intrygująco. Otóż należy po prostu wyjść na szlak wcześnie rano, późno po
południu albo przyjechać jesienią. Prawda, że nikt inny na to nie wpadł? 😛
Śmichy chichami, ale już w ubiegłym roku o godzinie szesnastej na Tarnicy
byliśmy prawie sami, to już jest na tyle późna pora, że turyści
krótkodystansowi są już dawno na obiedzie lub w swojej kwaterze. Teraz na
zegarku mam ledwo kwadrans po piętnastej, a na parkingu połowa stanowisk zieje
pustką, choć zazwyczaj jest on zapchany do granic możliwości. Przy drodze stoi
osobówka z dużym napisem "Wetlina" za szybą, lecz tradycyjnie ignoruję taki
środek transportu i czekam na stopa. Na spokojnie i bez nerwów...
Zatrzymuje się siódmy z kolei wóz. Kierowca pochodzi z Wałbrzycha.
- Prawie jesteśmy sąsiadami - śmieje się. Przyjechał w Bieszczady ze
znajomymi, ale oni nie chodzą po górach, więc on udaje się na samotne wędrówki.
- To po co tu przyjechali? - dziwię się.
- Sam nie wiem - wzrusza ramionami. - Chyba tak moda... No i do knajpy można
pójść.
Proszę, aby wysadził mnie przy sklepie w Wetlinie (Ветлина). To nie
byle jaki obiekt, ale "Sklep u Zdzicha". Tu można jeszcze poczuć klimat
dawnych Bieszczadów, spotkać zakapiora albo innego trinkowego, obejrzeć
telewizję albo posłuchać gitary, śpiewu czy poezji. Sam właściciel to również
znana postać, posiadacz słusznego zarostu, występował w telewizji, jest także
mistrzem Polski w żonglowaniu piłką w pozycji siedzącej!
Dokładnie naprzeciwko sklepu znajduje się kościół katolicki. Stanął obok
starszego kościoła drewnianego, z kolei ten wzniesiono dokładnie na dawnym
cmentarzu. Cerkiew z okresu międzywojennego została w 1946 roku spalona przez
polskich żołnierzy, a w 1950 wysadzono ją w powietrze. Po Bojkach pozostał
tylko rząd wiekowych lip, odgradzających kiedyś groby od drogi.
Idąc do "Cienia PRL-u" spotykam starszą parę, która na połoninie nie odpowiedziała mi "dzień dobry". Wyglądają na wykończonych. Dobrze im tak 😛.
Kolejnego dnia postanowiłem odwiedzić nową dla mnie okolicę, czyli
Jasło. Kaśka już tam kiedyś była i mówiła, że to nic ciekawego, zero
widoków, ale idzie ze mną. Początkowo chciałem ruszyć ze
Smereka (Смерек, w latach 1977-81 Świerków), lecz z rana zaczęła boleć
mnie noga, więc wybraliśmy krótszą trasę z Przysłupa (Присліп). Jeszcze
niedawno kursowała tutaj wąskotorówka, jednak od dwóch lat z nieznanych mi
przyczyn jazdy w tę stronę znów wstrzymano.
Do wioski dowieźli nas ludzie "tatrzańscy". Tak przynajmniej się określali: że
owszem, Bieszczady piękne są, że fajnie, ale oni całe życie chodzili po
Tatrach i tam to prawdziwe góry. Tylko trochę za drogo. I za tłoczno. Faktem
jednak jest, że pod koniec czerwca w Wetlinie tłumów nie było, ponoć nawet
Solina świeciła wolnymi miejscami. Powód? U niektórych ceny oszalały i
przebiły sufit ze zdrowym rozsądkiem.
"Nasz" żółty szlak nie widnieje na
starszych mapach, więc musiał zostać wytyczony nie tak dawno temu. Najpierw
prowadzi przez łąki, potem wchodzimy w las z przyjemnym cieniem. Moja noga
początkowo reaguje bólem, ale kolejne kilometry ją odpowiednio rozruszają. Nie
mam pojęcia, dlaczego zaczęła szwankować; gdy kładłem się spać, to jeszcze wszystko było w porządku.
Wyżej zaczynają się pierwsze nieśmiałe widoki, na razie jeszcze ograniczone
przez drzewa.
Z każdym kolejnym metrem robi się coraz ładniej.
Na kopcu stoi wieża triangulacyjna, na której wisi tabliczka, iż oto jesteśmy
na Jaśle (1152 metry n.p.m.). W rzeczywistości właściwy szczyt jest
kilkaset metrów dalej przy rozdrożu szlaków.
Obok wieży ustawiono ławkę, którą okupuje ekipa z winem "Bieszczady". Mili
ludzie, poczęstowali spragnionego turystę 😏, pogawędziliśmy trochę i
zaprosili nas do wetlińskiego PTTK-u w październiku. Stąd już są całkiem
konkretne widoki, choć zupełnie nie połonińskie. Podobały się nie tylko nam,
bo dwójka dziewcząt pręży muskuły do zdjęć na tle gór.
Spojrzenie w kierunku granicy: bliski Okrąglik, dalej Ptasza i Dziurkowiec. Na
horyzoncie szczyty ukraińskie i słowackie.
Po zwolnieniu ławeczki robimy zdjęcie grupowe oraz uwieczniam się z faną.
Podejście na prawdziwy szczyt i on we własnej osobie przy Głównym Szlaku
Beskidzkim.
Na lewo Okrąglik. Na prawo Małe Jasło (i jakiś robak, który się załapał do
zdjęcia). Prosto, oddalony o ponad trzydzieści kilometrów, Wyhorlat
(Vihorlat), najwyższy szczyt pasma Wyhorlat (Vihorlat). Całkiem nieźle jak na
tereny "zupełnie bez widoków" 😏.
Na drzewach pełno oznaczeń po "Biegu Rzeźnika". To chyba pewna przesada, aby
zostały tu na stałe, można dostać oczopląsu.
Schodzimy nieco w dół, aby następnie podejść na Szczawnik, aż w końcu
na Małe Jasło. Tu również jest wieża geodezyjna, a napotkani turyści
częstują pyszną nalewką (śmietanówka lub coś podobnego).
No i oczywiście widoczki.
Kasia ciągle twierdziła, że postrzępiona góra to Mochnaczka nad Cisną, ale w
ogóle mi to nie pasowało: za blisko i za wysoko. Po lekturze mapy wyszło, że
znowu mam rację 😏 - mamy przed sobą Łopiennik, który łoiłem w upale przed rokiem. Z innych istotnych obserwacji - przebija się Jezioro Solińskie, to
tylko trochę ponad dwadzieścia kilometrów od Małego Jasła.
Małe Jasło z polany poniżej szczytu. I punkt oznaczony słupkiem, ale według
mapy to nic istotnego.
Od tego momentu głównie schodzimy, choć jeszcze ze trzy wzniesienia musimy trawersować. Ruch jest tu zaskakująco duży, ale to pokłosie
odbywającego się w Cisnej festiwalu "Zew się budzi". Niemal wszyscy mijający
nas ludzie mają kolorowe opaski, a więc przyjechali właśnie na niego i zapewne
w normalnej sytuacji byłoby tu raczej pusto. Dominują osoby w szmaciankach na stopach i na lekko, nawet bez małej butelki wody. Chyba myśleli, że do szczytu jest bliżej, a przecież podejście z Cisnej do najlżejszych nie należy...
Jestem niesamowicie zadowolony z dzisiejszej trasy - Jasło i Małe Jasło to
moje prawdziwe bieszczadzkie odkrycie! Warto czasem odstąpić od oklepanych
szlaków i udać się w zalesione okolice pasma granicznego.
Na samym dole oglądamy pomnik ofiar katastrofy śmigłowca z 1991 roku. W czasie
kręcenia zdjęć do "Magazynu Kryminalnego 997" zginęła załoga wojskowej maszyny
oraz policjanci znajdujący się na pokładzie.
Przez drzewa przebija się muzyka, coraz głośniejsza. Trudno stwierdzić, czy to
jakaś festiwalowa próba, czy ktoś już gra. Im bliżej zabudowy Cisnej
(Тісна), tym więcej człowieków i walających się śmieci. Przy polu
namiotowym, gdzie trwa impreza, kręci się sporo widzów, ale gdzież mu tam do
woodstockowych tłumów...
Uderzamy do "Siekierezady", spragnieni zimnego piwa. Są wolne stoliki, ale
kolejka do baru tak się zakręciła, że szybko stamtąd uciekamy. Robimy zakupy w
sklepie i idziemy na torowisko wąskotorówki, aby usiąść za mostem nad Solinką.
W gwarze rozmów sąsiadów można wychwycić ciekawe wątki:
- Ubrałam koszulkę Motörhead i bałam się, jak zostanę przyjęta, bo tu w końcu
rządzi KSU - opowiada przejęta nastolatka. - Ale jest spoko, nikt się nie
czepia - dodaje z ulgą.
Powrót do Wetliny oczywiście autostopem. Zabiera nas chłopak ze Stalowej Woli.
Wyskoczył sobie na jedną lub dwie noce w Bieszczady, aby "zobaczyć, czy coś się
dzieje". Zajeżdżamy z nim od razu aż do PTTK-u, gdzie można sobie posiedzieć
nad rzeką i pomoczyć zmęczone stopy.
Ośrodek PTTK to nadal miejsce, które warto odwiedzić. Tu najłatwiej o
integrację i ciekawie spędzony czas. Ceny również idą w górę z roku na rok,
ale jeszcze nie są tragiczne, a np. zupa za dziesięć złotych to prawdziwa
okazja. I tylko jak zobaczyłem efekt masakry drzew przy domkach kempingowych,
to trochę mnie zemdliło...
W PTTK-u spędziliśmy również ostatni bieszczadzki wieczór. Na łące rozpalono
ognisko, zebrało się sporo osób, był nawet jeden zagubiony Czech, a także
facet ze Stalowej Woli. Kwitły rozmowy, w których poruszano ciekawe, górskie
tematy, np. o dżender i męskich wzorach dla dzieci. Przy strawie i napitkach
siedzieliśmy dość długo, w ten oto sposób kończąc kolejny udany wyjazd.
W niedzielę znowu upał, wczesnym popołudniem mamy autobus powrotny. W "Cieniu
PRL-u" żegna nas śpiew Samolota i jego pies 😏.
Zastanawiałam się czy te pustki na szlaku spowodowane były bliskością granicy ukraińskiej i strachem przed wojną, ale to tylko noclegowe CCC - czyli cena czyni cuda.
OdpowiedzUsuńMyślę, że na polskich turystach bliskość granicy nie robi wrażenia, a ceny jednak tak. Choć z drugiej strony to w droższych miejscach w wakacje są teraz tłumy, więc może złożyło się na to kilka czynników...
UsuńJaslo, nie ma takiego miasta. Jest Porucznik Jaslo z serialu S.O.S. :))
OdpowiedzUsuńA tego serialu nie oglądałem :P
UsuńPogoda Wam dopisała,widoki zapierające dech to i zdjęcia wyszły super. Od razu sięgnąłem do moich slajdów z połonin, nam też pogoda dopisała. Przypomniało mi się, że wówczas spaliśmy w bazie namiotowej w Berehach Górnych i to chyba w tych czasach był jedyny wybór. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńSzkoda, że tej bazy już w Berehach nie ma... A pogoda faktycznie się spisała, może po prostu bieszczadzki deszcz się już mną znudził ;) Pozdrowienia!
UsuńTy ciulu przebrzydły! To nie jest "jakaś" ławeczka, tylko jedna z 50 ławeczek SKPB Rzeszów postawiona na 50 urodziny klubu. Ławeczki wraz z kotwami zostały przyniesione na plecach naszych przewodników i rozsiane w 50 różnych miejscach, szczytach Beskidu Niskiego, Sądeckiego, Bieszczad, Pogórza Przemyskiego by turystom umilić nacieszanie się widokami.
OdpowiedzUsuńWiesz kto:)
A żeby Cię tak nagła niepodziewana wesz upie.... Znaczy się diabnęła w sam środek otworu odbytowego jak będziesz następnym razem rzyć mościł. Toż to rażąca niewdzięczność! :)
UsuńDobrze, że od razu nie biją! O ławeczkach oczywiście wiem, siedziałem na takich już kilka razy, aczkolwiek - przyznaję bez bicia - że tym razem jakoś nie doczytałem napisu, być może dlatego, że ciągle na ławeczce siedział jakiś zad!
UsuńPiękna pogoda i świetne warunki do podziwiania bieszczadzkich ścieżek i szczytów. Jeszcze bardziej zatęskniłam za tymi okolicami.
OdpowiedzUsuńTeraz też chętnie bym tam szybko wrócił :)
Usuń