Trzeciego dnia pobytu w Bieszczadach chciałem ruszyć w końcu w jakieś wyższe partie gór. Prognozy zapowiadały jednak załamanie pogody, więc rano z niepokojem rzucam się do okna: na szczęście nic się nie zmieniło, niebo niebieściutkie, ani jednej chmurki.
Dobrze byłoby zacząć od śniadania, w moim przypadku tradycyjnie jajecznicy. Idę więc do baru ośrodka PTTK w Wetlinie i zamawiam zestaw. We wnętrzu i w okolicy sporo już ludzi, ale większość obecna raczej ciałem, niż duchem. Niektórzy śpią rozłożeni na kanapach, inni snują się bez celu, bardziej wytrzymali usiłują siedzieć równo przy stolikach. Ewidentnie kaczor rządzi nie tylko w Sejmie, ale także tutaj 😏.
Robię szybkie zakupy i ruszam w kierunku szlaku. W kierunku, a nie na, bowiem pierwszy, kilometrowy odcinek to droga osiedlowo-polna przez tzw. Stare Sioło. Pojawiają się widoki na mój najbliższy cel - Połoninę Wetlińską.
Z mijanej tabliczki wynika, że używano także innych nazw, światowych! W Nowym Jorku są trzy Manhattany, Wetlina ma tylko dwa, lecz granicę zniesiono po wejściu do Schengen 😛.
Po jakimś czasie spotykam szlak koloru żółtego i kasę biletową. Płacenie za możliwość obcowania z przyrodą, teoretycznie należącą do wszystkich, uważam za jedno z większych gówien autorstwa państwa... Cóż.
Następnie czeka mnie dość długie wspinanie się w lesie, które strasznie mnie męczy, pocę się prawie tak samo jak wczoraj w największym upale. Robię sobie przerwę przy deszczochronie, co trochę wzmacnia moje siły, ale najbardziej pomaga świadomość, iż już niedaleko!
I w końcu pojawia się przestrzeń!
Ten widok był dla mnie inspiracją do czerwcowego przyjazdu w Bieszczady. Nie konkretne miejsce czy połonina, ale kolor. Zielony! Jeszcze nigdy nie byłem w Biesach, gdy było zielono. Podczas wczesnowiosennych odwiedzin przyroda nadal odpoczywała po zimie, a pod koniec lata i jesienią była już zmęczona i żółta. Czerwiec wydawał się idealnym terminem aby nasycić oczy zielenią, choć miałem pewne obawy po rozpoczęciu fal upałów. Niepotrzebnie...
Wychodzę obok przełęczy Orłowicza. Jest fajnie.
Wetlińska jest jednym z najbardziej obleganych miejsc w Bieszczadach, chyba tylko z Tarnicą może rywalizować pod względem zadeptywania. Na szczęście teraz panuje ruch dość umiarkowany...
Widoki w kierunku północnym...
...i południowym. Pasmo graniczne z Rabią Skałą, po którym chodziłem w ubiegłym roku.
Robię sobie popas za krzakami, a w tym czasie na niebie zaczyna pojawiać się sporo chmur. Chyba rzeczywiście szykuje się zmiana pogody...
Muszę kiedyś wdrapać się na Smerek, lecz dzisiaj skręcam na wschód, w najbardziej tradycyjnym kierunku Głównego Szlaku Beskidzkiego. Przełęcz zostawiam za sobą.
Znów spoglądam w doliny i na otaczające mnie polany... Jeszcze w okresie międzywojennym na Wetlińskiej trwał intensywny wypas wołów.
Las na Szarym Berdzie dzieli połoninę na dwie nierówne części.
Hnatowe Berdo, poza szlakiem.
Podejście pod Osadzki Wierch z daleka wydaje się ostre, ale w rzeczywistości idzie się przyjemnie, zwłaszcza w takich warunkach. A ja znowu spoglądam za siebie, na Smerek.
Jak można się przekonać oglądając zdjęcia to tłumów nie ma. Oczywiście starałem się je tak kadrować, aby uwiecznić jak najmniejszą liczbę osób, ale nie zadeptywaliśmy się. Mimo niedzieli i ładnej pogody, bo nawet upał zelżał.
Dochodzę na Osadzki Wierch, najwyższy legalnie dostępny szczyt Wetlińskiej (1253 metry). Sąsiedni Roh ma 200 centymetrów więcej, ale szlak go omija. Osadzki to mnóstwo skałek i widok na schronisko oraz Połoninę Caryńską w tle.
Słońce zaczyna powoli przegrywać walkę z chmurami. Zastanawiam się ile jeszcze czasu zostało zanim całkowicie zwyciężą?
Między Osadzkim a Rohem znajduje się obniżenie, zwane Srebrzystą Przełęczą lub Srebrną Przełączką. Kiedyś określano je jako Staw, bowiem istniał tam zbiornik do pojenia bydła. Tamtędy wiedzie szlak i jest to klasyczne bieszczadzkie ujęcie.
Schronisko i Hasiakowa Skała coraz bliżej.
Chatka Puchatka. Obiekt legendarny/kultowy, nie boję się tak go określić. Spałem w niej raz (bo tylko raz byłem na Wetlińskiej) cztery lata temu w czasie pierwszej wizyty w Biesach. Średnio miła obsługa i niesamowity wieczór przy świecach. A rano wspaniały wschód słońca...
To jedyne miejsce na polskich połoninach, gdzie, nie łamiąc durnych przepisów parku narodowego, można oglądać początek i koniec dnia. Po to się tu idzie. Wiele osób jednak tego nie rozumie i płacze nad fatalnymi warunkami noclegowymi. Jak to w Polsce - jeśli coś dobrze działa, to musimy je spieprzyć. Park przeznaczył chatkę do remontu. Oficjalnie, bo de facto byłaby to budowa nowego obiektu, z mniejszą ilością miejsc, z koniecznościami rezerwacji, za większą kasę. Z możliwością wzięcia prysznica - fantastycznie! Chatka zapewne zmieniłaby się w pensjonacik dla kasiastych. Na szczęście prace jeszcze nie ruszyły, udziela się noclegów w dotychczasowej spartańskiej wersji i zdziera z turystów w bufecie.
Pierwsze zmiany jednak są widoczne: zamknięto stare kibelki i postawiono dwa toj-toje. Oczywiście płatne. Jak to było? "Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód".
Ludzie przychodzą i odchodzą. Pojawia się także młoda parka, z którą wczoraj siedziałem w Bazie Ludzi z Mgły. Dziewczyna wbiega raźno niczym sarenka, facet ma ból w oczach. Ciekawe czy z powodu alkoholu czy raczej nocnej gimnastyki?
Idę na szczyt zrobić kilka zdjęć. Caryńska prezentuje się okazale, ale za nią już wszystko bardzo zamglone. Tarnica jeszcze się łapie, lecz ogólna widzialność nie przekracza 20 kilometrów.
Trochę dalej widać w stronę Gór Sanocko-Turczańskich.
Zamknięty i smutny wychodek.
Na południu zaczyna czaić się coś złego...
Zachmurzenie gęstnieje i robi się coraz ciemniejsze. Słychać pierwsze pomruki - ewidentnie burza! I co teraz? Przeczekać ją przy Chatce czy schodzić w dół licząc, że się zdąży? Nie tylko ja mam takie dylematy. Obok siedzi kobieta z rodziną i ona bardzo mocno boi się burz.
- To tylko samolot - próbuje ją kłamliwie uspokajać mąż. Nie nabrała się.
- Zostajemy tutaj dopóki nie przejdzie! - woła pani.
- A jak będzie waliło do wieczora? Chcesz tu nocować??
Też się waham... Nad większą częścią Wetlińskiej zapanował już mrok.
Ostatecznie ruszam w drogę, podobnie jak sąsiednia rodzinka i jeszcze kilka osób. Kierujemy się na Berehy Górne i to bardzo szybkim tempem.
Tam jeszcze tak spokojnie...
Tymczasem u nas zrobiło się ciekawie: ciągle byliśmy na odsłoniętym terenie, gdy nagle burzowo-deszczowa chmura gwałtownie przyspieszyła i zbliża się do nas bardzo szybko. Wydawało się, że to kwestia chwili, jak w nas walnie. Miałem taki krótki okres paniki, że nawet chciałem rzucić się pędem z powrotem do schroniska.
Nagle ściana deszczu stanęła! Dolina Wetlinki nie przepuściła jej dalej i zaczęła spychać na zachód. Uff... No i las był coraz bliżej, więc odetchnąłem z ulgą.
Mimo wszystko nie zwalnialiśmy tempa. Po ponownym wyjściu na otwartą przestrzeń wydaje się, że jest już po burzy...
A jednak nie do końca - druga strefa wyładowań nadchodzi od strony Ustrzyk. Nie ma co się zastanawiać, trzeba stąd spadać!
Na sam koniec dopadł mnie deszcz, ale tylko przez kilka minut i schroniłem się pod jedną z wiat przy parkingu Berehów Górnych. Oprócz mnie siedzi tam kilka osób i zastanawia się co robić dalej...
Swój plan minimum zrealizowałem - byłem na zielonej połoninie 😊. Plan maksimum zakładał dalsze wejście na Caryńską, jednak w tych warunkach to nieco ryzykowne. Zmoknięcie to pół biedy, ale nie miałem ochoty zetknąć się u góry z burzą. Zwłaszcza, że te niby odchodziły, ale w tle nadal było słychać nowe...
Rozmawiam z dwiema babkami, które także czekają na przejaśnienie. Temat zszedł na łapanie stopa. Jedna zastrzega się, że nikogo nigdy nie weźmie, w życiu. Wiadomo, przestępcy masowo włóczą się po Polsce i tylko czekają, aby na nią napaść, zgwałcić, okraść. Druga - dla odmiany - w Bieszczadach zabiera autostopowiczów często. Nie widzi tych bandytów, czy co?
Przestało padać, jednak ciągle słyszę gdzieś burzę. Może jestem przewrażliwiony, ale Połoninę Caryńską odpuszczam. Przy takiej pogodzie nie miałbym przyjemności wędrowania, ciągle wypatrywałbym zagrożenia.
Zamiast tego zaglądam na cmentarz dawnej wsi. Berehy Górne (Береги Горішні), spolonizowane w 1968 roku na Brzegi Górne, zamieszkiwało kiedyś ponad pół tysiąca mieszkańców. Miejscowość była długa, ciągnęła się na odcinku około 4 kilometrów pomiędzy dwiema przełęczami. Pozostały po niej tylko zarośnięte resztki nekropolii.
Jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku znajdowała się na nim setka nagrobków. Potem Polacy zaczęli je przerabiać na tłuczeń podczas budowy Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej. Przetrwało... 11. Podobno nie zniszczono ich na skutek protestów rodzin tutaj pochowanych.
Groby te są ciekawe, pełne różnych symboli. Kielichy, koła, kręgi (znak jedności), lekko zdeformowane krzyże. Przypominają sztukę celtycką. Wykonał je miejscowy rzeźbiarz-amator Hryć Buchwak. Bojkowie byli grupą znacznie mniej rozwiniętą kulturowo niż sąsiedni Łemkowie, więc i styl trochę archaiczny, a litery koślawe.
Skoro nie idę górą przez połoninę, więc pójdę dołem. Nocować mam w Ustrzykach, to ponad 10 kilometrów asfaltem. Ale może znowu złapię podwózkę?
Chociaż z tym może być różnie. Po dotychczasowych pobytach w Bieszczadach doszedłem do wniosku, że Berehy są granicą oddzielającą obszar, gdzie ludzie chętnie biorą autostopowiczów, od tego, gdzie pokazują im różne durne gesty. Do tej pory jeszcze nie udało mi się skorzystać ze stopa w tej okolicy...
Początek maszerowania zdaje się to potwierdzać: mija mnie niewzruszenie kilka aut. Potem decyduję się to olać i przynajmniej pierwszy odcinek przejść z buta, zwłaszcza, że ruch jest nieduży, a dookoła całkiem ładnie.
Z lewej strony widzę stado owiec. Biegnie tamtędy ścieżka edukacyjna, czasowo dostępna... wyłącznie z przewodnikiem. Z powodu psów pasterskich. Idąc tym tokiem rozumowania, to całe duże obszary Karpat powinny być dostępne tylko dla zorganizowanych grup. Paranoja!
Zabudowania Berehów docierały aż do przełęczy Wyżniańskiej. Wieś przestała istnieć około 1946 roku i są różne wersje co do tego wydarzenia. Jedna głosi, że po zajęciu osady przez Armię Czerwoną całość górali mniej lub bardziej dobrowolnie wywieziono do ZSRR. Inna, że po przejściu frontu w Berehach przez 2 lata siedziała UPA, następnie pokonana przez Wojsko Polskie, które już w klasyczny sposób spaliło zabudowania i ludność przepędziło. Najprawdopodobniej w momencie rozpoczęcia Akcji Wisła nikt już tu nie mieszkał.
Mało brakowało, a mielibyśmy tutaj zupełnie inni obrazek: PRL-owscy włodarze, którzy najpierw dopuścili do wyludnienia i upadku Bieszczadów, w latach 70. planowali ich wielki rozwój turystyczny. Między Wetliną a Ustrzykami miały powstać dziesiątki ośrodków wypoczynkowych dla... 10 tysięcy przyjezdnych. W samych Berehach odpoczywałyby 3 tysiące wczasowiczów. Koszmar!
Na szczęście - podobnie jak wiele innych projektów lat minionych i - oby - współczesnych - kretyńskie pomysły pozostały tylko na papierze.
Tymczasem znowu słyszę grzmoty, więc przyspieszam kroku. Zerkam na Połoninę Caryńską i wzdycham z żalem.
Na przełęczy Wyżniańskiej dziwnie pusto. O tej godzinie nie ma parkingowego, nie pobierają haraczu za wstęp do Parku. Tylko kilka samochodów. Zagaduję dwójkę pakujących się do wozu facetów, lecz ci zjeżdżają w stronę Cisnej. Siadam zatem w fotelu odbieracza opłat i chwilę odpoczywam.
Zostało mi jeszcze 6 kilometrów. Niedużo, ale jakoś mi się nie chce. Rozkładam się zatem na asfalcie, zrzucam plecak i czekam. Tym razem mi się udało: po kilku minutach zatrzymuje się auto. W środku dwie dziewczyny. Sytuacja klasyczna: wczoraj je wożono, dzisiaj wożą one. Właśnie wracają z Soliny, z odpoczynku nad wodą. U nas lało, tam nawet jedna kropla nie spadła.
W Ustrzykach Górnych (Устрики Горішні) wysiadam pod schroniskiem. Dostaję nocleg w pokoju zbiorowym. Na razie pustym, ale powoli się zapełniającym. Jest dopiero 17-ta, a ja nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić. Snuję się tu i tam, coś jem, czytam książkę. Zaczynam żałować, że jednak nie wlazłem na Caryńską. Aż zobaczyłem te chmury...
Przyszły dość nieoczekiwanie. Najpierw wyglądały bardzo malowniczo...
...a potem runęła ściana wody. Do tego kilkukrotnie przewalała się burza. Potwierdzili to turyści, którzy wybrali trasę przeze mnie planowaną: na Caryńskiej nie padało, lecz widoków nie było prawie żadnych, a potem podczas zejścia kompletnie ich przemoczyło i postraszyło piorunami.
Wieczór jakże inny niż ten w Łupkowie albo w Wetlinie. Nie ma z kim usiąść, napić się piwa, pogadać. Nie to, że brak ludzi, bo schronisko jest w dużej części wypełnione. Po prostu sam nowy typ turysty: zejść ze szlaku, wziąć prysznic, usiąść z boku ze smartfonem lub laptopem i odciąć się od realnego świata. A potem szybko spać, byle bez kontaktu z innymi...
Oko do pięknych widoków wciąż niezawodne! [oklaski]
OdpowiedzUsuńPiękne widoki pojawiały się same, trzeba było je tylko sfotografować :)
Usuń- Należy się za naprawę 110 złotych.
Usuń- OK, ale dlaczego akurat tyle?
- Stuknąłem młotkiem- 10 zł. Wiedziałem gdzie stuknąć - 100 zł. Dlatego tyle.
:-)
Coś w tym jest ;) Jednak w przypadku aparatu to głównie kwestia kompozycji, slońca itp.. Aż oczy czasem bolą, jak ludzie mają sprzęt do robienia zdjęć, a walą takie kichy, że szkoda gadać ;)
UsuńMam takie podobne zdjęcie przed burzą zrobione właśnie w Bieszczadach ale w formie slajdu zrobione w poprzednim wieku. Fajnie sobie przypomnieć bieszczadzkie wędrówki. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńSlajdy fajnie się potem oglądało z całą rodziną na rzutniku :) Teraz to pewnie większość gdzieś zaginęła, kolejne ofiary techniki (w sensie slajdy, nie rodzina ;P)
UsuńPozdrawiam :)
Moje kochane Bieszczady! :) To ciekawe, że kiedyś też uciekałam przed burzą z Połoniny Wetlińskiej... zaliczyłam nawet mały błotny upadek, na szczęście niegroźny w skutkach. Wtedy myślałam też, że z Brzegów Górnych złapiemy jakiś transport do Ustrzyk. Busy przejeżdżające tamtędy z Wetliny były pełne, a autobusy jeździły tak często, że chyba do dziś byśmy na nie czekali ;) Szliśmy pieszo asfaltem, próbowaliśmy złapać stopa. Dopiero w połowie drogi zatrzymał się chłopak i podwiózł nas do schroniska Kremenaros. Prowadził auto na bosaka. Utkwiło mi to w pamięci. Mam piękne wspomnienia związane z Bieszczadami. Chyba najwyższy czas ponownie, po 5 latach je odwiedzić.
OdpowiedzUsuńWidzę, że mamy podobne zainteresowania i znajdę u Ciebie mnóstwo fajnych inspiracji :) Pozdrawiam, Ola
Widzę, że mamy zatem podobne doświadczenie jeśli chodzi o stopa od Brzegów ;)
UsuńPozdrawiam również :)
Ho ho...nawet burze mają przed Tobą respekt i zmieniają kierunek. ;) Ale jakby nie patrzeć, zawsze lepiej w podobnej sytuacji dmuchać na zimne i przyszykować się do szybkiej ewakuacji. Mnie zazwyczaj konfrontacje z tą fascynującą, pogodową zagadką, uchodziły na sucho. Ze dwa, trzy razy trochę mnie zmoczyło i postraszyło, ale tylko jeden raz (w Karkonoszach) zostałem ostro sponiewierany i najadłem się sporego strachu. I tak w duchu dziękowałem, że zdążyłem zejść w dolinę. Na grzbiecie pewnie bym tego nie przeżył...
OdpowiedzUsuńP.S. Klimatyczne te ostatnie fotki.
W odkrytym terenie burza mnie złapała kilka razy na nizinach czy wyżynach, w górach zazwyczaj zdążyłem dobiec do lasu albo gdzieś się schować. Ale przecież i w lesie może rąbnąć ;) Nie lubię ich na powietrzu, zdecydowanie :)
UsuńMożna powiedzieć, że ostatnie wydarzenia w Tatrach (ofiary na Giewoncie) wystawiły certyfikat roztropności Twojemu podejściu do burz.
UsuńGiewont to jeszcze gorzej, bo tam są skały, więc już w ogóle ryzyko większe. Ale na takim odsłoniętym terenie jak Połonina to pewnie bym był zesrany ze strachu (o ile nie udało by się uciec w dół).
UsuńPiekne miejsce i zdjęcia
OdpowiedzUsuńDzięki ;)
UsuńPudelku,
OdpowiedzUsuńW powodzi internetowego chłamu i sponsorowanych tekstów, Twoje relacje z wędrówek to perełeczki. Pozdrawiam :-)
Aż mnie zawstydziłaś :) To samo mogę napisać o Twoich tekstach :)
UsuńA jeśli chodzi o sponsorowane teksty to faktycznie często zaglądam nawet na niektóre znajome blogi i odechciewa się czytać...