poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Odkrywanie bieszczadzkich białych plam: Bukowe Berdo.

Od kilku lat próbuję wejść na Bukowe Berdo, jedyną połoninę, która została mi jeszcze do zdobycia w polskich Bieszczadach (chyba, że za takową uznamy Smerek). Wybierałem się na nie co najmniej dwukrotnie i dwa razy przeszkodziła mi pogoda. W tym roku zapowiedzi były bardzo dobre, więc powinno się udać, chyba, że pojawi się jakiś inny problem.


Tym problemem może być kwestia transportu, bowiem z Wetliny do Ustrzyk Górnych jest dwadzieścia kilometrów i w drugiej połowie czerwca nie funkcjonuje żadna komunikacja zbiorowa. Pozostają albo drogie nieregularne busiki albo autostop. Dziś będziemy przemieszczać się we dwójkę, bo rankiem dotarła do mnie Kasia - oczywiście też podwózkami. W dwie osoby zawsze jest trudniej złapać okazję niż pojedynczo, ale z drugiej strony ładna dziewczyna łatwiej skusi kierowcę niż brzydki facet 😏.

A poranna pogoda rzeczywiście jak marzenie, choć już czuć, że będzie upał!


Na razie na szosie prawie brak ruchu, więc idziemy przez Wetlinę w kierunku sklepu - jeśli nic nie złapiemy, to przynajmniej napijemy się piwa na śniadanie 😛. Mniej więcej po dziesięciu minutach zatrzymuje się samochód: dwie babki wybierają się na Połoninę Wetlińską, więc dowożą nas na przełęcz Wyżnią. Dobry początek. Następnie stajemy przy drodze i zabiera nas pierwsze lub drugie auto, które z kolei jedzie na Wołosate. Tym oto sposobem przed dziewiątą lądujemy w Ustrzykach Górnych.


Termometr obok drogi już wyświetla 25 stopni, a że dostaliśmy się tu szybciej niż sądziłem, to idziemy pod parasole na Ducha Sanu 😏.


Na głównym skrzyżowaniu Ustrzyk zaczyna zwiększać się ruch - pojawia się nawet śmieciarka i autobus z napisem "Marynarka Wojenna". Najwyraźniej z braku okrętów marynarze muszą ćwiczyć w górach.

Zostało nam do pokonania około siedmiu kilometrów do początku szlaku. Mamy mocne postanowienie nie korzystać z busików, bo niektórych panów kierowców zdrowo porąbało jeśli chodzi o ceny: ktoś nam opowiadał, że za kurs do Tarnawy Niżnej czy Bukowca zażyczyli sobie czterysta złotych! Idziemy na przystanek przy granicy Ustrzyk i pierwszy nadjeżdżający samochód otwiera przed nami drzwi. Starsze małżeństwo jedzie zwiedzać cerkiewki, a w czasie rozmowy straszy mnie karami na Słowacji. Wysiadamy w Widełkach (wbrew nazwie to chyba część Bereżek, a nie Pszczelinek), płacimy haracz parkowi narodowemu i przekraczamy Wołosatego.


Szlakowskaz informuje, że na główny szczyt Bukowego mamy ponad trzy godziny wędrówki. Zobaczymy jak nam pójdzie.


Pierwsza połowa trasy to wędrówka w lesie. Momentami jest stromo. Kasia trochę się wlecze, co tłumaczy niewyspaniem. To zupełnie nie w jej stylu, zazwyczaj pędzi do przodu.


Idzie się dość przyjemnie, bo w cieniu, ale jednak brak widoków robi się powoli nudny, więc bardzo się cieszymy, gdy dochodzimy do deszczochronu. Jego obecność oznacza, że za chwilę las się skończy.




Przez półtorej godziny spotkaliśmy tylko kilka osób, w tym dwójkę chłopaków, którzy poszli szlakiem konnym, a nie turystycznym i musieli się wracać. Z kolei pod dachem gadamy ze spoconym facetem. To uczestnik Centralnego Rajdu Wojskowego na Orientację (stąd "Marynarka Wojenna RP"). Cywil, lecz od kilku lat jeździ na ten rajd.
- Wieczorem pewnie imprezki? - zagaduję.
- Oj, wczoraj była taka, że zaspałem rano na wyjazd. Dotarłem do Mucznego sam, ale nie idę dalej na Tarnicę, schodzę do Bereżek - sapie.

Deszczochron leży na wysokości około tysiąca metrów, zatem większość podejścia już za nami. Co prawda idziemy z lekkimi plecaczkami, lecz zawsze to dobra wiadomość.
Kilkaset metrów od wiaty zaczyna się otwarta przestrzeń i wędrówka staje się samą czystą przyjemnością.





Na lewo nowa wieża widokowa na Jeleniowatym nad Mucznem, na prawo klasyka, czyli Caryńska oraz Wetlińska.


Jest cudnie! I zielono! To dopiero drugi raz widzę zielone Bieszczady!




Skrzyżowanie szlaków: do naszego niebieskiego dochodzi żółty z Mucznego. A mnie rozpiera radość 😊.


Od krzyżówki zaczyna robić się tłoczno. Ludzi tak dużo, że nawet nie zdołaliśmy z każdym porozmawiać.



Bukowe Berdo składa się z trzech kulminacji - pierwsza z nich to Szołtynia (1201 metrów n.p.m.).


Między nią a drugim kopcem - Połoniną Dźwiniacką (1238 metrów) - rośnie niewysoki las. Próżno w nim szukać cienia, choć na tej wysokości upał tak nie doskwiera. Wiemy jednak doskonale, że nasza skóra powoli, ale systematycznie się spieka.




Główny szczyt na wyciągnięcie ręki, po prawej zaś Krzemień, druga góra polskich Bieszczad(ów).

Jesteśmy! Bukowe Berdo (1311 metrów n.p.m.) zdobyte! Do trzech razy sztuka, w końcu się udało! 😊 Zajęło to nam prawie cztery godziny, ale zapewne godzinę można by odliczyć na postój pod deszczochronem i wiele przerw na podziwianie widoków oraz robienie zdjęć. Zresztą przecież nigdzie nam się nie spieszyło. O ile Krzemień jest szczytem numer dwa polskich Bieszczad(ów), o tyle "właściwie" Bukowe Berdo zajmuje pozycję szóstą.
A tak na marginesie - według niektórych źródeł nazwa tego masywu powinna brzmieć "Pukowe Berdo". "Berdo" to w prasłowiańskim "przepaść", ale też "stroma góra", "pagórek", natomiast niejaki Puka był właścicielem tutejszych gruntów. Przeprowadzający pierwsze pomiary Austriacy nie jedyny raz pomylili się i zanotowali "Bukowe", choć buków tu brak.


Sycę oczy panoramą Kopy Bukowskiej, Halicza, Rozsypańca. Pikuj, oddalony o 35 kilometrów, ledwo się przebija przez rozpalone powietrze.


Jeśli się gdzieś weszło, to trzeba potem zejść, aby znowu wejść 😏. W naszym przypadku schodzimy do przełęczy, a następnie wdrapiemy się na Krzemień (oryginalnie Hrebien, tu także za współczesną przekręconą nazwę odpowiadają austriaccy kartografowie).
W wyniku wysokich temperatur na niebie pojawiła się mgiełka, do tego doszło trochę dziwnych chmur, przez co kolory stały się mniej wyraziste...
 


 
Skałki na Krzemieniu, oficjalnie niedostępne. Do lat 80. przez szczyt biegł Główny Szlak Beskidzki, ale z uwagi na ochronę przyrody mocno zmieniono jego przebieg.

No i kolejne zejście, tym razem do przełęcz Goprowskiej. A chmury wyglądają tak, jakby bardzo szybko pędziły po niebie.




Z przełęczy Tarnica wygląda dość płasko.


Dochodzimy do wiaty i rozpoczynamy przerwę. Kilkanaście metrów powyżej znajduje się słabe źródełko, w którym można zmoczyć ubrania, ale nabrać wody to już nie bardzo, zresztą jest ona mocno zmulona. Na szczęście mam w plecaku piwo, które nawet utrzymało chłód, więc siedzimy w cieniu i obserwujemy okolicę. Trochę ludzi tu się kręci, przeważnie jednak szli od strony Rozsypańca, a nie Bukowego.



Tymczasem ja mam problem z nogą - w nocy pogryzł mnie jakiś pająk i w pewnym momencie jego trucizna zaczęła działać: o ile chodzić mogę bez większego problemu, o tyle jeśli tylko stanę to czuję ból, jakby ktoś mi przypalał skórę! Masakra.

Po godzinie ruszamy dalej, przed nami przełęcz pod Tarnicą.


Skoro doszliśmy już tutaj, to i na samą Tarnicę grzechem byłoby nie skoczyć. Robimy sobie także pamiątkowe zdjęcie, które de facto może sugerować wiele innych miejsc 😏.



Ponownie napiszę, że jest pięknie: zielony Szeroki Wierch, zielone lasy w zagłębieniu pod Haliczem.



I tylko te tłumy - one naprawdę potrafią zmęczyć w Bieszczadach! Gdzie te czasy, gdy było się samemu na szlaku?

A pisząc poważnie - trzeci raz jestem na Tarnicy i zawsze obecność innych ludzi była dość umiarkowana. Teraz zapewne swoje zrobiła stosunkowo późna pora - na zegarku prawie szesnasta, a więc większość "krótkodystanstowych" turystów już dawno jest na kwaterach. Z drugiej strony nagle stwierdziłem, że to wcale nie jest takie fajnie!
- Kto nas podwiezie, jeśli tu nikogo nie ma?! - zawołałem.
I to może być problem, ale na razie schodzimy do Wołosatego. Na szlaku faktycznie pustki, spotykamy tylko ze dwie rodzinki gramolące się do góry.

Na dalszym odcinku udaje nam się dogonić i przegonić kilka osób, więc jest szansa, iż ktoś nas weźmie do auta 😏.


Na końcowym, płaskim fragmencie szlaku kolory zaczynają dawać znać, że wieczór coraz bliżej (choć to dopiero siedemnasta).




Widać dach budki haraczowej parku narodowego, a więc pora obejrzeć się i po raz ostatni się zachwycić! Wyprawa udała się znakomicie, pogoda wytrzymała, a jedyne straty to spieczona skóra i moja pogryziona noga.



W Wołosatym panuje cisza. Na parkingu stoją pojedyncze auta, ale ich właściciele siedzą w pobliskiej knajpie i nie wygląda, aby zamierzali się wkrótce ruszać. Stoi także busik i nawet przez chwilę się wahamy, czy nie skorzystać, lecz postanawiamy pójść dalej, a ewentualnie będziemy na niego machać w drodze. Pozostało nam do przebycia siedem kilometrów do Ustrzyk i dwadzieścia do Wetliny. Chyba już nie mamy sił, aby zaliczyć to w całości na nogach.

Przez dłuższą chwilę nie jedzie nic. Potem pojawia się pierwsze auto, drugie, mija... Podjeżdża straż graniczna i nawet się zatrzymała, ale stwierdzili, że z braku miejsca mogą zabrać tylko jedną osobę, a to nic nam nie daje. Wreszcie po dwudziestu minutach lituje się facet, który w okolicy szuka roślinek rosnących nad rzeką i potem je opisuje, analizuje.

W Ustrzykach zaglądamy do sklepu, spotykamy też chłopaków, których widzieliśmy na początku wędrówki (ci, co pomylili szlaki). Ponoć szybko skończyła im się woda, więc wyglądają licho. 
No dobra, teraz trzeba znaleźć jakieś dobre miejsca na łapanie podwózki w kierunku Wetliny. Najlepiej pod "Kremenarosem". I w cieniu, gdyż termometr nawet o tej porze pokazuje 31 stopni powietrza i 53 asfaltu!


Przy schronisku stoi młoda dziewczyna i ma taki sam plan jak my, tylko, że chce się dostać do Cisnej. Nie ma sensu tłoczyć się obok drogi we trójkę i straszyć kierowców, więc proponuję jej, że my się wycofamy, ale gdyby ktoś się zatrzymał, to czy mogłaby się spytać o miejsce także dla nas?
- Jasne, pewnie - odpowiada.
Siadamy pod parasolem "Kremenarosa". Połykam oczami osoby pijące piwo przy sąsiednich stolikach i już nawet myślę nad zakupem szybkiego kufelka, gdy obok autostopowiczki wyrasta samochód. Jest pusty, ale dziewczyna oczywiście o nic się nie spytała, tylko szybko wskoczyła do środka i zniknęła w oddali. "Oż, to menda" - syknąłem pod nosem.

Na szczęście nasza kolej przyszła niemal zaraz potem - przemknęło kilka aut i zatrzymała się para, która też mieszka w Wetlinie. Droga zeszła nam na przyjemnej rozmowie i analizie dalszych ruchów po dotarciu na miejsce: czy kolejność działań powinna brzmieć "piwo-prysznic-jedzenie", czy może odwrotnie? 😛

Na rogatkach Wetliny widzimy naszą konkurencje spod "Kremenarosa" - a więc zajechała jeszcze bliżej niż my. Może jednak istnieje sprawiedliwość na tym świecie?

I w ten sposób zakończył się dzień, w którym wreszcie udało się zrealizować pomysł chodzący po mojej głowie od dłuższego czasu. Chętnie kiedyś wrócę na Bukowe Berdo, może tym razem do/z Mucznego?

13 komentarzy:

  1. A ja mam właśnie takie wspomnienia, jeszcze w miarę pustych bieszczadzkich połonin. Zazdroszczę wycieczki i dziękuję za przywołanie masy wspomnień.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałem wczoraj artykuł o tłumach na bieszczadzkich połoninach i stwierdziłem, że jednak mam z nimi szczęście, nie tylko zresztą z okolicami Tarnicy :) Ale i tak zazdroszczę wycieczek w Twoich czasach ;)
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. No to gratuluje Bukowego! No i jakże inaczej, po niecałym miesiącu wyglądają te góry...szkoda, że mnie się nie udało dostać tego urlopu, w który planowałem wyjazd, ale firma nagle się wycofała z okolicznościowego za 10cio lecie pracy, a majowego nie mogłem przełożyć...ale ja długo czekałem, to kolejny raz też pewnie dam radę ;)
    Ja jednak preferuje prysznic-piwo-jedzenie i potem znów piwo ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam to i w tydzień mogą się zmienić kolory!

      Ostatecznie skończyło się na piwo-prysznic-jedzenie-piwo ;)

      Usuń
    2. Też dobre zakończenie ;)

      Usuń
  3. Ładne te zielone Bieszczady.
    Pamiętam jak byłem kiedyś w Bieszczadach poza sezonem, to transport publiczny to był dramat. Na szczęście, chyba z tego powodu, ludzie jakby częściej sie zatrzymują, a czasami sami proponują podwózkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kilka razy spotkałem się z tłumaczeniem kierowcy, że "on normalnie nikogo nie bierze, ale w Bieszczadach to co innego" ;)

      Usuń
  4. Gratuluję wypełnienia "białej plamy" :D Uwielbiam Bieszczady, a już parę lat nie byłam :) I też pamiętam to łapanie stopa, by się gdziekolwiek przemieszczać... choć akurat u mnie to było łapanie stopa przez dwie studentki, więc właściwie nigdy się nie czekało :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W autostopie ewidentnie mamy przypadki dyskryminacji z powodu płci i wieku :P

      Usuń
    2. Coś w tym jest :D Choć pamiętam, że właśnie w Bieszczadach złapałyśmy stopa i kierowca musiał zatankować, więc wysiada z samochodu, ale jakoś tak dziwnie powoli - patrzymy, a facet obie nogi kompletnie w gipsie i skacze o kulach :O Dalej nie wiem, jak w ogóle był w stanie prowadzić :D

      Usuń
    3. Pewno był pijany i mu gips nie przeszkadzał :D

      Usuń
  5. Fajnie było przeczytać relację i chociaż na moment przenieść się w Bieszczady. Fizycznie w tym roku się nie udało. Do trzech razy sztuka, w 2022 pojedziemy! :D
    Bukowe Berdo z Widełek to szlak, który wspominam chyba najmilej z tej części Bieszczad(ów). Chyba przez ciszę i spokój, bo w okolicy Tarnicy było już dość "męcząco" jeśli chodzi o tłumy.
    Dobrze wiedzieć, że jeszcze da się tam złapać całkiem łatwo stopa :-)
    Piwo - prysznic - jedzenie - tak chyba kończy się większość naszych wędrówek ;P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To po prostu podstawa, aby przed prysznicem i jedzeniem odpowiednio się nawodnić :) Zdrowy rozsądek to podpowiada!

      Usuń