Od kilku lat próbuję wejść na Bukowe Berdo, jedyną połoninę, która została mi
jeszcze do zdobycia w polskich Bieszczadach (chyba, że za
takową uznamy Smerek). Wybierałem się na nie co najmniej dwukrotnie i dwa razy
przeszkodziła mi pogoda. W tym roku zapowiedzi były bardzo dobre, więc powinno
się udać, chyba, że pojawi się jakiś inny problem.
Tym problemem może być kwestia transportu, bowiem z Wetliny do Ustrzyk Górnych jest dwadzieścia kilometrów i w drugiej połowie czerwca nie funkcjonuje żadna komunikacja
zbiorowa. Pozostają albo drogie nieregularne busiki albo autostop. Dziś
będziemy przemieszczać się we dwójkę, bo rankiem dotarła do mnie Kasia -
oczywiście też podwózkami. W dwie osoby zawsze jest trudniej złapać okazję niż
pojedynczo, ale z drugiej strony ładna dziewczyna łatwiej skusi kierowcę niż
brzydki facet 😏.
A poranna pogoda rzeczywiście jak marzenie, choć już czuć, że będzie upał!
Na razie na szosie prawie brak ruchu, więc idziemy przez Wetlinę w kierunku
sklepu - jeśli nic nie złapiemy, to przynajmniej napijemy się piwa na
śniadanie 😛. Mniej więcej po dziesięciu minutach zatrzymuje się samochód:
dwie babki wybierają się na Połoninę Wetlińską, więc dowożą nas na przełęcz
Wyżnią. Dobry początek. Następnie stajemy przy drodze i zabiera nas pierwsze lub drugie auto, które z kolei jedzie na Wołosate. Tym oto sposobem
przed dziewiątą lądujemy w Ustrzykach Górnych.
Termometr obok drogi już wyświetla 25 stopni, a że dostaliśmy się tu szybciej
niż sądziłem, to idziemy pod parasole na Ducha Sanu 😏.
Na głównym skrzyżowaniu Ustrzyk zaczyna zwiększać się ruch - pojawia się nawet
śmieciarka i autobus z napisem "Marynarka Wojenna". Najwyraźniej z braku
okrętów marynarze muszą ćwiczyć w górach.
Zostało nam do pokonania około siedmiu kilometrów do początku szlaku. Mamy
mocne postanowienie nie korzystać z busików, bo niektórych panów kierowców
zdrowo porąbało jeśli chodzi o ceny: ktoś nam opowiadał, że za kurs do Tarnawy
Niżnej czy Bukowca zażyczyli sobie czterysta złotych! Idziemy na przystanek
przy granicy Ustrzyk i pierwszy nadjeżdżający samochód otwiera przed nami
drzwi. Starsze małżeństwo jedzie zwiedzać cerkiewki, a w czasie rozmowy
straszy mnie karami na Słowacji. Wysiadamy w Widełkach (wbrew nazwie to
chyba część Bereżek, a nie Pszczelinek), płacimy haracz parkowi narodowemu i
przekraczamy Wołosatego.
Szlakowskaz informuje, że na główny szczyt Bukowego mamy ponad trzy godziny
wędrówki. Zobaczymy jak nam pójdzie.
Pierwsza połowa trasy to wędrówka w lesie. Momentami jest stromo. Kasia
trochę się wlecze, co tłumaczy niewyspaniem. To zupełnie nie w jej stylu,
zazwyczaj pędzi do przodu.
Idzie się dość przyjemnie, bo w cieniu, ale jednak brak widoków robi się
powoli nudny, więc bardzo się cieszymy, gdy dochodzimy do deszczochronu. Jego
obecność oznacza, że za chwilę las się skończy.
Przez półtorej godziny spotkaliśmy tylko kilka osób, w tym dwójkę chłopaków,
którzy poszli szlakiem konnym, a nie turystycznym i musieli się wracać. Z kolei pod
dachem gadamy ze spoconym facetem. To uczestnik Centralnego Rajdu Wojskowego
na Orientację (stąd "Marynarka Wojenna RP"). Cywil, lecz od kilku lat jeździ
na ten rajd.
- Wieczorem pewnie imprezki? - zagaduję.
- Oj, wczoraj była taka, że zaspałem rano na wyjazd. Dotarłem do Mucznego sam,
ale nie idę dalej na Tarnicę, schodzę do Bereżek - sapie.
Deszczochron leży na wysokości około tysiąca metrów, zatem większość
podejścia już za nami. Co prawda idziemy z lekkimi plecaczkami, lecz zawsze to
dobra wiadomość.
Kilkaset metrów od wiaty zaczyna się otwarta przestrzeń i wędrówka staje się
samą czystą przyjemnością.
Na lewo nowa wieża widokowa na Jeleniowatym nad Mucznem, na prawo klasyka,
czyli Caryńska oraz Wetlińska.
Jest cudnie! I zielono! To dopiero drugi raz widzę zielone Bieszczady!
Skrzyżowanie szlaków: do naszego
niebieskiego dochodzi
żółty z Mucznego. A mnie rozpiera radość
😊.
Od krzyżówki zaczyna robić się tłoczno. Ludzi tak dużo, że nawet nie
zdołaliśmy z każdym porozmawiać.
Bukowe Berdo składa się z trzech kulminacji - pierwsza z nich to
Szołtynia (1201 metrów n.p.m.).
Między nią a drugim kopcem - Połoniną Dźwiniacką (1238 metrów) - rośnie
niewysoki las. Próżno w nim szukać cienia, choć na tej wysokości upał tak nie
doskwiera. Wiemy jednak doskonale, że nasza skóra powoli, ale systematycznie
się spieka.
Główny szczyt na wyciągnięcie ręki, po prawej zaś Krzemień, druga góra
polskich Bieszczad(ów).
Jesteśmy! Bukowe Berdo (1311 metrów n.p.m.) zdobyte! Do trzech razy
sztuka, w końcu się udało! 😊 Zajęło to nam prawie cztery godziny, ale zapewne
godzinę można by odliczyć na postój pod deszczochronem i wiele przerw na
podziwianie widoków oraz robienie zdjęć. Zresztą przecież nigdzie nam się nie
spieszyło. O ile Krzemień jest szczytem numer dwa polskich Bieszczad(ów), o
tyle "właściwie" Bukowe Berdo zajmuje pozycję szóstą.
A tak na marginesie - według
niektórych źródeł
nazwa tego masywu powinna brzmieć "Pukowe Berdo". "Berdo" to w
prasłowiańskim "przepaść", ale też "stroma góra", "pagórek", natomiast niejaki
Puka był właścicielem tutejszych gruntów. Przeprowadzający pierwsze pomiary
Austriacy nie jedyny raz pomylili się i zanotowali "Bukowe", choć buków tu
brak.
Sycę oczy panoramą Kopy Bukowskiej, Halicza, Rozsypańca. Pikuj, oddalony o 35
kilometrów, ledwo się przebija przez rozpalone powietrze.
Jeśli się gdzieś weszło, to trzeba potem zejść, aby znowu wejść 😏. W
naszym przypadku schodzimy do przełęczy, a następnie wdrapiemy się na
Krzemień (oryginalnie Hrebien, tu także za współczesną
przekręconą nazwę odpowiadają austriaccy kartografowie).
W wyniku wysokich temperatur na niebie pojawiła się mgiełka, do tego doszło
trochę dziwnych chmur, przez co kolory stały się mniej wyraziste...
Skałki na Krzemieniu, oficjalnie niedostępne. Do lat 80. przez szczyt biegł
Główny Szlak Beskidzki, ale z uwagi na ochronę przyrody mocno zmieniono jego
przebieg.
No i kolejne zejście, tym razem do przełęcz Goprowskiej. A chmury
wyglądają tak, jakby bardzo szybko pędziły po niebie.
Z przełęczy Tarnica wygląda dość płasko.
Dochodzimy do wiaty i rozpoczynamy przerwę. Kilkanaście metrów powyżej
znajduje się słabe źródełko, w którym można zmoczyć ubrania, ale nabrać wody
to już nie bardzo, zresztą jest ona mocno zmulona. Na szczęście mam w plecaku
piwo, które nawet utrzymało chłód, więc siedzimy w cieniu i obserwujemy
okolicę. Trochę ludzi tu się kręci, przeważnie jednak szli od strony
Rozsypańca, a nie Bukowego.
Tymczasem ja mam problem z nogą - w nocy pogryzł mnie jakiś pająk i w pewnym
momencie jego trucizna zaczęła działać: o ile chodzić mogę bez większego
problemu, o tyle jeśli tylko stanę to czuję ból, jakby ktoś mi przypalał
skórę! Masakra.
Po godzinie ruszamy dalej, przed nami przełęcz pod Tarnicą.
Skoro doszliśmy już tutaj, to i na samą Tarnicę grzechem byłoby nie
skoczyć. Robimy sobie także pamiątkowe zdjęcie, które de facto może
sugerować wiele innych miejsc 😏.
Ponownie napiszę, że jest pięknie: zielony Szeroki Wierch, zielone lasy w
zagłębieniu pod Haliczem.
I tylko te tłumy - one naprawdę potrafią zmęczyć w Bieszczadach! Gdzie te
czasy, gdy było się samemu na szlaku?
A pisząc poważnie - trzeci raz jestem na Tarnicy i zawsze obecność innych
ludzi była dość umiarkowana. Teraz zapewne swoje zrobiła stosunkowo późna pora
- na zegarku prawie szesnasta, a więc większość "krótkodystanstowych" turystów
już dawno jest na kwaterach. Z drugiej strony nagle stwierdziłem, że to wcale
nie jest takie fajnie!
- Kto nas podwiezie, jeśli tu nikogo nie ma?! - zawołałem.
I to może być problem, ale na razie schodzimy do Wołosatego. Na szlaku
faktycznie pustki, spotykamy tylko ze dwie rodzinki gramolące się do góry.
Na dalszym odcinku udaje nam się dogonić i przegonić kilka osób, więc jest
szansa, iż ktoś nas weźmie do auta 😏.
Na końcowym, płaskim fragmencie szlaku kolory zaczynają dawać znać, że wieczór
coraz bliżej (choć to dopiero siedemnasta).
Widać dach budki haraczowej parku narodowego, a więc pora obejrzeć się i po
raz ostatni się zachwycić! Wyprawa udała się znakomicie, pogoda wytrzymała, a
jedyne straty to spieczona skóra i moja pogryziona noga.
W Wołosatym panuje cisza. Na parkingu stoją pojedyncze auta, ale ich
właściciele siedzą w pobliskiej knajpie i nie wygląda, aby zamierzali się
wkrótce ruszać. Stoi także busik i nawet przez chwilę się wahamy, czy nie
skorzystać, lecz postanawiamy pójść dalej, a ewentualnie będziemy na niego
machać w drodze. Pozostało nam do przebycia siedem kilometrów do Ustrzyk i
dwadzieścia do Wetliny. Chyba już nie mamy sił, aby zaliczyć to w całości na
nogach.
Przez dłuższą chwilę nie jedzie nic. Potem pojawia się pierwsze auto, drugie,
mija... Podjeżdża straż graniczna i nawet się zatrzymała, ale stwierdzili, że
z braku miejsca mogą zabrać tylko jedną osobę, a to nic nam nie daje. Wreszcie
po dwudziestu minutach lituje się facet, który w okolicy szuka roślinek
rosnących nad rzeką i potem je opisuje, analizuje.
W Ustrzykach zaglądamy do sklepu, spotykamy też chłopaków, których widzieliśmy
na początku wędrówki (ci, co pomylili szlaki). Ponoć szybko skończyła im się
woda, więc wyglądają licho.
No dobra, teraz trzeba znaleźć jakieś dobre miejsca na łapanie podwózki w
kierunku Wetliny. Najlepiej pod "Kremenarosem". I w cieniu, gdyż termometr
nawet o tej porze pokazuje 31 stopni powietrza i 53 asfaltu!
Przy schronisku stoi młoda dziewczyna i ma taki sam plan jak my, tylko, że
chce się dostać do Cisnej. Nie ma sensu tłoczyć się obok drogi we trójkę i
straszyć kierowców, więc proponuję jej, że my się wycofamy, ale gdyby ktoś się
zatrzymał, to czy mogłaby się spytać o miejsce także dla nas?
- Jasne, pewnie - odpowiada.
Siadamy pod parasolem "Kremenarosa". Połykam oczami osoby pijące piwo przy
sąsiednich stolikach i już nawet myślę nad zakupem szybkiego kufelka, gdy obok
autostopowiczki wyrasta samochód. Jest pusty, ale dziewczyna oczywiście o nic
się nie spytała, tylko szybko wskoczyła do środka i zniknęła w oddali. "Oż, to
menda" - syknąłem pod nosem.
Na szczęście nasza kolej przyszła niemal zaraz potem - przemknęło kilka aut i
zatrzymała się para, która też mieszka w Wetlinie. Droga zeszła nam na
przyjemnej rozmowie i analizie dalszych ruchów po dotarciu na miejsce: czy
kolejność działań powinna brzmieć "piwo-prysznic-jedzenie", czy może
odwrotnie? 😛
Na rogatkach Wetliny widzimy naszą konkurencje spod "Kremenarosa" - a więc
zajechała jeszcze bliżej niż my. Może jednak istnieje sprawiedliwość na tym
świecie?
I w ten sposób zakończył się dzień, w którym wreszcie udało się zrealizować
pomysł chodzący po mojej głowie od dłuższego czasu. Chętnie kiedyś wrócę
na Bukowe Berdo, może tym razem do/z Mucznego?
A ja mam właśnie takie wspomnienia, jeszcze w miarę pustych bieszczadzkich połonin. Zazdroszczę wycieczki i dziękuję za przywołanie masy wspomnień.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Czytałem wczoraj artykuł o tłumach na bieszczadzkich połoninach i stwierdziłem, że jednak mam z nimi szczęście, nie tylko zresztą z okolicami Tarnicy :) Ale i tak zazdroszczę wycieczek w Twoich czasach ;)
UsuńPozdrawiam!
No to gratuluje Bukowego! No i jakże inaczej, po niecałym miesiącu wyglądają te góry...szkoda, że mnie się nie udało dostać tego urlopu, w który planowałem wyjazd, ale firma nagle się wycofała z okolicznościowego za 10cio lecie pracy, a majowego nie mogłem przełożyć...ale ja długo czekałem, to kolejny raz też pewnie dam radę ;)
OdpowiedzUsuńJa jednak preferuje prysznic-piwo-jedzenie i potem znów piwo ;)
Tam to i w tydzień mogą się zmienić kolory!
UsuńOstatecznie skończyło się na piwo-prysznic-jedzenie-piwo ;)
Też dobre zakończenie ;)
UsuńŁadne te zielone Bieszczady.
OdpowiedzUsuńPamiętam jak byłem kiedyś w Bieszczadach poza sezonem, to transport publiczny to był dramat. Na szczęście, chyba z tego powodu, ludzie jakby częściej sie zatrzymują, a czasami sami proponują podwózkę.
Kilka razy spotkałem się z tłumaczeniem kierowcy, że "on normalnie nikogo nie bierze, ale w Bieszczadach to co innego" ;)
UsuńGratuluję wypełnienia "białej plamy" :D Uwielbiam Bieszczady, a już parę lat nie byłam :) I też pamiętam to łapanie stopa, by się gdziekolwiek przemieszczać... choć akurat u mnie to było łapanie stopa przez dwie studentki, więc właściwie nigdy się nie czekało :D
OdpowiedzUsuńW autostopie ewidentnie mamy przypadki dyskryminacji z powodu płci i wieku :P
UsuńCoś w tym jest :D Choć pamiętam, że właśnie w Bieszczadach złapałyśmy stopa i kierowca musiał zatankować, więc wysiada z samochodu, ale jakoś tak dziwnie powoli - patrzymy, a facet obie nogi kompletnie w gipsie i skacze o kulach :O Dalej nie wiem, jak w ogóle był w stanie prowadzić :D
UsuńPewno był pijany i mu gips nie przeszkadzał :D
UsuńFajnie było przeczytać relację i chociaż na moment przenieść się w Bieszczady. Fizycznie w tym roku się nie udało. Do trzech razy sztuka, w 2022 pojedziemy! :D
OdpowiedzUsuńBukowe Berdo z Widełek to szlak, który wspominam chyba najmilej z tej części Bieszczad(ów). Chyba przez ciszę i spokój, bo w okolicy Tarnicy było już dość "męcząco" jeśli chodzi o tłumy.
Dobrze wiedzieć, że jeszcze da się tam złapać całkiem łatwo stopa :-)
Piwo - prysznic - jedzenie - tak chyba kończy się większość naszych wędrówek ;P
To po prostu podstawa, aby przed prysznicem i jedzeniem odpowiednio się nawodnić :) Zdrowy rozsądek to podpowiada!
Usuń