Wakacyjny urlop czas zacząć! Tradycyjnie kierunek południowy. Rok temu
pojechaliśmy w
drugiej połowie sierpnia, ponieważ naiwnie sądziłem, że w czasie pandemii miesiąc ten będzie
luźniejszy, a było dokładnie odwrotnie: niektóre kraje już wtedy zaczęły się
zamykać, trochę popsuło to nam plany. Tym razem postanowiłem dmuchać na
zimne i ruszyliśmy w połowie lipca. Po czasie okazało się, że nie miało to
większego znaczenia, lecz któż to mógł wiedzieć??
Skrót przez czeski Śląsk i potem przejazd przez Słowację, bez historii.
Tradycyjnie w dniu wyjazdu pogoda jest średnia, nawet trochę padało. Mniej
tradycyjnie - zamiast cisnąć autobaną aż do Bratysławy część drogi pokonałem
bocznymi drogami, aby dotrzeć do Komarna. Tam jedyny postój na zakupy i
przekraczamy Dunaj nowym mostem (według google.maps miał być
zamknięty, ale normalnie szło z niego skorzystać).
Na Węgrzech witają mnie moje ukochane słoneczniki! Uważam, że lato
bez tych roślin straciłoby znacznie ze swego uroku 😊.
Tankuję na pierwszej (Putinowskiej) stacji, gdzie mam krótkie zwarcie z jakąś
starą Niemrą, której strasznie się spieszy. Zaraz potem wpadam na autostradę.
Autópálya M1 jest jedną z najstarszych u Madziarów, pierwsze odcinki
otwarto w latach 70. ubiegłego wieku. To widać i czuć: nawierzchnia pozostawia
sporo do życzenia, a przede wszystkim posiada jedynie dwa pasy, co przy
ogromnym ruchu od strony Austrii powoduje, iż nieustannie jedziemy w tłumie i
nawet na lewym pasie trudno osiągnąć prędkość większą niż 100 km/h.
Z autostrady zjeżdżam do Felcsút. Wioska, licząca niecałe dwa tysiące
mieszkańców, położona czterdzieści kilometrów na zachód od Budapesztu. Typowa
ulicówka, o której nikt by nigdy nie usłyszał, gdyby nie fakt, że swoje
dzieciństwo spędzał w niej Victor Orban. Miejscowość jest przykładem, jak
może wyglądać polityka, gdy całe państwo stanie się własnością jednego
człowieka (bo nawet nie partii) i jego przydupasów. W 2014 roku otwarto w
Felcsút nowoczesny stadion piłkarski Pancho Aréna wraz z imponującym
zapleczem. Osobiście nie mam nic przeciwko budowie nowych obiektów sportowych,
ale mówimy o kompleksie, który kosztował ponad sześćdziesiąt milionów euro, z
tego większość pochodziła z funduszy publicznych, a część od różnych spółek mniej lub
bardziej powiązanych z premierem. Ilość miejsc siedzących wynosi raz tyle, ilu
obywateli pomieszkuje w wiosce (niecałe cztery tysiące), a średnia ilość
widzów to mniej niż pięćset osób, głównie na trybunach VIP. A gdyby takie
stadiony postawić w każdej mieścinie albo chociaż w każdym powiecie? W czym
inne wioski są gorsze?
Trzeba przyznać, że stadion jest ładny, zaprojektował go sam Imre
Makovecz, najsłynniejszy węgierski architekt ostatniego półwiecza. Grający na
nim zespół Puskás Akadémia (legendarny Ferenc Puskás nie ma z nim nic
wspólnego) w wyniku fuzji stał się najpierw drugoligowcem, a potem wdarł się
do pierwszej ligi. To musi być dziwne uczucie występować w drużynie, której
kibicuje garstka ludzi...
Stadion stanął w nieprzypadkowym miejscu, gdyż kilkanaście metrów od... domu
rodzinnego Victora Orbana. Dosłownie! Biała, skromna, odnowiona chałupa oddzielona od sportowych murów jedynie ulicą. Swoją drogą to ciężko mi sobie wyobrazić
rezydencję, do której na weekendy wpada Jarosław Kaczyński, a która nie jest
nieustannie chroniona przez policję, służby i prywatną ochronę. W Felcsút nie
było żywej duszy, można wręcz dobijać się do płotu.
Stadion to nie wszystko. Węgierski premier, jak wielu dużych chłopców, lubi
również kolej i postanowił podarować taką swemu matecznikowi. W tym celu
wykorzystał ślad nieczynnej linii, na której położono tory wąskotorówki. I tu
także napiszę, że absolutnie jestem za rozbudową transportu kolejowego, ale
diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach! Wąskotorówka
Felcsúti kisvasút liczy sobie sześć kilometrów i składają się na nią
trzy stacje: przy stadionie, w wiosce oraz w sąsiednim Alcsútdoboz, skąd
pochodził ojciec Orbana. Rząd uznał inwestycję za priorytetową w skali kraju i
oprócz środków państwowych przekazał na nią dwa miliony euro z funduszy
unijnych. Oficjalnie zakładano, że będzie ona nie tylko atrakcją turystyczną,
ale posłuży również jako środek transportu dla okolicy i korzystać z niej
będzie siedem tysięcy osób dziennie. W rzeczywistości obłożenie wynosi od 30
do 110 pasażerów na dzień, a przez wiele dni nie jeździ nią nikt, więc
generuje nieustanne straty. Co prawda zapowiadano, że zostanie ona przedłużona
do dworca w Bicske, gdzie można się przesiąść na pociągi do Budapesztu, ale na
zapowiedziach się skończyło.
Oczywiście wąskotorówkę krytykuje węgierska opozycja, dostało się także Unii
Europejskiej, która jak zwykle nie kontroluje na co są wydawane przekazywane
przez nią pieniądze (dziwnym przypadkiem politykom antyunijnym zupełnie nie
przeszkadza korzystanie z unijnej, skażonej kasy 😏). Według złośliwych opinii
linia służy jedynie jako dojazd na mecze i z powrotem, kiedy z pewnych powodów
nie można skorzystać z samochodu.
Podjeżdżam pod odnowiony dworzec w Felcsút. Cisza, spokój, słyszę gdakanie kur
z pobliskiego gospodarstwa. Na peronie działa lodziarnia, pod
parasolem siedzi jeden znudzony facet. Zaglądam na rozkład, ale musiałbym
spędzić tu zbyt dużo czasu, aby doczekać się przyjazdu pociągu.
Dodam, że premier planował jeszcze budowę w wiosce lotniska, ale z tego na
razie nic nie wynikło.
Opuszczamy matecznik Orbana, przejeżdżamy nad M1, gdzie już zaczyna tworzyć
się korek. To co będzie w Budapeszcie??
Na mapie mam zaznaczone ruiny w lesie tuż za autostradą. Parkuję na klepisku i
uderzam między drzewa. Po kilku minutach wędrówki trafiam na marniejące
resztki dawnej posiadłości astronoma-matematyka nazywającego się Károly Nagy.
Przeniósł się on do Bicske tuż przed rewolucją węgierską, ale pomieszkał
krótko, gdyż po upadku powstania emigrował. Pozostały po nim ruiny pałacu,
obserwatorium oraz mauzoleum. Te ostatnie jest w najlepszym stanie,
obserwatorium ledwo stoi, a pałacu nawet nie udało mi się w gąszczu znaleźć.
Po kilku kilometrach zajeżdżamy do miasteczka Zsámbék (niem.
Schambek). Słynie one przede wszystkim z ruin romańsko-gotyckiego
kościoła, należącego kiedyś do norbertanów.
Świątynię wzniesiono w XIII wieku. Przetrwała zawieruchy historii, przetrwała
145 lat okupacji tureckiej, ale w 1763 roku zniszczyło ją trzęsienie ziemi. Z
jakiegoś powodu nie zdecydowano się na odbudowę, dodatkowo niemieccy osadnicy,
przybyli w ten rejon po przegnaniu Turków, pozyskiwali z ruin kamień jako
budulec do swoich gospodarstw.
Wejście na teren kościoła jest płatne, ale ponieważ wszystko doskonale widać
zza płotu, więc ograniczamy się do obserwacji na odległość.
Pomnik samotnego czerwonoarmisty. Zgodnie z obecną modą dołożono do niego
tabliczkę sugerującą, iż nie był Sowietą, ale Ukraińcem. Ciekawe, czy w ogóle
takim się czuł, czy rodzina wie lepiej?
Zsámbék posiada więcej zabytków: pamiątką po Turkach są ruiny łaźni, służące
dzisiaj jako fontanna. Kawałek dalej stoi barokowy kościół z obeliskiem
Trianon.
Zsámbék to modelowy przykład niedużego, węgierskiego miasteczka: jakiś sklep,
winiarnia, knajpa, trochę świętych figur i zmęczone upływem czasu budynki.
Wracamy na autostradę. Korek się rozwiązał, ale przed nami Budapeszt i wiem,
że od pewnego czasu tworzą się gigantyczne zatory na wiecznie niedokończonej
obwodnicy, a powodem jest remont mostu na Dunaju. Nie bardzo jest go jak minąć
- objazd w kierunku północnym oznacza wizytę w samym centrum stolicy, a na
południu najbliższa przeprawa przez rzekę oddalona jest o kilkadziesiąt
kilometrów! Można tylko minimalizować straty czasowe, próbując objechać
najbardziej zatłoczone odcinki.
Na razie na drodze panuje względny spokój, choć po wjeździe na obwodnicę widzę
na wyświetlaczach informacje o korku. No dobra, ale w którym momencie on się
zaczyna, gdzie zjechać? Oczywiście trafiłem na niego zaraz po minięciu zjazdu,
dosłownie po dwustu metrach od miejsca, w którym mogłem opuścić obwodnicę!
Gdyby zaczął się on ciut wcześniej, to udałoby mi się odbić, a tak... szlag!
Zauważam, że wokół mnie sama auta na zagranicznych blachach! W korku stoją
tylko cudzoziemcy, Węgrzy wiedzieli, gdzie zjechać... No nic, trzeba zacisnąć
zęby i zwieracze, bardzo powolutku posuwamy się do przodu.
Po siedmiu kilometrach i trzydziestu minutach docieram do kolejnego zjazdu i w
ten sposób, chcąc nie chcąc, zaliczam teren zabudowany węgierskiej stolicy.
Boczne drogi, kilka rond, kilka świateł i w sumie po niecałej godzinie
przekraczam w końcu Dunaj remontowanym mostem. A za nim jakby inny świat: ruch
błyskawicznie się rozładowuje, chmury się kończą i robi się piękna pogoda.
Z M0 skręcam na krótką M31, a potem wbijam na M3 prowadzącą w kierunku
wschodnim. Tutaj samochodów jest dziesięć razy mniej niż pod Budapesztem.
Co jakiś czas pojawiają się tablice informujące o parkingu lub stacji
benzynowej, na większości z nich znajduje się czerwona nalepka z napisem "Not
for transit".
Pierwszego września ubiegłego roku Orban przygotował dla swoich poddanych
niespodziankę i de facto zamknął granice dla cudzoziemców. Przyjazd na
Węgry stał się możliwy tylko w wyjątkowych sytuacjach, turystyka do nich nie
należała. Gorzej niż za komuny. Oficjalny powód to oczywiście koronawirus,
choć ten nie chciał się dostosować do życzeń premiera i nic sobie nie robił z
zamkniętych granic, zaliczając kolejne fale i spadki. Jeśli ktoś w tym czasie
chciał przejechać przez Węgry udając się do innego kraju, to mógł to zrobić
korzystając jedynie z wybranych "korytarzy tranzytowych" i zatrzymywać się na
kilku wyznaczonych stacjach oznaczonych nalepkami "For transit". Wypisz
wymaluj jak w Niemieckiej Republice Demokratycznej, gdzie funkcjonowały
"korytarze tranzytowe" pomiędzy RFN-em a Berlinem Zachodnim.
Pod koniec czerwca tego roku Orban znowu wszystkich zaskoczył i nie dość, że łaskawie
otworzył granice, to jeszcze zniósł niemal wszystkie ograniczenia
pandemiczne. Od państwa odgrodzonego od wszystkich pandemicznymi przepisami
przeszedł do awangardy "powrotu do normalności". Czerwone nalepki jednak
zostały. Może na wszelki wypadek na przyszłość? A może dla Ukraińców, ponieważ
wjeżdżając od tamtej strony nadal obowiązują ograniczenia. W każdym razie masa
turystów z Polski, widząc ten czerwony kolor, nadal była przekonana, że u Węgrów
obowiązują jakieś "korytarze", w czym zresztą utwierdzała ich polska ambasada
(nie wiem, czy to pokłosie dobrej zmiany, czy tam zawsze pracowali tacy
niekompetentni ludzie?). W efekcie trudno było spotkać gdzieś na uboczu samochód na polskich blachach, nad czym bynajmniej nie ubolewałem 😏. Tak na
marginesie to niektóre kible na parkingach nie nadawały się nie tylko nie dla
tranzytu, ale dla nikogo, kto nie chciał się uświnić...
Połykamy kilometr za kilometrem, popołudnie stopniowo zmienia się w wieczór.
Zmieniamy autostradę na M35, którą od niedawna można dojechać aż do granicy
rumuńskiej. To już nie tak daleko, ale zostawimy sobie ją na jutro, gdyż
dzisiaj czeka na nas Debreczyn.
Debreczyn jest drugim największym miastem na Węgrzech, lecz to nie ma
znaczenia, gdyż dla Madziarów wszystko poza stolicą jest prowincją i
wsią 😏. Wieczorny ruch uliczny bynajmniej wioski nie przypomina, choć akurat
okolica naszego noclegu nie przytłacza ilością aut.
W pensjonacie przyjmuje nas starsza kobieta, która nie zna żadnego innego
języka niż węgierski. Ba, nie zna nawet pojedynczych słów w innym języku
(oczywiście na stronie rezerwacyjnej zapewniali, że znają angielski 😛).
Międzynarodową mową ciała i dźwięków udaje nam się porozumieć, więc po szybkim
wrzuceniu bagaży do pokoju można się udać do restauracji, znajdującej się na
parterze budynku. Liczyłem na konsumpcję jakiegoś gulaszu albo czegoś
podobnego, a musieliśmy się zadowolić fit-sałatką i eko-burgerem, bo taki
profil obowiązywał w lokalu 😛. Na szczęście piwo mieli węgierskie... Muszę
jednak przyznać, że jedzenie smakowało i porządnie napełniło brzuchy.
Na główny plac miasta mamy niedaleko, grzechem byłoby nie skoczyć na wieczorny
spacer. Miasto tętni życiem, po ulicach kręcą się wypite dziewczyny z
balonikami i zaczepiają kierowców. A my korzystamy z okazji i zaliczamy
spelunkę.
Współczesny pomnik świętego Stefana oraz drzewa sadzone w donicach.
Niedzielny poranek wita ciepłem i słońcem, więc idę na samotną przechadzkę, przy
okazji wypatrując piekarni. Na pobliskim skrzyżowaniu fotografuję kościół
ewangelicki. Widziałem go już kilka razy, kiedy przejeżdżałem przez miasto,
gdyż sąsiednie drogi to przelotówki.
Rzędy niskich domków to ponoć dawna dzielnica biedoty. Są ciągle używane i
pierwsze wrażenie po obserwacji mieszkańców było takie, że nadal nie weszli do
klasy średniej.
Wysokie bloki, a zaraz potem zupełne ich przeciwieństwo.
Skryta w cieniu spelunka, w której raczyliśmy się wieczornym piwem. Mimo
wczesnej pory już siedzą w niej tambylcy.
Wschodnie Węgry to bastion protestantów, a konkretnie kalwinów. Ten odłam chrześcijaństwa bywa uważany za najbardziej patriotyczny i narodowy, w przeciwieństwie do katolicyzmu, którego hierarchia przez całe stulecia świetnie dogadywała się z Habsburgami. Debreczyn stał się całkowicie protestancki w XVII wieku, nazywano go "kalwińskim Rzymem". Dziś ewangelikami jest około jednej trzeciej mieszkańców miasta, co może nie brzmi imponująco, ale Węgrzy są narodem znacznie bardziej zsekularyzowanym niż Polacy (przynajmniej statystycznie). Ich duma to Wielki Kościół Ewangelicki stojący na głównym placu, największa świątynia protestancka w kraju.
Chciałem zajrzeć do środka, ale akurat odbywało się nabożeństwo, więc
odpuściłem. Odwracam się do tyłu - pokryta rusztowaniami wieża starszego
Małego Kościoła Ewangelickiego.
Obowiązkowy pomnik Kossutha (w okresie rewolucji węgierskiej Debreczyn przez
krótki moment pełnił rolę stolicy kraju, po zajęciu Pesztu i Budy przez
Austriaków).
Ładna fontanna "millenijna" z 2001 roku, ale co innego okazało się ważniejsze:
w tle widać secesyjny hotel "Aranybika" ("Złoty byk"), najbardziej znany w
mieście i jeden z najsłynniejszych na Węgrzech (choć tylko czterogwiazdkowy).
Mniejsza z politykami i artystami, którzy spędzali tu czas, ale to
prawdopodobnie właśnie w nim ponad czterdzieści lat temu nocowali moi rodzice podczas
podróży poślubnej! 😛 Podobnie jak kiedyś w Szwecji, tak i tym razem wędruję
po śladach rodzinnych historii. Mama i tata planowali wówczas odwiedzić
Rumunię (kupili nawet leje), lecz z jakiś powodów do kraju Słońca Karpat nie
dotarli.
Główny plac miasta - Kossuth tér - wydaje się jeszcze tkwić w oparach wieczoru
i nocy. Ludzi prawie nie widać, a jedyny hałas wywołuje przejeżdżający z
rzadka tramwaj. Jednym z nielicznych przechodniów był nieświeży facet,
proszący o podanie godziny. Przy okazji przedstawił się jako Janos Bogas albo
Bugaj (jeśli Bugaj, to może krewny mojego kumpla ze Śląska 😛)
Idę przejść się jeszcze kawałek pomiędzy rzędami zabytkowych budynków. W
jednym z nich przebywał w 1714 roku Karol XII, wracający z
Konstantynopola do rodzinnej Szwecji.
Nowe obiekty to chyba jakieś sądy.
Debreczyńskie chodniki i ulice są elegancko uzupełnione ścieżkami dla
rowerzystów. Najwyraźniej Orban nie uznał cyklistów za część wrogiego lobby.
Z ciekawostek, które rzuciły mi się w oko: tzw. brama siedmiogrodzka
(seklerska) jako wejście do pizzerii oraz mozaika blisko mego pensjonatu,
umieszczona na ścianie uniwersyteckiego Wydziału Inżynierii.
Do końca Wielkiej Wojny Debreczyn leżał w centralnej części Węgier, potem
nagle stał się miejscowością przygraniczną. Mogło być jeszcze gorzej, gdyż
apetyty Rumunów (którzy wojnę na polach bitew przegrali sromotnie) sięgały
dalej na zachód aż do Cisy, a w tej okolicy nawet dzisiejsze przedmieścia
Debreczyna mogły już być podległe władzy Bukaresztu. Ostatecznie granicę
wytyczono tak, że biegnie około trzydziestu kilometrów na wschód od miasta. Do
przejścia prowadzi prosta droga z jedną większą mieściną - Vámospércs.
A w niej modne, kolorowe parasole.
Przejście Nyírábrány/Valea lui Mihai jest z gatunku tych mniej obleganych,
więc nie spędzimy na nim zbyt dużo czasu, konkretnie nieco ponad dziesięć
minut. Byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie nadgorliwość funkcjonariuszy: Węgier
przeglądał dokładnie wszystkie dokumenty, tradycyjnie zajrzał do bagażnika, a
Rumun zniknął z papierami na prawie pięć minut. Skandal.
Dlatego, jeżdżąc gdziekolwiek, korzystam z nawigacji. Póki co dość dobrze właśnie wskazuje korki i jak je ominąć, poza tym, że mnie zawsze na jakieś fajne zadupia wyrzuci ;)
OdpowiedzUsuńTylko, żeby korzystać z takiej nawigacji to należy posiadać odpowiedni sprzęt z dostępem do internetu :P Poza tym nawigacja mnie drażni: rozprasza uwagę, rozleniwia, człowiek automatycznie gapi się na nią, zamiast na drogę i znaki (i potem mamy kwiatki, że ktoś wjechał pod prąd albo do jeziora) czy tam mijane zabytki. Owszem, posiadam przy sobie nawigację off-line, którą w wyjątkowych przypadkach używam (na tym wyjeździe zdarzyło mi się to kilka razy), ale w pozostałych przypadkach całkiem dobrze radzę sobie ze zwykłą mapą, czytaniem drogowskazów oraz wyczuciem :) Wolę świadomie wybierać trasę niż zdawać się na podpowiedzi sztucznej inteligencji...
UsuńMasz rację, ale z nią jak z większością rzeczy, z umiarem. Jak pisałem, nawigacja, służy mi głównie do pokazania korków i ich ewentualnie ominięcie, a często pokazuje fajne skróty, choć na urlopie wakacyjnym, do skrótu by się UAZ przydał ;) - no ale zamiast się pchać jak do tego wspomnianego jeziora, zawróciłem. Przy okazji, choć to rzeczywiście sprzęt - można znaleźć knajpę z ocenami. Wiem, dawniej się patrzyło na parkingi (jak dużo "tirów", to musi być dobre jedzenie), ale z rodziną, jak np wracając z Bieszczad, dziecko zażyczyło sobie pizzy, to wybraliśmy w Rzeszowie tą knajpę z najlepszymi ocenami i nie żałowaliśmy (muzyka rockowa, fajny wystrój i dobra pizza). Też jeszcze jakiś czas temu byłem jej przeciwnikiem, ale ciężko mi wyobrazić sobie dziś trasę np nad morze, bez zjazdu z Bursztynowej i po zadupiach jechać na mapie papierowej ;)
UsuńJa nie widzę problemu z jechaniem na mapie papierowej, bo 1) mam w aucie atlas, więc zawsze znajdę drogę 2) w drodze zazwyczaj nie kieruję się recenzjami, natomiast jeśli szukam jakieś fajnej knajpy w konkretnym miejscu, to zazwyczaj ją sobie wcześniej sprawdzam i albo pamiętam (bo jeśli okolica jest nieskomplikowana to można nawigować bez mapy na wyczucie), albo zaznaczam sobie na papierowej/wydrukowanej mapie, którą i tak posiadam - łażenia z GPS-em po ulicach to już w ogóle sobie nie wyobrażam.
UsuńDopóki mózg i zdrowie mi pozwala to staram się maksymalnie korzystać ze sprawdzonych wzorców - niestety, przykłady niemal wszystkich znajomych którzy przesiedli się na smartfony i nieustanny online potwierdzają, że zmieniają się w zombie, nawet jeśli twierdzą, że jest inaczej. Ja jednak wolę jeszcze pożyć jak człowiek, a nie na każdym kroku odwoływać się do internetu ;) Niestety, społeczeństwo się tak straszliwie rozleniwia intelektualnie, że strach się bać do czego to doprowadzi, zwłaszcza, jak będzie jakaś awaria ;) Zauważyłem, że niektórzy znajomi to dzisiaj mają poważne problemy aby znaleźć w mieście właściwą ulicę, a co dopiero kierunek, jeśli nie mają jakiegoś wspomagania...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńOglądałem kiedyś ruiny kościoła w Zsámbék na jakimś innym blogu i zrobiły na mnie na tyle duże wrażenie, że je zapamiętałem. A teraz mogę jeszcze raz obejrzeć je u Ciebie. Podoba mi się też Debreczyn szczególnie w nocnej odsłonie. Relacja z wakacyjnej podróży zapewne będzie ciekawa. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńZsámbék jest bardzo fotogeniczny, więc i na blogach pojawia się od czasu do czasu, ja też go wypatrzyłem właśnie u kogoś :) Relacja będzie na pewno długa, choć będę starał się nie przeginać ;) Pozdrawiam!
UsuńNo, nareszcie wakacje! Imre Makovecz zmarł był w 2011, więc przez chwilę zastanawiałam się, czy to nie jeden z jego uczniów zaprojektował coś w stylu organicznym. A to jednak mistrz nie dożył realizacji. Swoją drogą, nie wpadłabym na pomysł zwiedzania wioski Orbana ;-)
OdpowiedzUsuńTak naprawdę początkowo chciałem zwiedzić ruiny (właściwie fasadę) dawnego pałacu Habsburgów w sąsiedniej wiosce i zupełnie przypadkowo znalazłem tuż obok Felcsút. No i przecież nie odpuszczę takiej okazji, aby sprawdzić, czy premier utrzymuje porządek przy chałupie ;) Takie zwiedzanie nieoczywiste zazwyczaj jest przecież najlepsze :D
UsuńNo i kurczę wprowadziłeś mnie w takie klimaty, że aż chyba jutro sobie wyskoczę na Węgry :D
OdpowiedzUsuńDaleko nie masz ;)
UsuńAno nie :D Wróciłam sobie do Sopronu, tylko tym razem łaziłam po obrzeżach - lubię tamtejsze klimaty :)
UsuńFajne klimaty :) Jakoś nie dane mi było było pobuszować po Rumunii lub Węgrzech. Jestem pod wrażeniem Twojej łatwości odnajdywania się na "obcym" terenie i odwagi podróżowania. Szczególnie podczas pandemii. W czerwcu będąc w Pininach chciałem zapuścić się na Słowację, to Polacy ostrzegali, że Słowacy łapią i lepią kary ;) Zrezygnowałem ;)
OdpowiedzUsuńNa szczęście Węgry i Rumunia to kraje na tyle bliskie, że trudno mówić o "obcości" - to nie Pakistan ani nic podobnego ;) W czerwcu Słowacy faktycznie łapali w różnych miejscach, potem mocno odpuścili, choć na szlaku górskim to raczej trudno spodziewać się patrolu... To już prędzej gdzieś przy jakiejś atrakcji turystycznej.
Usuń