Poranek w pobliżu monastyru w Jabłecznej znów jest upalny, jak dwa dni wcześniej. Zapowiada się gorący dzień!
Postanowiłem przejść się do przyklasztornej toalety aby skorzystać z wody. Po drodze musiałem minąć krowę, która rozsiadła się dokładnie w tym miejscu, gdzie prowadziła ścieżka z naszego obozowiska - wczoraj jej jeszcze nie było . Krowy, nie ścieżki. Na szczęście krowa była pokojowo nastawiona.
Jak i w poprzednie dwa dni zbieranie namiotów jest niespieszne... Eco jeszcze gotuje wodę na kawę, fuuj!
Dziś mamy zamiar przejść fragment czerwonym Szlakiem Nadbużańskim. Okazuje się jednak, iż zmieniono jego bieg - zamiast cały czas prowadzić przy rzece to początkowy odcinek pokonuje się asfaltem. Dodatkowo jest on fatalnie oznakowany, a właściwie to zatarte przez czas znaki pojawiają się nieregularnie i przypadkowo.
Asfalt w palącym słońcu, wokół starorzecza i prace polowe.
Wioskę Nowosiółki (Новосілки) zamieszkują głównie prawosławni. Czytając ogłoszenie o sprzedaży domu przypomniała nam się wczorajsza opowieść spod sklepu o jakimś facecie, który uparł się, że sprzeda swój grunt tylko prawosławnym. Mimo, że wyznawcy innych odłamów chrześcijaństwa proponowali większą kasę, to trwa on przy swoim i ziemi nie sprzedał do tej pory.
Tutaj też widzimy na ogłoszeniu informację, iż "mile widziana rodzina prawosławna". Ciekawe jak oni to sprawdzają, pytają o szczegóły liturgii? Z jednej strony dziwne to wszystko, z drugiej - łatwo można zrozumieć miejscowych: prawosławni są w Polsce niewielką (choć największą) mniejszością religijną, mało jest miejscowości, gdzie stanowią liczącą się grupę i taka postawa zapewne w jakiś sposób chroni przed wykupieniem terenów przez obcych.
Skręcamy z asfaltu na piaszczystą drogą. Dobrze, że sfotografowałem mapę z nowym przebiegiem szlaku w Jabłecznej, gdyż na tym odcinku nie ma żadnych oznaczeń!
Po kolejnym odbiciu robi się jeszcze przyjemniej.
W oddali widać drzewa przy Bugu i polski słupek graniczny.
W niewielkim przysiółku na końcu świata stoi ławeczka i robimy sobie przerwę.
Tu też widać kolejne starorzecza Bugu.
Szlak się pojawił i wkrótce znów zniknął. Dochodzimy do samotnego gospodarstwa z ujadającymi małymi psiakami. Wychodzi babka i mówi, że tak, tędy jest droga do rzeki. Droga tak zarośnięta, że gdyby nie jechał tu jakiś ciągnik dawno temu, to nie byłoby żadnego śladu.
Po kilkunastu minutach wreszcie jesteśmy przy rzece. Zamulona, brudna, na białoruskim brzegu pełno połamanych drzew. Na kąpiel zdecydowanie nie mamy ochoty, tym bardziej, że Bug jest bardzo zdradliwy.
Na zakolu widać białoruską plażę. Tam można by się chociaż poopalać .
Ścieżka odbija lekko od Bugu i w tym momencie znowu przestaje nam się wszystko zgadzać, bo mieliśmy wracać w kierunku wsi, a ścieżka ewidentnie nadal równolegle trzyma się granicy. Po chwili mijamy polski słupek, wiemy więc na pewno, że i tu szlak został zmieniony i to po drugi.
Na potwierdzenie tych słów ponownie wychodzimy przy rzece!
Następny słupek. Numerację zmieniono kilka lat temu - zamiast numerów dla całej wschodniej granicy z ZSRR są osobne z każdym państwem. Na mapach numerację posiadam starą, więc nie mamy pojęcia gdzie dokładnie jesteśmy.
Na drugim brzegu widać słupek białoruski wraz z metalowym ogrodzeniem. Pod tym względem na wschodzie niewiele się zmieniło - granica rzecz święta i niedostępna dla obywateli!
Na rozwidleniu skręcam z Eco w kierunku bliskich domów; wychodzi gospodarz i mówi, że tędy przejdziemy i wrócimy do wsi. Fajnie, tylko zniknęła gdzieś Buba i Grzesiek. Czekamy, czekamy, w końcu po dobrym kwadransie rzucam plecak i idę do nich. Okazało się, że siedzą ze sto metrów dalej na ławce nad rzeką! Moje wyrzuty przerywa warkot motorów i pojawiają się dwaj pogranicznicy - w końcu nas znaleźli!
Przywitanie, standardowe pytania, zdziwienie, kontrola dokumentów... wszystko z uśmiechem i sympatycznie. Jak to jest, że SG zazwyczaj jest miła, a do policji czy straży wiejskiej bez kija nie podchodzić?
Mówimy, gdzie spaliśmy ostatnio i gdzie będziemy spać, mundurowi informują, że w pobliżu przejścia granicznego nie można chodzić nad rzeką, bo zakaz. Pożegnanie, odjeżdżają. Ruszamy w końcu do Eco, który zdążył już chyba wykurzyć połowę tytoniu, odpędzając się od natrętnych muszek.
Przecinamy wioskę Mościce Dolne. Ta niczym nie wyróżniająca się osada ma ciekawą historię - aż do 1929 roku nazywała się Neydorf lub Neybrof i zamieszkiwali ją potomkowie osadników niemieckich oraz holenderskich. Dopiero po wizycie prezydenta RP zmieniono nazwę na współczesną.
W przeszłości miejscowa ludność w czasie prac melioracyjnych zmieniła przebieg Bugu i z prawego brzegu znalazła się na lewym (to tak jak klasztor w Jabłecznej). Część wsi pozostała jednak po drugiej stronie Bugu i po wojnie, włączona do Sowietów, przestała istnieć. Mieszkańcy zaś zostali najpierw wywiezieni do Kraju Warty przez władze III Rzeszy jako Niemcy (naturalnie bez pytania o zdanie), po czym po 1945 większość zdołała tutaj wrócić. W międzyczasie mieszkali tutaj wypędzeni Polacy z Wielkopolski, a potem także przesiedleńcy z radzieckich Mościc.
Spotkana kobieta mówi, że w Lisznej (Лишна) nie ma sklepu, lecz jest zajazd. Fajnie! Pędzimy z Eco naprzód, zajazd okazuje się agroturystyką. Zazwyczaj unikamy takich miejsc, lecz tym razem podchodzimy i pytamy się o możliwość zjedzenia obiadu. Nie ma problemu, za 15 złotych dostajemy smaczne żarełko, a ja dodatkowo korzystam z okazji i biorę chłodny prysznic w toalecie . Po obiedzie miło gawędzimy z właścicielką gospodarstwa, która wróciła na ojcowiznę po kilku latach spędzonych w Wielkiej Brytanii.
Niektóre domki w Lisznej są bardzo ładne.
Podobnie jak wczoraj postanawiamy podjechać kawałek autobusem. Niestety - musimy minąć Sławatycze z nowo wyremontowaną cerkwią oraz kirkutem, wysiadamy w następnej gminie - w Hannie (Ханна).
Frapująca nazwa pochodzi podobno od królowej Anny Jagielonki, która została tu tak miło przyjęta, że pozwoliła swoim imieniem nazwać wioskę. Hanna była do 1821 roku miasteczkiem, widać to po układzie ulic z rynkiem w centrum .
Podobnie jak w mijanych Sławatyczach także i w tej miejscowości nie brak zabytków. Najważniejszy to drewniany kościół św. Piotra i Pawła wybudowany w XVIII wieku przez Radziwiłłów jako cerkiew unicka.
Potem, jak to bywało na Podlasiu/Polesiu, przemianowano go na świątynię prawosławną, a od 1924 jest katolicką. Można wejść do przedsionka i zrobić zdjęcie przez kratę, brak wszelkich durnych zakazów.
Obok drewniana dzwonnica z tego samego okresu.
Kręcących się koło bramy dziwaków z plecakami wypatrzyła pani z punktu obsługi turystów, działającego w niewielkim muzeum regionalnym, które z kolei mieści się w dawnej organistówce.
Zaprosiła do obejrzenia wystawy (darmowa, rzecz jasna), rozdała ulotki, potem zerknęliśmy jeszcze do stodoły na tyłach, gdzie także znajduje się ekspozycja z wyposażeniem domostw i gospodarstw.
Obok stodoły gmina urządziła ogromną wiatę (zdaje się, że przebudowano inny budynek gospodarczy). Kawałek dalej toalety. I probostwo.
Wiata bardzo zachęca do spoczęcia pod nią, co z ochotą czynimy. Etapami chodzimy do sklepu (jeden już zamknięto o 17-tej, na szczęście działa drugi), ja biegnę jeszcze na cmentarz sfotografować kaplicę z 1880 roku.
Spokój pod wiatą zakłócają tylko samochody Straży Granicznej - jeżdżą wokół rynku jakby mieli sraczkę, dosłownie co chwilę, widząc obcych zwalniają, po czym jadą dalej. I tak z półtorej godziny! Mogliby stanąć, podejść i spisać, mielibyśmy spokój, lecz tamci widać bawią się w jakąś dziwną grę.
Przychodzi w końcu pora zebrać się na nocleg. Proponuję jeszcze zajrzenie do sklepiku na jedno piwo i, o dziwo, tylko Buba odpowiada z entuzjazmem. Wkrótce dołącza się pan Stanisław i na rozmowie z nim schodzą nam kolejne dwa piwa .
Dyskusja była ciekawa, dopóki autochton nie przyczepił się do moich długich włosów.
- Zapuściłem je kiedyś, żeby zainteresować sobą dziewczyny - tłumaczę .
- I co, leciały na to?
- No, leciały.
- A u nas dziewczyny lecą na fiuta!
I gadaj tu z takim .
Udało nam się w końcu wyjść z Hanny (Hannej?), wróciliśmy na czerwony szlak. Asfalt szybko zmienia się w płyty i piach, postanawiamy rozbić się znów w lesie. Znajdujemy fajnie osłonięte miejsce z miękkim podłożem.
Ognisko rozpalamy w jamie - wydaje się idealna do tego celu. Dzięki niej ognia nie widać, nie ma też zagrożenia, że coś się hajcnie.
Kilkaset metrów od nas biegnie leśna droga z której korzystają rolnicy - już po zapadnięciu ciemności słychać ryki traktorów wracających do domu. Nie ma jednak możliwości aby nas dojrzeli, po pewnym czasie wszystko cichnie i podobnie jak w poprzednie noce nikt i nic nas nie niepokoi .
Zakaz fotografowania wnętrz kościołów / cerkwi w niektórych przypadkach ma swoje uzasadnienie. Wyobraź sobie małą przygraniczną wioskę na Podlasiu z jedną cerkwią. Średnia wieku mieszkańców 75 lat (teraz już pewnie więcej). W cerkwi ikony o konkretnej wartości. Parafię ledwo stać na utrzymanie budynku, o ubezpieczeniu od kradzieży czy instalacji antywłamaniowej można tylko pomarzyć. Pop oprowadził nas po cerkwi ale poprosił o schowanie aparatów. Grzecznie się dostosowaliśmy.
OdpowiedzUsuńciekawe, że w przypadku samotnych świątyń innych wyznań takiego uzasadnienia nie ma... okradają tylko cerkwie? Zakazy cerkiewne występują powszechnie również w krajach z większością prawosławną, gdzie nie ma problemu z ich utrzymaniem. A złodzieje doskonale wiedzą bez zdjęć wrzucanych na galerie czy blogi co się znajduje w konkretnej świątyni.
UsuńWytłumaczeniem jest raczej specyficzne pojęcie sacrum prawosławnych - dla nich fotografowanie przez turystów odbiera świętość miejscu. No chyba, że focą miejscowi albo popi - w Macedonii pani z obsługi powiedziała szczerze, że chodzi o to, aby turyści kupowali pocztówki, a nie robili sami zdjęcia. I to uznałbym za główny powód zakazów, bo praktycznie w każdej funkcjonującej cerkwi można nabyć kartki i najwyraźniej to już złodziejów nie kusi...
Generalnie jak widzę zakaz fotografowania to zazwyczaj tracę ochotę na dokładniejsze oglądanie takiego obiektu.
Po pierwsze, napisałam "w niektórych przypadkach".
OdpowiedzUsuńPo drugie, napisałam o "cerkwiach/kościołach" bez oglądania się na wyznanie.
Po trzecie, w Mostowlanach pod granicą białoruską nie ma pocztówek, nie ma targowisk, nie ma pamiątek, rzadko zaglądają tam turyści. Jest za to senna, wymierająca wieś z jedną cerkwią i bez "focących" miejscowych. Co do złodziei - całkiem możliwe, ale po co się jeszcze bardziej podkładać? Poza tym, uznaliśmy za stosowne uszanować wolę gospodarza tego miejsca.
tylko, że w tym przypadku trzeba oglądać się na wyznanie, gdyż (z mojego doświadczenia) jakieś 90% przypadków dotyczy cerkwi prawosławnych.
UsuńOczywiście masz rację, że należy uszanować wolę gospodarza, jednak wiem, że ja bym do takiego gospodarza już nie wrócił. Miejsca kultu uważam za dobro wspólne, kler wszystkich wyznań jest współfinansowany przez ogół obywateli (bez pytania tych obywateli o zdanie), podobnie remonty świątyń, więc nie trafiają do mnie argumenty tego typu. Równie dobrze można by zakazać pisać o jakimś obiekcie, bo ktoś to przeczyta i będzie chęć gwizdnięcia czegoś...
Zdjęcia z wnętrza cerkwi w Mostowlanach są bez problemu dostępne w sieci. Więc albo ktoś gospodarza nie posłuchał albo nie zakazywał robienia zdjęć innym autorom.
Hm, znam kilku pastorów protestanckich którzy "finansują się" (a nawet swoje rodziny) sami, na pełen etat, a dopiero po godzinach pracy "udzielają się religijnie". Protestancki etos pracy gdzieniegdzie jeszcze istnieje. Ale pełna zgoda, że w większości przypadków dokładamy się do szeroko pojętego kościoła, czy tego chcemy czy nie. Ja - nie, ale i tak nie mam nic do gadania.
OdpowiedzUsuńW Mostowlanach byliśmy w 2008 - od tego czasu sporo mogło się zmienić, wliczając w to gospodarza albo... jego podejście do fotografujących turystów. Chociaż, poza wszystkim innym pop był bardzo miły, oprowadził po cerkwi, poczęstował kompotem. Nie mam do niego pretensji. Bardziej mnie wkurza, gdy całuję kościelną klamkę - a coraz częściej się to zdarza.