Na ostatni dzień pobytu w Rumunii zaplanowałem odwiedziny dwóch ciekawych miejsc, bardzo różnych od siebie.
Gmina Hunedoara wita napisami w trzech językach - po węgiersku to Vajdahunyad, po niemiecku Eisenmarkt.
Miasto przyciąga swoim zamkiem, obiektem bardzo ważnym dla Węgrów i symbolem ich panowania w Siedmiogrodzie.
Od kilkuset lat Hunedoara była także ośrodkiem przemysłu (głównie hutnictwa), a za rządów Nicolae Ceaușescu stała się jednym wielkim kombinatem, co spowodowało katastrofalne zanieczyszczenie środowiska oraz zeszpeciło krajobraz. Zakłady lokowano nawet pod słynnym zamkiem, co widać do dzisiaj w okolicach parkingu oraz z jego murów.
Fabryka konserw.
Zamek przyciąga tłumy turystów, w weekend ponoć tworzą się masakryczne kolejki. My jesteśmy w środę i przed południem, więc nie jest jeszcze tragicznie, choć już nie spokojnie. Wokół płatnego parkingu rozstawiają się dziesiątki kramów, w których występują pocztówki (szok!) i koszulki, nie wrócę więc do domu bez pamiątkowej trykotki .
Historia jednej z największych atrakcji Rumunii rozpoczyna się w XIV wieku, gdy postawiono tu niewielką twierdzę, która w kolejnym stuleciu dostała się w ręce rodu Hunyady, chyba najbardziej znaczących magnatów na Węgrzech przełomu średniowiecza i renesansu. Tu urodził się słynny János, pogromca Turków pod Belgradem, pochowany w katedrze w Alba Iulia. Przebudował on starszą konstrukcję w gotycki zamek, a jego syn król Maciej Korwin kontynuował rozbudowę w stylu renesansowym.
Po wygaśnięciu rodu często zmieniał właścicieli. Gábor Bethlen, książę Siedmiogrodu (a przez krótki czas też Opola i Raciborza) dołożył swój wkład architektoniczny naznaczony barokiem. Od czasu przejścia w ręce Habsburgów niszczał, urządzono w nim m. in. skład materiałów żelaznych. W 1854 roku pożar zniszczył większość drewnianych elementów, zawaliły się dachy. Efekt widać na tej makiecie.
Przystąpiono wówczas do prac renowacyjnych, które prowadzono niefachowo a momentami wręcz szkodliwie, bez oparcia na źródłach. Zdarzało się, że poszczególne fragmenty zamku otrzymywały nowy, inny wygląd co kilkanaście lat, gdy zmieniał się kierownik "rekonstruktorów"!
Trzeba zatem mieć świadomość, iż to, co oglądamy dzisiaj, nie zawsze musi być wiernym odwzorowaniem stanu z przeszłości, choć po ostatniej wojnie starano się naprawić błędy węgierskich specjalistów...
Po przejściu długiego drewnianego mostu i obejrzeniu mało zjawiskowej "izby tortur" wychodzimy na dziedziniec. Często odbywają się tu różnego rodzaju imprezy.
Widać, że nie jest on zbyt obszerny, biorąc pod uwagę swoich znakomitych gospodarzy. Po lewej zwracają uwagę piękne renesansowe krużganki.
Zabudowania mieszkalne otaczają go ze wszystkich stron. Do zwiedzania jest kilka poziomów połączonych schodami, przejściami i wewnętrznymi bramami.
Najbardziej imponujące swą dwie sale: Rycerska i Rady (Sejmowa). Pierwsza powstała w 1452 roku, zwieńczona sklepieniem krzyżowo-żebrowym uważana jest za jedno z najpiękniejszych dzieł węgierskiego gotyku.
Druga, położona piętro wyżej, została na polecenie Gábora Bethlena podzielona na trzy części, w których zwoływał siedmiogrodzkie sejmy.
Gotycki styl prezentuje także kaplica.
Zdjęcia od strony głównej bramy niezbyt wychodzą, gdyż są pod słońce i kręci się tam za dużo ludzi. Na szczęście można wyjść mostkiem przez wschodnie wyjście, gdzie łatwiej uchwycić pełną sylwetkę zamku.
Mogę na spokojnie uwiecznić się z faną .
Najciekawsza wydaje mi się wieża zwana Nje Boisa, która swą nazwę zawdzięcza serbskim żołnierzom służącym u Macieja Korwina. Stanowiła miejsce ostatniej obrony, ze stałym zamkiem połączona jest 33-metrową galerią oraz drewnianym mostkiem i jako jedyna ocalała z pożaru w XIX wieku.
Z licznymi wieżami i imponującymi murami zamek był ufortyfikowaną siedzibą magnacką i królewską, ale nigdy nie pełnił funkcji czysto militarnych.
A propos murów - można z nich ogarniać okolicę. Przed głównym wejściem widać dawne podgrodzie, a bliżej i dalej pozostałości po przemyśle, teraz częściowo usuwane.
O tym jak ważny jest dla Madziarów Vajdahunyad vár świadczy fakt, że z okazji Wystawy Milenijnej w 1896 roku wybudowano jego kopię w Budapeszcie. Można ją tam oglądać do dziś, choć oryginał został odcięty granicą.
Z każdym kwadransem przybywa turystów więc najwyższy czas już się zbierać, zwłaszcza, że mam wrażenie iż za chwilę oberwę którymś z setek selfie-sticków albo zostanę zadeptany przez amatorów smartfonów, głodnych swojej gęby na zdjęciu. Zauważyłem, że już prawie nikt nie robi zdjęć normalnymi aparatami.
Na parkingu mam nietypowe zdarzenie, bo nagle wyskoczyła mi jedynka z samochodu i auto zaczęło toczyć się do przodu, a ja byłem na zewnątrz. Na szczęście po przejechaniu kilkunastu centymetrów zatrzymało się łagodnie na płocie, ale w głowie kołatało pytanie "a co by się stało na jakiejś górce"?
Na rogatkach Hunedoary mijamy cygańskie pałace. Rozmach, kicz, syf i metrowe zielska w jednym.
Boczna droga prowadzi przez góry Poiana Ruscă. Na zielonych pastwiskach widać stada owiec i koni, a przy drodze bezpańskie psy.
Po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymujemy się w wiosce Sarmizegetusa (do 1941 Grădiște, węg. Várhely, niem. Burgort). Miejscowość, o nazwie której nigdy nie potrafiłem wymówić z pamięci, ściśle związana jest z Imperium Rzymskim: w niej znajdowała się stolica prowincji Dacja.
Ładnie położone wśród drzew i snopków siana ruiny kolonii, a potem miasta Ulpia Traiana Sarmizegetusa są nawiedzane przez znacznie mniejsze tłumy, choć jak się potem okaże i tak dla niektórych okażą się one zbyt wielkie.
Położenie stolicy było nieprzypadkowe - cesarz Trajan po pokonaniu Daków i samobójczej śmierci ich wodza Decebala postanowił wznieść odpowiednio reprezentacyjną nową osadę 40 kilometrów od starej, zniszczonej dackiej fortecy Sarmizegetusy Regii. Jej pozostałości nadal są widoczne w górach na wysokości 1200 metrów.
Rzymskie miasto zajmowało 32 hektary, lecz odkryto tylko niewielką jego część zgrupowaną generalnie w dwóch miejscach. Zaraz przy drodze stał amfiteatr mogący pomieścić 5 tysięcy widzów.
Jego zarys jest dobrze zachowany i nie trzeba dużej wyobraźni aby wiedzieć, iż to właśnie to, lecz i tak planowana jest częściowa odbudowa trybun, aby lepiej pokazać jak to kiedyś wyglądało.
Z pobliską szkołą gladiatorów kontrastuje beżowa sylwetka władz gminy.
Kawałek dalej widać zarys zakładu rzemieślniczego oraz dwóch świątyń - Nemezis i niezidentyfikowanego bóstwa, przy której ustawiono samotną kolumnę.
Między jedną odkrytą częścią a drugą stoją normalne gospodarstwa i parkują normalne traktory. Ich mieszkańcy mogą zwiedzać za darmo .
W drugiej części odkryto forum, a raczej to co z niego zostało.
Na forum znaleziono inskrypcję dzięki której dokładnie określono datę powstania miasta - 106-107 rok n.e., czyli zaraz po podboju.
Wokół walają się poprzewracane dawno temu kolumny...
...a między nimi śpi pies, a właściwie suka. Upał taki, że można zgłupieć, więc budzimy ją i przenosi się do cienia.
Forum także planuje się częściowo odbudować. Nie wiem w jakiej formie, ale pachnie mi raczej kiczem historycznym. Może odtworzą kolumnę cesarską stojącą po środku, z której została kupa gruzu?
Spacerując wśród rozpalonych kamieni przypominają mi się liczne w Rumunii pomniki wilczycy rzymskiej: każdy kto był w tym kraju zapewne je widział, jedna stoi także w Kiszyniowie. Wiąże się to z przeświadczeniem Rumunów iż są potomkami zromanizowanych Daków, a więc mają emocjonalną więź z Italią (choć przecież ona Daków podbiła i zniszczyła ich państwo!). Tyle tylko, iż brak jakichkolwiek potwierdzonych śladów obecności ludności romańskiej od wycofania się Rzymian aż do X wieku.
Teoria tzw. dako-rzymska powstała w okresie odrodzenia rumuńskiego, najpierw sformułowana przez miejscowy kler unicki, a potem historyków i polityków. Miała uzasadniać rumuńskie pretensje do m.in. Siedmiogrodu i udowadniać, iż byli tam wcześniej niż Węgrzy. Tymczasem do 19. stulecia Rumunów nazywano po prostu Wołochami, według większości nie-rumuńskich badaczy mają bardzo pomieszaną krew z różnych narodów i plemion, a przybyli na te tereny z południowych Bałkanów, nie są więc pierwotną ludnością autochtoniczną. Wiele łączy ich ze Słowianami zarówno etnicznie jak i językowo - jeszcze 200 lat temu rumuński był uznawany za mowę... słowiańską, połowa słów miała słowiańskie pochodzenie (dziś około 15%)! W wyniku procesu oczyszczania i romanizacji powstał współczesny rumuński mocno się różniący od dawnego.
Po zwiedzaniu chcieliśmy coś zjeść. Obok kas i zakorkowanego parkingu działają dwie knajpy - w pierwszej informują nas, że jedzenia ni ma. Na zegarku 14-ta... możemy ewentualnie poczekać godzinę, wtedy jest szansa na jakieś żarcie. Nie, dzięki. W drugim lokalu kuchnia działa, ale chwilę po złożeniu przez nas zamówienia sytuacja się powtarza - najpierw menu okroili, a potem w ogóle się skończyło! Najwyraźniej taka liczba turystów wystarczyła do ogołocenia zapasów .
Trochę trwało, ale w końcu kelner przyniósł talerze - Teresa na ostatni rumuński obiad zamówiła jakieś regionalne placki a ja mici, czyli miejscową wersję cevapcici. Pychota!
Po konsumpcji wracamy do wozu zaparkowanego w bocznej uliczce. Pogoda zaczyna nieco się psuć, słońce zasłaniają chmurki, które powoli robią się coraz ciemniejsze aż w końcu zakryją całe niebo i spuszczą deszcz.
Zdjęcie zrobione zostało w wiosce o dźwięcznej nazwie Obreja, a to znaczy, że opuściliśmy już Siedmiogród i wjechaliśmy do sąsiedniej krainy - Banatu.
W Caransebeș (Karansebesch), dawnej niemieckiej wyspie językowej, chwilowo nie pada, za to zrobiło się tak ciemno, że nawet konie pędzą z furmankami pospiesznie do domów.
Robimy ostatnie rumuńskie zakupy, podczas gdy wiatr na parkingu marketu przepycha wózki, a z oddali słychać coraz silniejsze grzmoty. No i w końcu się rozlało na porządnie, strugi deszczu zaczęły przelewać się przez szyby.
Kierujemy się na południe w kierunku Dunaju, to kilkaset kilometrów bardzo ruchliwą drogą pełną TiRów. Szosa biegnie przez niewielkie miejscowości i góry, jest kręta i wyprzedzanie ciężarówek w ulewie nie należy do najbezpieczniejszych. Wygląda na to, iż dzisiejszą noc spędzimy pod dachem naszego auta...
Fabryka konserw.
Zamek przyciąga tłumy turystów, w weekend ponoć tworzą się masakryczne kolejki. My jesteśmy w środę i przed południem, więc nie jest jeszcze tragicznie, choć już nie spokojnie. Wokół płatnego parkingu rozstawiają się dziesiątki kramów, w których występują pocztówki (szok!) i koszulki, nie wrócę więc do domu bez pamiątkowej trykotki .
Historia jednej z największych atrakcji Rumunii rozpoczyna się w XIV wieku, gdy postawiono tu niewielką twierdzę, która w kolejnym stuleciu dostała się w ręce rodu Hunyady, chyba najbardziej znaczących magnatów na Węgrzech przełomu średniowiecza i renesansu. Tu urodził się słynny János, pogromca Turków pod Belgradem, pochowany w katedrze w Alba Iulia. Przebudował on starszą konstrukcję w gotycki zamek, a jego syn król Maciej Korwin kontynuował rozbudowę w stylu renesansowym.
Po wygaśnięciu rodu często zmieniał właścicieli. Gábor Bethlen, książę Siedmiogrodu (a przez krótki czas też Opola i Raciborza) dołożył swój wkład architektoniczny naznaczony barokiem. Od czasu przejścia w ręce Habsburgów niszczał, urządzono w nim m. in. skład materiałów żelaznych. W 1854 roku pożar zniszczył większość drewnianych elementów, zawaliły się dachy. Efekt widać na tej makiecie.
Przystąpiono wówczas do prac renowacyjnych, które prowadzono niefachowo a momentami wręcz szkodliwie, bez oparcia na źródłach. Zdarzało się, że poszczególne fragmenty zamku otrzymywały nowy, inny wygląd co kilkanaście lat, gdy zmieniał się kierownik "rekonstruktorów"!
Trzeba zatem mieć świadomość, iż to, co oglądamy dzisiaj, nie zawsze musi być wiernym odwzorowaniem stanu z przeszłości, choć po ostatniej wojnie starano się naprawić błędy węgierskich specjalistów...
Po przejściu długiego drewnianego mostu i obejrzeniu mało zjawiskowej "izby tortur" wychodzimy na dziedziniec. Często odbywają się tu różnego rodzaju imprezy.
Widać, że nie jest on zbyt obszerny, biorąc pod uwagę swoich znakomitych gospodarzy. Po lewej zwracają uwagę piękne renesansowe krużganki.
Zabudowania mieszkalne otaczają go ze wszystkich stron. Do zwiedzania jest kilka poziomów połączonych schodami, przejściami i wewnętrznymi bramami.
Najbardziej imponujące swą dwie sale: Rycerska i Rady (Sejmowa). Pierwsza powstała w 1452 roku, zwieńczona sklepieniem krzyżowo-żebrowym uważana jest za jedno z najpiękniejszych dzieł węgierskiego gotyku.
Druga, położona piętro wyżej, została na polecenie Gábora Bethlena podzielona na trzy części, w których zwoływał siedmiogrodzkie sejmy.
Gotycki styl prezentuje także kaplica.
Zdjęcia od strony głównej bramy niezbyt wychodzą, gdyż są pod słońce i kręci się tam za dużo ludzi. Na szczęście można wyjść mostkiem przez wschodnie wyjście, gdzie łatwiej uchwycić pełną sylwetkę zamku.
Mogę na spokojnie uwiecznić się z faną .
Najciekawsza wydaje mi się wieża zwana Nje Boisa, która swą nazwę zawdzięcza serbskim żołnierzom służącym u Macieja Korwina. Stanowiła miejsce ostatniej obrony, ze stałym zamkiem połączona jest 33-metrową galerią oraz drewnianym mostkiem i jako jedyna ocalała z pożaru w XIX wieku.
Z licznymi wieżami i imponującymi murami zamek był ufortyfikowaną siedzibą magnacką i królewską, ale nigdy nie pełnił funkcji czysto militarnych.
A propos murów - można z nich ogarniać okolicę. Przed głównym wejściem widać dawne podgrodzie, a bliżej i dalej pozostałości po przemyśle, teraz częściowo usuwane.
O tym jak ważny jest dla Madziarów Vajdahunyad vár świadczy fakt, że z okazji Wystawy Milenijnej w 1896 roku wybudowano jego kopię w Budapeszcie. Można ją tam oglądać do dziś, choć oryginał został odcięty granicą.
Z każdym kwadransem przybywa turystów więc najwyższy czas już się zbierać, zwłaszcza, że mam wrażenie iż za chwilę oberwę którymś z setek selfie-sticków albo zostanę zadeptany przez amatorów smartfonów, głodnych swojej gęby na zdjęciu. Zauważyłem, że już prawie nikt nie robi zdjęć normalnymi aparatami.
Na parkingu mam nietypowe zdarzenie, bo nagle wyskoczyła mi jedynka z samochodu i auto zaczęło toczyć się do przodu, a ja byłem na zewnątrz. Na szczęście po przejechaniu kilkunastu centymetrów zatrzymało się łagodnie na płocie, ale w głowie kołatało pytanie "a co by się stało na jakiejś górce"?
Na rogatkach Hunedoary mijamy cygańskie pałace. Rozmach, kicz, syf i metrowe zielska w jednym.
Boczna droga prowadzi przez góry Poiana Ruscă. Na zielonych pastwiskach widać stada owiec i koni, a przy drodze bezpańskie psy.
Po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymujemy się w wiosce Sarmizegetusa (do 1941 Grădiște, węg. Várhely, niem. Burgort). Miejscowość, o nazwie której nigdy nie potrafiłem wymówić z pamięci, ściśle związana jest z Imperium Rzymskim: w niej znajdowała się stolica prowincji Dacja.
Ładnie położone wśród drzew i snopków siana ruiny kolonii, a potem miasta Ulpia Traiana Sarmizegetusa są nawiedzane przez znacznie mniejsze tłumy, choć jak się potem okaże i tak dla niektórych okażą się one zbyt wielkie.
Położenie stolicy było nieprzypadkowe - cesarz Trajan po pokonaniu Daków i samobójczej śmierci ich wodza Decebala postanowił wznieść odpowiednio reprezentacyjną nową osadę 40 kilometrów od starej, zniszczonej dackiej fortecy Sarmizegetusy Regii. Jej pozostałości nadal są widoczne w górach na wysokości 1200 metrów.
Rzymskie miasto zajmowało 32 hektary, lecz odkryto tylko niewielką jego część zgrupowaną generalnie w dwóch miejscach. Zaraz przy drodze stał amfiteatr mogący pomieścić 5 tysięcy widzów.
Jego zarys jest dobrze zachowany i nie trzeba dużej wyobraźni aby wiedzieć, iż to właśnie to, lecz i tak planowana jest częściowa odbudowa trybun, aby lepiej pokazać jak to kiedyś wyglądało.
Z pobliską szkołą gladiatorów kontrastuje beżowa sylwetka władz gminy.
Kawałek dalej widać zarys zakładu rzemieślniczego oraz dwóch świątyń - Nemezis i niezidentyfikowanego bóstwa, przy której ustawiono samotną kolumnę.
Między jedną odkrytą częścią a drugą stoją normalne gospodarstwa i parkują normalne traktory. Ich mieszkańcy mogą zwiedzać za darmo .
W drugiej części odkryto forum, a raczej to co z niego zostało.
Na forum znaleziono inskrypcję dzięki której dokładnie określono datę powstania miasta - 106-107 rok n.e., czyli zaraz po podboju.
Wokół walają się poprzewracane dawno temu kolumny...
...a między nimi śpi pies, a właściwie suka. Upał taki, że można zgłupieć, więc budzimy ją i przenosi się do cienia.
Forum także planuje się częściowo odbudować. Nie wiem w jakiej formie, ale pachnie mi raczej kiczem historycznym. Może odtworzą kolumnę cesarską stojącą po środku, z której została kupa gruzu?
Spacerując wśród rozpalonych kamieni przypominają mi się liczne w Rumunii pomniki wilczycy rzymskiej: każdy kto był w tym kraju zapewne je widział, jedna stoi także w Kiszyniowie. Wiąże się to z przeświadczeniem Rumunów iż są potomkami zromanizowanych Daków, a więc mają emocjonalną więź z Italią (choć przecież ona Daków podbiła i zniszczyła ich państwo!). Tyle tylko, iż brak jakichkolwiek potwierdzonych śladów obecności ludności romańskiej od wycofania się Rzymian aż do X wieku.
Teoria tzw. dako-rzymska powstała w okresie odrodzenia rumuńskiego, najpierw sformułowana przez miejscowy kler unicki, a potem historyków i polityków. Miała uzasadniać rumuńskie pretensje do m.in. Siedmiogrodu i udowadniać, iż byli tam wcześniej niż Węgrzy. Tymczasem do 19. stulecia Rumunów nazywano po prostu Wołochami, według większości nie-rumuńskich badaczy mają bardzo pomieszaną krew z różnych narodów i plemion, a przybyli na te tereny z południowych Bałkanów, nie są więc pierwotną ludnością autochtoniczną. Wiele łączy ich ze Słowianami zarówno etnicznie jak i językowo - jeszcze 200 lat temu rumuński był uznawany za mowę... słowiańską, połowa słów miała słowiańskie pochodzenie (dziś około 15%)! W wyniku procesu oczyszczania i romanizacji powstał współczesny rumuński mocno się różniący od dawnego.
Po zwiedzaniu chcieliśmy coś zjeść. Obok kas i zakorkowanego parkingu działają dwie knajpy - w pierwszej informują nas, że jedzenia ni ma. Na zegarku 14-ta... możemy ewentualnie poczekać godzinę, wtedy jest szansa na jakieś żarcie. Nie, dzięki. W drugim lokalu kuchnia działa, ale chwilę po złożeniu przez nas zamówienia sytuacja się powtarza - najpierw menu okroili, a potem w ogóle się skończyło! Najwyraźniej taka liczba turystów wystarczyła do ogołocenia zapasów .
Trochę trwało, ale w końcu kelner przyniósł talerze - Teresa na ostatni rumuński obiad zamówiła jakieś regionalne placki a ja mici, czyli miejscową wersję cevapcici. Pychota!
Po konsumpcji wracamy do wozu zaparkowanego w bocznej uliczce. Pogoda zaczyna nieco się psuć, słońce zasłaniają chmurki, które powoli robią się coraz ciemniejsze aż w końcu zakryją całe niebo i spuszczą deszcz.
Zdjęcie zrobione zostało w wiosce o dźwięcznej nazwie Obreja, a to znaczy, że opuściliśmy już Siedmiogród i wjechaliśmy do sąsiedniej krainy - Banatu.
W Caransebeș (Karansebesch), dawnej niemieckiej wyspie językowej, chwilowo nie pada, za to zrobiło się tak ciemno, że nawet konie pędzą z furmankami pospiesznie do domów.
Robimy ostatnie rumuńskie zakupy, podczas gdy wiatr na parkingu marketu przepycha wózki, a z oddali słychać coraz silniejsze grzmoty. No i w końcu się rozlało na porządnie, strugi deszczu zaczęły przelewać się przez szyby.
Kierujemy się na południe w kierunku Dunaju, to kilkaset kilometrów bardzo ruchliwą drogą pełną TiRów. Szosa biegnie przez niewielkie miejscowości i góry, jest kręta i wyprzedzanie ciężarówek w ulewie nie należy do najbezpieczniejszych. Wygląda na to, iż dzisiejszą noc spędzimy pod dachem naszego auta...
Widzę,że mamy takie samo podejście do "słit foci" z kija ;-)
OdpowiedzUsuńDzięki za kolejny rumuński wpis z nieoczywistego miejsca.
Hunedoara to chyba oczywista, natomiast Sarmizegetusę jeśli ktoś kojarzy, to prędzej z fortecami dackimi :)
UsuńTe kije to ja bym im wszystkim powkładał... wiadomo gdzie ;)
Niesamowicie piękne miejsca :) Dzięki za relacje :)
OdpowiedzUsuń