Niebieskie tablice z gwiazdkami są coraz bliżej... ale wjazd do ziemi obiecanej przypomina bramę Konzentrationslager.
Podziękujmy pani Merkel, ale także władzom Serbii, które przepuszczały wszystkich migrantów jak leci i były jeszcze tak uprzejme, że podwoziły ich autobusami pod same przejścia! Nie dziwię się zatem, iż Węgrzy w akcie desperacji część z punktów przekraczania granicy czasowo zamknęli.
A słynny płot leży w całości po węgierskiej stronie, więc nie rozwiązuje wszystkich problemów - złapany na nim "Syryjczyk z Aleppo" i tak może prosić o azyl, bo jest już na unijnej ziemi.
Przód samochodu stoi na Węgrzech, tył jeszcze w Serbii ;)
Przekroczenie granicy zajęło nam godzinę. To i tak sukces w porównaniu z Mołdawią, ale jednak trochę czasu poszło się walić.
Zastanawiam się którędy jechać teraz nad Balaton - wybieram opcję autostradową. Pod Segedynem kupuję winietkę (jadąc na południe poruszałem się bocznymi drogami, więc jej nie potrzebowałem).
Autostrada w kierunku stolicy początkowo jest pustawa. Im bliżej Budapesztu tym robi się ciaśniej, a na zjeździe na obwodnicę już standardowy korek! Sama obwodnica chyba nadal niedokończona miejscami, ruch bardzo duży.
W największą kupę wpadamy na M7 w kierunku węgierskiego morza - poruszamy się stylem: 200 metrów do przodu, postój na kilka minut. I tak przez kolejne kilometry. Sznur aut ogromny. Stwierdzam, że jestem idiotą - Węgrzy mają jutro święto, więc pewno pół kraju ciągnie nad Balaton, a ja postanowiłem zabrać się z nimi najbardziej popularną trasą!
Zdesperowany zjeżdżam na drogę równoległą, gdzie jedzie się znacznie sprawniej. Na autobanę wracam dopiero w okolicach Szekesfehervar, tam jest już luźniej. Do naszego stałego miejsca kończącego wyjazdy - Balatonföldvár - docieramy przed 20-tą. Robimy jeszcze zakupy, bo jutro wszystkie sklepy zamknięte. Ludzie wpadli w szał, kolejka jak za komuny po cukier, półki wyczyszczone.
Facet z kempingu mówi nam, iż niedawno przeszła nad okolicą mocna ulewa, a miedzy namiotami płynął strumień. Rozbijamy się więc nieco wyżej, aby czasem nie popłynąć. Na szczęście noc jest bezdeszczowa, a kolejny dzień słoneczny i ciepły. Możemy więc wykorzystać go na typowe lenistwo i kąpiele w Balatonie.
Na kempingu rosną kasztany jadalne. To stąd wzięła się jego nazwa (Dios) - od kasztana.
Niedaleko nas wybudowano wieżę widokową - dwa lata temu jeszcze jej nie było. Ta część miasteczka położona jest dość wysoko nad wodą i była raczej mijana przez turystów, a teraz wyraźnie się to zmieniło; do wieży ciągną tłumy.
Niestety spóźniam się kilka minut i słońce przykrywają chmury :(. Nie ma więc klasycznego zachodu słońca ale i tak jest ładnie.
Z okazji święta narodowego w centrum odbywa się festyn - grają zespoły rozmaite, można kupić jedzenie, napić się piwa (również rzemieślniczego). Wszystko to nad samym jeziorem.
Ehh, autodrom, wspomnienia z dzieciństwa i nie tylko :).
W niedzielę zgodnie z naszą kilkuletnią już tradycją pogoda siada. Jest wietrznie i zimno, mimo to uskuteczniamy poranną kąpiel w Balatonie. To też tradycja, że niezależnie od warunków trzeba się wykąpać na koniec.
Jeszcze w tak zimnych wodach się tu nie kąpałem! Po powrocie do domu musiałem to trochę odchorować ;)
Otwarta pozostaje kwestia jaką trasą wracać na Śląsk? Decyduję się na opcję najdroższą - skorzystać z promu. W Szántód znajduje się przystań promowa w najwęższym miejscu Balatonu. Do położonego po drugiej stronie Tihany pływałem już kilkukrotnie, ale zawsze na nogach.
Prom nie jest taki swojski jak w Serbii, Węgrzy też są bardziej zachłanni i kasują nie tylko za wóz ale i za każdego pasażera. Pakujemy się na pokład jako ostatnie auto.
Ruch jest tu spory, w ciągu około 8 minut (tyle zajmuje przeprawa) mijamy co najmniej trzy promy płynące z przeciwka.
Ziemi na horyzoncie nie widać - zatem stwierdzenie węgierskie morze nie jest bezpodstawne!
Przez Tihany na północnym brzegu przejeżdżamy bez zatrzymywania - tam turystów zatrzęsienie, a że już je kiedyś zwiedziliśmy, to nie ma sensu płacić za parking. Miejscowość słynie m.in. ze sklepów z papryką, jeden z nich jest tak znany, że trafił na okładkę przewodnika.
Chcielibyśmy zrobić jakieś większe zakupy do domu... niedawno Orban zniósł obowiązujący przez rok zakaz handlu w niedzielę, więc wszystkie mijane sklepy są tak pełne kupujących, że nie można znaleźć wolnych miejsc parkingowych! Udaje nam się stanąć dopiero dalej od Balatonu, w Veszprém.
Pogoda psuje się coraz bardziej. Gdy zatrzymujemy się w Zirc czuć, że temperatura spada, a wiatr się wzmaga. Zebraliśmy się z kempingu w odpowiednim momencie.
Zirc słynie ze swojego opactwa cystersów założonego w XII wieku oraz jednego z najpiękniejszych w Węgrzech arboretum.
Obecne budynki są barokowe i klasycystyczne, starsze zostały zniszczone przez Turków.
Na tyłach można oglądać pozostałości po pierwotnym kościele...
...oraz zajrzeć do krypty, gdzie spoczywają mnisi.
Obok murów dziwne bloki, które przypominają przebudowane zabudowania folwarczne.
W dalszej drodze zatrzymujemy się tylko tam, gdzie coś ciekawego wpadnie mi w oczy (z Zirc w sumie było tak samo).
Klasztor benedyktyński Pannonhalma fotografuję z daleka - wpisany na listę UNESCO obiekt oglądaliśmy z bliska sześć lat temu.
Chmurzy się coraz bardziej.
Nyúl, wioska niedaleko Győr, postawiła na pomniki. Jest więc drewniany łączący powstanie węgierskie oraz przybycie Madziarów do Panonii.
Pomnik rozczłonkowania kraju w Trianon. Węgrzy chyba nigdy nie pozbędą się tej traumy.
Dwustronny poświęcony poległym - z I i II wojny światowej.
Drugowojenny bardziej przemawia do wyobraźni - prosto trójkami honvedzi szli na cmentarz.
Przy murze umieszczono jeszcze popiersie zafuczałego św. Stefana.
Na obrzeżach Győr (Raab) na łące wznosi się starszy pomnik z 1897 roku - w trzech językach upamiętnia poległych z obu stron w bitwie z 1809 roku, kiedy to wojska napoleońskie pokonały tu armię Habsburgów. Jej wynik przyczynił się do zwycięstwa Napoleona pod Wagram i w efekcie w całej wojnie.
I już kompletnie na koniec Mosonmagyaróvár (Wieselburg-Ungarisch Altenburg) niedaleko granicy ze Słowacją. Miejscowość nadaje się do dokładniejszego zwiedzenia, tym razem ograniczam się tylko do zerknięcia w kierunku zamku, stojącego w miejscu dawnego rzymskiego obozu.
Obok pomnik Hungarii z 1938 roku z elementami upamiętniającymi poległych z 13 regimentu honvedów, którego główna siedziba mieściła się w Pozsony (Bratysławie).
Przez Słowacje przejazd bez historii. Pod dom przyjeżdżamy wieczorem, na liczniku 4167 kilometrów. Kolejna wakacyjna przygoda została zakończona.
Podziękujmy pani Merkel, ale także władzom Serbii, które przepuszczały wszystkich migrantów jak leci i były jeszcze tak uprzejme, że podwoziły ich autobusami pod same przejścia! Nie dziwię się zatem, iż Węgrzy w akcie desperacji część z punktów przekraczania granicy czasowo zamknęli.
A słynny płot leży w całości po węgierskiej stronie, więc nie rozwiązuje wszystkich problemów - złapany na nim "Syryjczyk z Aleppo" i tak może prosić o azyl, bo jest już na unijnej ziemi.
Przód samochodu stoi na Węgrzech, tył jeszcze w Serbii ;)
Przekroczenie granicy zajęło nam godzinę. To i tak sukces w porównaniu z Mołdawią, ale jednak trochę czasu poszło się walić.
Zastanawiam się którędy jechać teraz nad Balaton - wybieram opcję autostradową. Pod Segedynem kupuję winietkę (jadąc na południe poruszałem się bocznymi drogami, więc jej nie potrzebowałem).
Autostrada w kierunku stolicy początkowo jest pustawa. Im bliżej Budapesztu tym robi się ciaśniej, a na zjeździe na obwodnicę już standardowy korek! Sama obwodnica chyba nadal niedokończona miejscami, ruch bardzo duży.
Zdesperowany zjeżdżam na drogę równoległą, gdzie jedzie się znacznie sprawniej. Na autobanę wracam dopiero w okolicach Szekesfehervar, tam jest już luźniej. Do naszego stałego miejsca kończącego wyjazdy - Balatonföldvár - docieramy przed 20-tą. Robimy jeszcze zakupy, bo jutro wszystkie sklepy zamknięte. Ludzie wpadli w szał, kolejka jak za komuny po cukier, półki wyczyszczone.
Facet z kempingu mówi nam, iż niedawno przeszła nad okolicą mocna ulewa, a miedzy namiotami płynął strumień. Rozbijamy się więc nieco wyżej, aby czasem nie popłynąć. Na szczęście noc jest bezdeszczowa, a kolejny dzień słoneczny i ciepły. Możemy więc wykorzystać go na typowe lenistwo i kąpiele w Balatonie.
Na kempingu rosną kasztany jadalne. To stąd wzięła się jego nazwa (Dios) - od kasztana.
Niedaleko nas wybudowano wieżę widokową - dwa lata temu jeszcze jej nie było. Ta część miasteczka położona jest dość wysoko nad wodą i była raczej mijana przez turystów, a teraz wyraźnie się to zmieniło; do wieży ciągną tłumy.
Niestety spóźniam się kilka minut i słońce przykrywają chmury :(. Nie ma więc klasycznego zachodu słońca ale i tak jest ładnie.
Z okazji święta narodowego w centrum odbywa się festyn - grają zespoły rozmaite, można kupić jedzenie, napić się piwa (również rzemieślniczego). Wszystko to nad samym jeziorem.
Ehh, autodrom, wspomnienia z dzieciństwa i nie tylko :).
W niedzielę zgodnie z naszą kilkuletnią już tradycją pogoda siada. Jest wietrznie i zimno, mimo to uskuteczniamy poranną kąpiel w Balatonie. To też tradycja, że niezależnie od warunków trzeba się wykąpać na koniec.
Jeszcze w tak zimnych wodach się tu nie kąpałem! Po powrocie do domu musiałem to trochę odchorować ;)
Otwarta pozostaje kwestia jaką trasą wracać na Śląsk? Decyduję się na opcję najdroższą - skorzystać z promu. W Szántód znajduje się przystań promowa w najwęższym miejscu Balatonu. Do położonego po drugiej stronie Tihany pływałem już kilkukrotnie, ale zawsze na nogach.
Prom nie jest taki swojski jak w Serbii, Węgrzy też są bardziej zachłanni i kasują nie tylko za wóz ale i za każdego pasażera. Pakujemy się na pokład jako ostatnie auto.
Ruch jest tu spory, w ciągu około 8 minut (tyle zajmuje przeprawa) mijamy co najmniej trzy promy płynące z przeciwka.
Ziemi na horyzoncie nie widać - zatem stwierdzenie węgierskie morze nie jest bezpodstawne!
Przez Tihany na północnym brzegu przejeżdżamy bez zatrzymywania - tam turystów zatrzęsienie, a że już je kiedyś zwiedziliśmy, to nie ma sensu płacić za parking. Miejscowość słynie m.in. ze sklepów z papryką, jeden z nich jest tak znany, że trafił na okładkę przewodnika.
Chcielibyśmy zrobić jakieś większe zakupy do domu... niedawno Orban zniósł obowiązujący przez rok zakaz handlu w niedzielę, więc wszystkie mijane sklepy są tak pełne kupujących, że nie można znaleźć wolnych miejsc parkingowych! Udaje nam się stanąć dopiero dalej od Balatonu, w Veszprém.
Pogoda psuje się coraz bardziej. Gdy zatrzymujemy się w Zirc czuć, że temperatura spada, a wiatr się wzmaga. Zebraliśmy się z kempingu w odpowiednim momencie.
Zirc słynie ze swojego opactwa cystersów założonego w XII wieku oraz jednego z najpiękniejszych w Węgrzech arboretum.
Obecne budynki są barokowe i klasycystyczne, starsze zostały zniszczone przez Turków.
Na tyłach można oglądać pozostałości po pierwotnym kościele...
...oraz zajrzeć do krypty, gdzie spoczywają mnisi.
Obok murów dziwne bloki, które przypominają przebudowane zabudowania folwarczne.
W dalszej drodze zatrzymujemy się tylko tam, gdzie coś ciekawego wpadnie mi w oczy (z Zirc w sumie było tak samo).
Klasztor benedyktyński Pannonhalma fotografuję z daleka - wpisany na listę UNESCO obiekt oglądaliśmy z bliska sześć lat temu.
Chmurzy się coraz bardziej.
Nyúl, wioska niedaleko Győr, postawiła na pomniki. Jest więc drewniany łączący powstanie węgierskie oraz przybycie Madziarów do Panonii.
Pomnik rozczłonkowania kraju w Trianon. Węgrzy chyba nigdy nie pozbędą się tej traumy.
Dwustronny poświęcony poległym - z I i II wojny światowej.
Drugowojenny bardziej przemawia do wyobraźni - prosto trójkami honvedzi szli na cmentarz.
Przy murze umieszczono jeszcze popiersie zafuczałego św. Stefana.
Na obrzeżach Győr (Raab) na łące wznosi się starszy pomnik z 1897 roku - w trzech językach upamiętnia poległych z obu stron w bitwie z 1809 roku, kiedy to wojska napoleońskie pokonały tu armię Habsburgów. Jej wynik przyczynił się do zwycięstwa Napoleona pod Wagram i w efekcie w całej wojnie.
I już kompletnie na koniec Mosonmagyaróvár (Wieselburg-Ungarisch Altenburg) niedaleko granicy ze Słowacją. Miejscowość nadaje się do dokładniejszego zwiedzenia, tym razem ograniczam się tylko do zerknięcia w kierunku zamku, stojącego w miejscu dawnego rzymskiego obozu.
Obok pomnik Hungarii z 1938 roku z elementami upamiętniającymi poległych z 13 regimentu honvedów, którego główna siedziba mieściła się w Pozsony (Bratysławie).
Przez Słowacje przejazd bez historii. Pod dom przyjeżdżamy wieczorem, na liczniku 4167 kilometrów. Kolejna wakacyjna przygoda została zakończona.
Piękna ta przygoda! Parę ładnych razy byłam na Węgrzech ale zawsze trzymałam się z daleka od Balatonu. Może kiedyś i niego przyjdzie pora.
OdpowiedzUsuńBalaton na pewno nie jest najspokojniejszym miejscem na Węgrzech, ale można tam znaleźć mniej zadeptane miejsca, zwłaszcza pod koniec wakacji - po 20 sierpnia zazwyczaj jest już pustawo, bo wyjechali Niemcy, a i Węgrów znacznie mniej :)
UsuńNo właśnie "dzikie tłumy dzikich turystów" są dla mnie czynnikiem odstraszającym. Może kiedyś, po 20 sierpnia tam zajrzymy :-)
UsuńW Mosonmagyaróvár byłem w tym roku i mam nawet takie samo ujęcie zamku. A z tą zachłannością Węgrów to nic nowego. 6 lat temu płynąc promem przez Dunaj płaciłem 400 forintów za siebie i 400 za rower ;)
OdpowiedzUsuń