środa, 29 czerwca 2016

Nadbużańska przygoda, cz. V: Dołhobrody - Różanka

Środa, piąty dzień włóczęgi po nadbużańskich terenach. Poranek w lasku obok Hanny znów upalny.


Przypomina mi lasy nad Bałtykiem.


Tradycyjnie rano nie śpieszy nam się. Śniadanie, potem jeszcze relaks na skraju pola.


Z powrotem wchodzimy na czerwony szlak, którym łaziliśmy wczoraj i był tak słabo oznakowany. Na szczęście tutaj prowadzi dość szerokimi drogami nie- lub słabo utwardzonymi.


Na polach trwają prace, więc co chwilę mija nas ciągnik. A oprócz tego sielsko...


Na winklu przy kapliczce robimy postój, który niektórzy wykorzystują na opalanie się. Potem krajobraz trochę się zmienia, przechodzimy obok dawnego PGR-u oraz przez przysiółek Hanny - Osiamczuki. W gniazdach widać młode bociany.


Leniwie mijają kolejne metry, szlak zaś kajś zniknął, ale idziemy w dobrym kierunku, więc nie rozpaczamy z tego powodu.


Po dłuższym czasie dochodzimy do piaszczystej drogi, prowadzącej w jedną stronę do mostku nad jakimś strumykiem, a w drugą do najbliższej wioski. I szlak wraca przed nasze oczy ;).


Tu też rolnicy pracują na swoich gruntach, a że w większości czynią to wiekowymi już maszynami bez dachów, a o klimie nawet nie mówiąc, to nie zazdrościmy im.


Po lewej stronie boćki i muliste jeziorka.


Pojawiają się domy - to wioska Dołhobrody (Долхоброди). Jak wszędzie - sporo tu drewnianych domów, jednak nie tak zdobionych jak na właściwym Podlasiu.


W taki gorąc chciałoby się usiąść w cieniu i napić czegoś zimnego, więc szukamy sklepu. Do tej pory był w niemal każdej miejscowości, jest więc duża szansa, że i tutaj go znajdziemy. O radości, sklep stoi w środku wsi! :D

Siadamy z boku, pod daszkiem specjalnie przygotowanym na tą okazję ;).


Wypijamy kilka napojów piwopodobnych, dokonujemy też przygotowania jajecznicy, która jest tradycyjną potrawą wschodnich wypraw - bez niej wypad byłby nieważny :P.


Co jakiś czas podchodzą do naszego kącika miejscowi i łapczywie osuszają swoje butelki. Głównie w ciszy, jednak jeden był bardziej rozmowny i poinformował, że w naszym dzisiejszym miejscu docelowym nie tylko mają jeszcze większy sklep, ale nawet bar :! To ostatnie ucieszyło nas najbardziej, bo ostatnia odwiedzona przez nas knajpa to Terespol, a jednak picie pod sklepem to nie to samo, co w lokalu ;).

Na odchodnym pod przybytek podjeżdża Straż Graniczna, lecz nas zlewają. My też ich zlewamy i suniemy na przystanek do znanej od paru dni drogi wojewódzkiej.


Busem, ten samym który woził nas już dwa razy, transportujemy się do Różanki (Ружанка). Wieś nad samym Bugiem, kiedyś miasteczko rywalizujące z Włodawą; stał tutaj pałac z XVIII wieku, który nie przetrwał wojen światowych, działał duży folwark Zamoyskich.

Nas jednak najbardziej w tym momencie interesuje obiecana knajpa i wkrótce ją znajdujemy :).


Zimna Perła w takich kufelkach - co za zestaw!


Spędzamy pod parasolami duuużo czasu - robimy zakupy, chłopaki grają w siatkonogę, co odczuwają też pobliskie samochody ;).


Zbieramy się dopiero, gdy zaczyna robić się ciemno. Na nocleg wybraliśmy wiatę nad samym Bugiem, o której dowiedzieliśmy się od... no właśnie, nie pamiętam już od kogo czy skąd. W każdym razie w Różance na pewno miała być wiata. Co prawda barmanki z knajpy na wieść o noclegu w tamtym miejscu robiły trochę przerażone miny, że Straży Granicznej się to nie spodoba, ale uspokoiliśmy je, bo mamy namiary na pograniczników i o wszystkim ich powiadomimy.

Nie zdążyliśmy. Najpierw szukaliśmy wiaty, klucząc koło neogotyckiego kościoła w centrum.


Znaleźliśmy dużą wieżę widokową stojącą obok OSP, ale to na pewno nie była ta wiata. Ruszyłem z Eco na poszukiwanie właściwego celu, lecz bezskutecznie. W końcu dzwoni do nas Buba, opowiadając iż mają wizytę SG pod wieżą. Już ktoś z życzliwych mieszkańców doniósł o podejrzanych typach łażących po wsi i wysłano patrol. Dla nas było to lepiej, bo nie musieliśmy sami do nich dzwonić, wskazali nam też drogę do "naszej" wiaty...

Stała faktycznie nad samą rzeką, kilkanaście metrów od słupka granicznego i niewiele dalej od białoruskiego brzegu.


Wiata bardziej imprezowa niż noclegowa z nie do końca szczelnym dachem, ale na szczęście oprócz paru kropel które miały w nocy spaść na Bubę nie odnotowano większych strat ;).


Poranek miałem dramatyczny, gdyż najpierw wydawało mi się, że zgubiłem akumulator, a potem kartę do aparatu! Odnalazło się jedno i drugie, lecz kilka siwych włosów przybyło na brodzie...

Na pożegnanie z Bugiem robię zdjęcie z faną :).


Na przecince widać białoruski słupek.


Kawałek od wiaty ciągną się sypiące mury okalające dawny pałacowy park.


Park podupadł ostatecznie w PRL-u, choć wśród zdziczałej roślinności stoją niszczejące budynki i ich resztki. Na fragmencie powstało boisko, na którym grają piłkarze LZS-u "Płomień". 

Więcej zostało z folwarku - m.in. mocno nakruszona czasem brama wjazdowa i oficyna pałacowa.


Kilkaset metrów dalej są też obiekty takie jak dawna gorzelnia i magazyny, jednak nie zapisałem sobie tego przed wyjazdem i na miejscu o nich zapomnieliśmy :(.

Chodnikami z krawężnikami pomalowanymi na biało wracamy do głównej drogi, skąd zabierze nas poranny bus.


Przystanek jest jakiś dziwny - na środku wygląda jakby ktoś się wysikał, a potem przykrył gałęziami, są też napisy o Kaczyńskim i żydach jeb...ych, ale najbardziej zaskoczył PKS, który przyjechał pełny (dotychczas spotykaliśmy wyłącznie niemal puste). Na szczęście kierowca się ulitował i wpuścił na te kilka kilometrów do Włodawy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz