Wyjazd z Kiszyniowa nastąpił w ponownej formie co wjazd - to znaczy na czuja. Co prawda przy bulwarze Stefana Wielkiego była tabliczka kierująca do miejscowości przy granicy z Rumunią, ale potem byłem zdany już tylko na intuicję oraz szczęście. Kiedy jednak znalazłem się na drodze prowadzącej do lotniska i bez żadnych oznaczeń... postanowiłem się zatrzymać, by w akcie desperacji wyciągnąć pożyczonego od rodziców GPS-a. Było to jego drugie i ostatnie użycie podczas tego wyjazdu.
Okazało się, iż mój czuj działał dobrze - na najbliższym skrzyżowaniu było odbicie w interesującym nas kierunku. Potem poszło już jak z płatka, gdyż droga M1 jest bardzo dobrej jakości.
Okolice stolicy są, podobnie jak większość kraju, bardzo pofałdowane. Do tego fotogeniczne z racji grupy jezior o nazwie Dănceni.
Wśród zabudowy wyróżnia się samotna wieża. Miał to być główny budynek administracyjny miejscowego przemysłu winiarskiego - jego budowę rozpoczęto w 1977 roku, ale już trzy lata później wstrzymano z powodu braku funduszy. Dzisiaj to ruina.
Na horyzoncie widać też blokowiska Kiszyniowa.
A bliżej niewielkie wioski o wdzięcznych nazwach: Nimoreni, Suruceni, Sociteni...
Na tankszteli zalewam bak do pełna - jak już pisałem benzyna kosztuje tu około 3 złotych i jest dobrej jakości.
Przez to wszystko zostaje nam dość sporo lejów - więcej niż planowaliśmy. Gdzie to wydać? Może jakieś pamiątki po drodze? Z tym jest problem, gdyż w Mołdawii przemysł pamiątkowy prawie nie istnieje. Nie widzieliśmy NIGDZIE pocztówek, kalendarzy i tym podobnych gadżetów. Jedynie magnesy na lodówki - te są oferowane masowo, zupełnie jakby każdy miał sobie obkleić całą kuchnię.
Dzisiejszy dzień - sobota - to przede wszystkim siedzenie za kółkiem: chcemy dotrzeć aż do Siedmiogrodu, a to ponad 450 kilometrów. Nie rezygnujemy jednak całkowicie ze zwiedzania: niedaleko Kiszyniowa znajduje się monastyr Condriţa obok wioski o tej samej nazwie.
Klasztor powstał w 1783 roku z inicjatywy pobliskiego (i chyba najbardziej znanego w Republice Mołdawii) monastyru Căpriana. Niestety po okresie komunistycznym, kiedy to urządzono w nim obóz dla pionierów, jest trochę podupadły. Główna cerkiew została połowicznie (dosłownie) odmalowana, w środku zaś zachowało się niewiele z pierwotnego wystroju - ikonostas stoi nowy, a freski niemal całe zniszczono.
Gdy robię zdjęcia do Teresy przyczepia się jakiś facet z pretensjami o brak zakrytej głowy. Ona tłumaczy, że założyła chustę na odkryte ramiona, ale gość sugeruje, że zakryta głowa jest ważniejsza niż zakryte ramiona... To była pierwsza i ostatnia taka sytuacja w świątyniach na tym wyjeździe - należy tu zaznaczyć, że również nie wszystkie miejscowe kobiety były prawidłowo poubierane. No i oczywiście to zawsze mężczyzna wie lepiej jak mają się nosić i co robić panie i to zawsze faceci są najbardziej oburzeni strojami płci przeciwnej... Zastanawiam się też, czy Bóg jest taki wrażliwy, iż mógłby dostać jakiegoś wstrząsu na widok kobiecych włosów?
A tak z innej beczki - w prawosławnych kościołach nie można oprzeć się wrażeniu, że wyznawcy tego odłamu chrześcijaństwa znacznie bardziej przeżywają wizyty niż np. katolicy. Wielokrotne żegnanie się, całowanie ikon, klękanie, nawet leżenie na podłodze - coś takiego widziałem w Europie jedynie w znanych miejscach pielgrzymkowych, a tu są normą nawet w najzwyklejszej cerkwi.
Dla wygody pielgrzymów (albo raczej mnichów) do monastyru ułożono asfalt. Do samej wsi pospólstwo może już jeździć po szutrze .
Kilkadziesiąt kilometrów dalej zjeżdżamy do drugiego monastyru: klasztor Hâncu założono w 1678 roku. Na jego terenie znajduje się starsza cerkiew z XIX wieku oraz nowy sobór, chyba jeszcze nie wykończony.
Monastyr przypomina bardziej sanatorium niż miejsce zamieszkania mniszek. Żółte fasady, mnóstwo kwiatów, jakieś kiczowate elementy urozmaicenia krajobrazu. W sumie za dużo się nie pomyliłem, gdyż od 1956 do 1990 rzeczywiście funkcjonowało tu sanatorium.
W starszej cerkwi nikt nie zwraca uwagi na odkryte głowy czy ramiona. Wnętrze zachowało się w nieporównywalnie lepszym stanie niż w monastyrze Căpriana.
Więcej tu osób niż w poprzednim klasztorze. Spotykamy dwie kobiety mówiące po polsku - jedyny raz w Mołdawii. Są też goście z zagranicy - stoją auta na rosyjskich i ukraińskich blachach. Grupa grubych Ukrainek w sklepie przycerkiewnym jest w takim amoku, że prawie zgniatają Teresę pchając się bez kolejki do kasy...
Nowy sobór wygląda na zamknięty. Ciągnie do niego mnich wraz ze swoim pomocnikiem lub uczniem. Tu też księża lubią młodych chłopców?
Wśród kwiatów kręci się złoty lachon ze swoim pantoflem. Zmusza biednego chłopa do nieustannego fotografowania jej na każdym tle. Darmowa sesja dla panów?
Przed wejściem do auta zaglądam jeszcze do kibelka. Klimat w stylu niezapomnianym .
Dla zaczerpnięcia luftu oglądam spod toalety okolicę. Na lewo widać mały cmentarz zakonnic: groby całe są w kwiatach.
Po powrocie na główną drogę szybko jedziemy przed siebie. Czasem są jednak miejsca tak ładne, że żal byłoby nie stanąć i przez chwilę pogapić się na okolicę.
Spod nadpalonego lasu obserwuję wioskę w dole i otaczające ją wzgórza. Pofałdowanie Mołdawii mocno dało się w kość znajomym, którzy rok temu jeździli po niej na rowerach. Bo przecież w powszechnej opinii Mołdawia jest płaska .
Ciekawe z jakiego powodu zaczął się palić las - człowiek czy sama natura?
W sumie to niezbyt częsty widok w tych stronach, gdyż lasy stanowią zaledwie 9% powierzchni kraju (w Polsce niecałe 30%). Najwięcej ich w centralnej części państwa oraz wzdłuż doliny Prutu przy granicy z Rumunią.
A ta już coraz bliżej... ostatni raz na mołdawskiej ziemi zatrzymuję się kilka kilometrów przed szlabanami granicznymi. Zauważam tu kompleks pamiątkowy poświęcony radzieckiej operacji wojskowej z sierpnia 1944 roku.
Tablica informuje o mogile nieznanego żołnierza, a kiedyś musiał tu płonąć ogień, nie taki wieczny jak widać.
Płaskorzeźba z obrażoną facjatą sołdata została kilka lat temu odnowiona. Czyli dokładnie odwrotnie niż nad Wisłą.
Wspinam się na górę - chodniczek prowadzi wzdłuż pozostałości okopów i kończy się pod sterczącym dumnie na postumencie czołgiem T-34. Lufę wycelował gdzieś w kierunku Rumunii.
Spod czołgu dobrze widać najbliższą miejscowość - Cotul Morii.
Z ciekawostek - doczytałem iż w tej osadzie więcej osób deklaruje się Rumunami niż Mołdawianami. Są też pojedynczy Rosjanie, Ukraińcy, Gagauzi a nawet Bułgarzy. Z boku rozciąga się osiedle nowych domków.
Z nieba leje się żar. Stojące na horyzoncie wiatraki są rumuńskie, a z boku widać już zabudowania przejścia granicznego Leușeni-Albita.
Ciekawe ile tym razem postoimy?
Mołdawianie odprawiają nas dość szybko - gdzieś około dwudziestu minut. Zatrzymujemy się następnie na bezcłówce aby wydać ostatnie leje. Teresa nabywa kilka win z Cricovej, ja sztangę papierosów która kosztuje aż 2,5 euro. Będzie czym częstować znajomych.
Przejeżdżamy rzekę Prut.
Na drugim brzegu nie jest już tak sprawnie - Rumunom ewidentnie się nie spieszy. Są kwadranse, iż nie ruszamy się nawet o centymetr. A wszystko to w masakrycznym upale.
W końcu Teresa stwierdza, że musi do toalety. Oczywiście jak tylko wyszła to sznur samochodów ruszył i znalazłem się przed samym pogranicznikiem .
Rumuński kibel na granicy EU okazał się dziurą w ziemi całkowicie obsraną, aż po ściany. Nie dziwiło więc to, iż niektóre kobiety wychodziły na zewnątrz i zwracały zawartość żołądka, a inne zakładały maseczki.
Kontrola dokumentów poszła szybko. Podchodzi celnik.
- Jest alkohol?
- Wino.
- Wino to nie alkohol. Wódka? - dopytuje dalej.
- Dwie flaszki.
- Papierosy?
- Sztanga ze sklepu bezcłowego.
- Na ile osób?
- Na dwie.
- To za dużo! Można przewieść 40 papierosów na łebka.
- Uuuu.
- Żeby mi to było ostatni raz! - coś sobie zanotował i poszedł dalej.
Później przypomniałem sobie, że owszem - do Unii Europejskiej można wwieść 200 sztuk cygaretów na osobę, ale drogą... lotniczą . Na ziemi obowiązują znacznie mniejsze limity.
Ogólnie to przedostanie się przez granicę zajęło nam ponad 2 godziny! Czyli dłużej niż wjazd kilka dni wcześniej. Na zegarku 16-ta, dzień jeszcze w pełni, ale my przejechaliśmy dopiero 1/4 trasy!
Zatem do wozu i przed siebie bez zbędnych ceregieli. Staję sporadycznie aby sfotografować jakiś widoczek lub mijające nas stado.
Na szczęście rumuńskie drogi są tutaj wyremontowane, więc jedzie się szybko. Drażnią tylko poziome zwalniacze, które umieszczone są przy zakrętach z obu stron jezdni - zatem już za zakrętem nadal słychać charakterystyczne łub-łub-łub.
Okolice są mocno zmęczone upałami. Cieków wodnych jest niedużo i częściowo wyschnięte. Rzeka Seret, dopływ Dunaju (płynie m.in. przez Bukareszt), wygląda jeszcze normalnie.
...ale jej dopływ - Șușița - to już jakiś wąski strumyk, mimo że na mapach zaznaczone jest, iż w tym miejscu ma 200 metrów szerokości.
Krajobraz się zmienia - szerokie przestrzenie zostają za nami, a zaczynają się Karpaty. Góry Vrancea oddzielają historyczną Mołdawię od Siedmiogrodu.
Ponownie zostaję zaskoczony bardzo dobrej jakości drogą. Jest jednak mocno kręta i należy często ściągać nogę z gazu. Nie wszyscy się do tego zastosowali - mijamy roztrzaskany motor i samochód. To było zresztą chyba jedyne miejsce, gdzie widzieliśmy dziś policję.
W Ojduli (węg. Ozsdola - 90% mieszkańców to Madziarzy), pierwszej wiosce po siedmiogrodzkiej stronie, zatrzymuje nas stado krów spędzanych na noc do zagród.
Na początku jest zabawnie, ale krowy ani myślą ustępować miejsca, a siedzący na rowerach pasterze wydają się jakoś mało rozgarnięci. Dopiero wkurzony kierowca ciężarówki trąbiąc toruje sobie drogę między zwierzętami.
Wyjechaliśmy na szeroką dolinę otoczoną ze wszystkich stron siedmiogrodzkimi górami. Dojechaliśmy tutaj w dość niezłym czasie, jest jeszcze jasno.
W głowach mieliśmy już opcję spania na dziko, ale w takiej sytuacji postanawiamy spróbować dotrzeć do wypatrzonego kempingu obok słynnego Râșnova. To kilkadziesiąt kilometrów stąd, a więc względnie blisko.
Braszów mijamy już po ciemku. W Râșnovie doskonale widać zamek chłopski górujący nad miastem, ale ten zostawimy sobie na jutro. Wypatruję jakiś znaków na kemping. Ni ma. Na skrzyżowaniu niemal taranuję nieoświetlony wóz konny. Kur...!
Mijają kilometry bocznej drogi; to miało być gdzieś tutaj. Ale ni ma! Postanawiam zasięgnąć języka w pobliskim pensjonacie. Co prawda cennik w recepcji mają po angielsku, lecz tego języka nikt nie zna. Pokazuję im wydruk z nazwą kempingu - robią wielkie oczy. O niczym takim nie słyszeli!
Chyba jednak zostaje nam nocleg na dziko... Kilkaset metrów od pensjonatu zauważamy drogowskaz na kemping! Psia krew, doskonałą znajomość okolicy mieli w recepcji!
Kemping położony jest w oddaleniu - droga do niego to 2-3 kilometry dziur jak w serze szwajcarskim. Zawieszenie dyszy i jęczy, błagając o litość. Mijamy w ciemnościach dziesiątki namiotów rozbitych na łące - to jest ten kemping? Nie, to Rumunii zorganizowali sobie własne pola biwakowe z okazji zbliżającego się święta państwowego .
W końcu przed 22-gą docieramy do celu. Mam wszystkiego dość. Jest zimno i mokro, bo rosa robi swoje. Na szczęście działa tu niewielki barek, więc udaje mi się jeszcze kupić lane piwo.
W nocy temperatura spada jeszcze bardziej. Rano termometr pokazuje 7 stopni. Lato w pełni. Na szczęście wraz ze słońcem wróciło ciepło, zatem do zwiedzania Siedmiogrodu nie będą nam potrzebne kożuchy i kufaje .
Wśród zabudowy wyróżnia się samotna wieża. Miał to być główny budynek administracyjny miejscowego przemysłu winiarskiego - jego budowę rozpoczęto w 1977 roku, ale już trzy lata później wstrzymano z powodu braku funduszy. Dzisiaj to ruina.
Na horyzoncie widać też blokowiska Kiszyniowa.
A bliżej niewielkie wioski o wdzięcznych nazwach: Nimoreni, Suruceni, Sociteni...
Na tankszteli zalewam bak do pełna - jak już pisałem benzyna kosztuje tu około 3 złotych i jest dobrej jakości.
Przez to wszystko zostaje nam dość sporo lejów - więcej niż planowaliśmy. Gdzie to wydać? Może jakieś pamiątki po drodze? Z tym jest problem, gdyż w Mołdawii przemysł pamiątkowy prawie nie istnieje. Nie widzieliśmy NIGDZIE pocztówek, kalendarzy i tym podobnych gadżetów. Jedynie magnesy na lodówki - te są oferowane masowo, zupełnie jakby każdy miał sobie obkleić całą kuchnię.
Dzisiejszy dzień - sobota - to przede wszystkim siedzenie za kółkiem: chcemy dotrzeć aż do Siedmiogrodu, a to ponad 450 kilometrów. Nie rezygnujemy jednak całkowicie ze zwiedzania: niedaleko Kiszyniowa znajduje się monastyr Condriţa obok wioski o tej samej nazwie.
Klasztor powstał w 1783 roku z inicjatywy pobliskiego (i chyba najbardziej znanego w Republice Mołdawii) monastyru Căpriana. Niestety po okresie komunistycznym, kiedy to urządzono w nim obóz dla pionierów, jest trochę podupadły. Główna cerkiew została połowicznie (dosłownie) odmalowana, w środku zaś zachowało się niewiele z pierwotnego wystroju - ikonostas stoi nowy, a freski niemal całe zniszczono.
Gdy robię zdjęcia do Teresy przyczepia się jakiś facet z pretensjami o brak zakrytej głowy. Ona tłumaczy, że założyła chustę na odkryte ramiona, ale gość sugeruje, że zakryta głowa jest ważniejsza niż zakryte ramiona... To była pierwsza i ostatnia taka sytuacja w świątyniach na tym wyjeździe - należy tu zaznaczyć, że również nie wszystkie miejscowe kobiety były prawidłowo poubierane. No i oczywiście to zawsze mężczyzna wie lepiej jak mają się nosić i co robić panie i to zawsze faceci są najbardziej oburzeni strojami płci przeciwnej... Zastanawiam się też, czy Bóg jest taki wrażliwy, iż mógłby dostać jakiegoś wstrząsu na widok kobiecych włosów?
A tak z innej beczki - w prawosławnych kościołach nie można oprzeć się wrażeniu, że wyznawcy tego odłamu chrześcijaństwa znacznie bardziej przeżywają wizyty niż np. katolicy. Wielokrotne żegnanie się, całowanie ikon, klękanie, nawet leżenie na podłodze - coś takiego widziałem w Europie jedynie w znanych miejscach pielgrzymkowych, a tu są normą nawet w najzwyklejszej cerkwi.
Dla wygody pielgrzymów (albo raczej mnichów) do monastyru ułożono asfalt. Do samej wsi pospólstwo może już jeździć po szutrze .
Kilkadziesiąt kilometrów dalej zjeżdżamy do drugiego monastyru: klasztor Hâncu założono w 1678 roku. Na jego terenie znajduje się starsza cerkiew z XIX wieku oraz nowy sobór, chyba jeszcze nie wykończony.
Monastyr przypomina bardziej sanatorium niż miejsce zamieszkania mniszek. Żółte fasady, mnóstwo kwiatów, jakieś kiczowate elementy urozmaicenia krajobrazu. W sumie za dużo się nie pomyliłem, gdyż od 1956 do 1990 rzeczywiście funkcjonowało tu sanatorium.
W starszej cerkwi nikt nie zwraca uwagi na odkryte głowy czy ramiona. Wnętrze zachowało się w nieporównywalnie lepszym stanie niż w monastyrze Căpriana.
Więcej tu osób niż w poprzednim klasztorze. Spotykamy dwie kobiety mówiące po polsku - jedyny raz w Mołdawii. Są też goście z zagranicy - stoją auta na rosyjskich i ukraińskich blachach. Grupa grubych Ukrainek w sklepie przycerkiewnym jest w takim amoku, że prawie zgniatają Teresę pchając się bez kolejki do kasy...
Nowy sobór wygląda na zamknięty. Ciągnie do niego mnich wraz ze swoim pomocnikiem lub uczniem. Tu też księża lubią młodych chłopców?
Wśród kwiatów kręci się złoty lachon ze swoim pantoflem. Zmusza biednego chłopa do nieustannego fotografowania jej na każdym tle. Darmowa sesja dla panów?
Przed wejściem do auta zaglądam jeszcze do kibelka. Klimat w stylu niezapomnianym .
Dla zaczerpnięcia luftu oglądam spod toalety okolicę. Na lewo widać mały cmentarz zakonnic: groby całe są w kwiatach.
Po powrocie na główną drogę szybko jedziemy przed siebie. Czasem są jednak miejsca tak ładne, że żal byłoby nie stanąć i przez chwilę pogapić się na okolicę.
Spod nadpalonego lasu obserwuję wioskę w dole i otaczające ją wzgórza. Pofałdowanie Mołdawii mocno dało się w kość znajomym, którzy rok temu jeździli po niej na rowerach. Bo przecież w powszechnej opinii Mołdawia jest płaska .
Ciekawe z jakiego powodu zaczął się palić las - człowiek czy sama natura?
W sumie to niezbyt częsty widok w tych stronach, gdyż lasy stanowią zaledwie 9% powierzchni kraju (w Polsce niecałe 30%). Najwięcej ich w centralnej części państwa oraz wzdłuż doliny Prutu przy granicy z Rumunią.
A ta już coraz bliżej... ostatni raz na mołdawskiej ziemi zatrzymuję się kilka kilometrów przed szlabanami granicznymi. Zauważam tu kompleks pamiątkowy poświęcony radzieckiej operacji wojskowej z sierpnia 1944 roku.
Tablica informuje o mogile nieznanego żołnierza, a kiedyś musiał tu płonąć ogień, nie taki wieczny jak widać.
Płaskorzeźba z obrażoną facjatą sołdata została kilka lat temu odnowiona. Czyli dokładnie odwrotnie niż nad Wisłą.
Wspinam się na górę - chodniczek prowadzi wzdłuż pozostałości okopów i kończy się pod sterczącym dumnie na postumencie czołgiem T-34. Lufę wycelował gdzieś w kierunku Rumunii.
Spod czołgu dobrze widać najbliższą miejscowość - Cotul Morii.
Z ciekawostek - doczytałem iż w tej osadzie więcej osób deklaruje się Rumunami niż Mołdawianami. Są też pojedynczy Rosjanie, Ukraińcy, Gagauzi a nawet Bułgarzy. Z boku rozciąga się osiedle nowych domków.
Z nieba leje się żar. Stojące na horyzoncie wiatraki są rumuńskie, a z boku widać już zabudowania przejścia granicznego Leușeni-Albita.
Ciekawe ile tym razem postoimy?
Mołdawianie odprawiają nas dość szybko - gdzieś około dwudziestu minut. Zatrzymujemy się następnie na bezcłówce aby wydać ostatnie leje. Teresa nabywa kilka win z Cricovej, ja sztangę papierosów która kosztuje aż 2,5 euro. Będzie czym częstować znajomych.
Przejeżdżamy rzekę Prut.
Na drugim brzegu nie jest już tak sprawnie - Rumunom ewidentnie się nie spieszy. Są kwadranse, iż nie ruszamy się nawet o centymetr. A wszystko to w masakrycznym upale.
W końcu Teresa stwierdza, że musi do toalety. Oczywiście jak tylko wyszła to sznur samochodów ruszył i znalazłem się przed samym pogranicznikiem .
Rumuński kibel na granicy EU okazał się dziurą w ziemi całkowicie obsraną, aż po ściany. Nie dziwiło więc to, iż niektóre kobiety wychodziły na zewnątrz i zwracały zawartość żołądka, a inne zakładały maseczki.
Kontrola dokumentów poszła szybko. Podchodzi celnik.
- Jest alkohol?
- Wino.
- Wino to nie alkohol. Wódka? - dopytuje dalej.
- Dwie flaszki.
- Papierosy?
- Sztanga ze sklepu bezcłowego.
- Na ile osób?
- Na dwie.
- To za dużo! Można przewieść 40 papierosów na łebka.
- Uuuu.
- Żeby mi to było ostatni raz! - coś sobie zanotował i poszedł dalej.
Później przypomniałem sobie, że owszem - do Unii Europejskiej można wwieść 200 sztuk cygaretów na osobę, ale drogą... lotniczą . Na ziemi obowiązują znacznie mniejsze limity.
Ogólnie to przedostanie się przez granicę zajęło nam ponad 2 godziny! Czyli dłużej niż wjazd kilka dni wcześniej. Na zegarku 16-ta, dzień jeszcze w pełni, ale my przejechaliśmy dopiero 1/4 trasy!
Zatem do wozu i przed siebie bez zbędnych ceregieli. Staję sporadycznie aby sfotografować jakiś widoczek lub mijające nas stado.
Na szczęście rumuńskie drogi są tutaj wyremontowane, więc jedzie się szybko. Drażnią tylko poziome zwalniacze, które umieszczone są przy zakrętach z obu stron jezdni - zatem już za zakrętem nadal słychać charakterystyczne łub-łub-łub.
Okolice są mocno zmęczone upałami. Cieków wodnych jest niedużo i częściowo wyschnięte. Rzeka Seret, dopływ Dunaju (płynie m.in. przez Bukareszt), wygląda jeszcze normalnie.
...ale jej dopływ - Șușița - to już jakiś wąski strumyk, mimo że na mapach zaznaczone jest, iż w tym miejscu ma 200 metrów szerokości.
Krajobraz się zmienia - szerokie przestrzenie zostają za nami, a zaczynają się Karpaty. Góry Vrancea oddzielają historyczną Mołdawię od Siedmiogrodu.
Ponownie zostaję zaskoczony bardzo dobrej jakości drogą. Jest jednak mocno kręta i należy często ściągać nogę z gazu. Nie wszyscy się do tego zastosowali - mijamy roztrzaskany motor i samochód. To było zresztą chyba jedyne miejsce, gdzie widzieliśmy dziś policję.
W Ojduli (węg. Ozsdola - 90% mieszkańców to Madziarzy), pierwszej wiosce po siedmiogrodzkiej stronie, zatrzymuje nas stado krów spędzanych na noc do zagród.
Na początku jest zabawnie, ale krowy ani myślą ustępować miejsca, a siedzący na rowerach pasterze wydają się jakoś mało rozgarnięci. Dopiero wkurzony kierowca ciężarówki trąbiąc toruje sobie drogę między zwierzętami.
Wyjechaliśmy na szeroką dolinę otoczoną ze wszystkich stron siedmiogrodzkimi górami. Dojechaliśmy tutaj w dość niezłym czasie, jest jeszcze jasno.
Braszów mijamy już po ciemku. W Râșnovie doskonale widać zamek chłopski górujący nad miastem, ale ten zostawimy sobie na jutro. Wypatruję jakiś znaków na kemping. Ni ma. Na skrzyżowaniu niemal taranuję nieoświetlony wóz konny. Kur...!
Mijają kilometry bocznej drogi; to miało być gdzieś tutaj. Ale ni ma! Postanawiam zasięgnąć języka w pobliskim pensjonacie. Co prawda cennik w recepcji mają po angielsku, lecz tego języka nikt nie zna. Pokazuję im wydruk z nazwą kempingu - robią wielkie oczy. O niczym takim nie słyszeli!
Chyba jednak zostaje nam nocleg na dziko... Kilkaset metrów od pensjonatu zauważamy drogowskaz na kemping! Psia krew, doskonałą znajomość okolicy mieli w recepcji!
Kemping położony jest w oddaleniu - droga do niego to 2-3 kilometry dziur jak w serze szwajcarskim. Zawieszenie dyszy i jęczy, błagając o litość. Mijamy w ciemnościach dziesiątki namiotów rozbitych na łące - to jest ten kemping? Nie, to Rumunii zorganizowali sobie własne pola biwakowe z okazji zbliżającego się święta państwowego .
W końcu przed 22-gą docieramy do celu. Mam wszystkiego dość. Jest zimno i mokro, bo rosa robi swoje. Na szczęście działa tu niewielki barek, więc udaje mi się jeszcze kupić lane piwo.
W nocy temperatura spada jeszcze bardziej. Rano termometr pokazuje 7 stopni. Lato w pełni. Na szczęście wraz ze słońcem wróciło ciepło, zatem do zwiedzania Siedmiogrodu nie będą nam potrzebne kożuchy i kufaje .
Czyli w Polsce jeszcze ni ma tak źle ;) Z kolei tam pogoda pewniejsza :)
OdpowiedzUsuńPolskę wypadałoby jednak porównywać z krajami bogatszymi, aby równać w górę, a nie w dół :D
UsuńZ pogodą mieliśmy szczęście ogólnie, bo i tam potrafi ładnie się zepsuć...
Dzięki za relację. Właśnie we wtorek startujemy do Kiszyniowa przez Satu Mare, Sapantę i Albitę. W planach Kiszyniów i piwnice :-) Następnie powrót do Rumunii i dalej do Bułgarii, również przez Albitę. Trochę ta Mołdawia nam nieznana i mam nadzieję, że auto przetrwa -)
OdpowiedzUsuńAuto pewnie przetrwa, nie jest tam aż tak tragicznie. Tylko czy czasem wjazd przez Albitę nie będzie taką drogą naokoło?
Usuń