Przekroczenie granicy rumuńsko-serbskiej zajmuje nam krócej niż pięć
minut. Cieszę się, bo po cofnięciu zegarków mamy jeszcze całkiem młodą
godzinę, ledwie szesnastą trzydzieści, więc jest szansa, że na nocleg dotrzemy
dość wcześnie. Szybko okaże się jednak, że pogoda ma w tej kwestii inne zdanie.
W Rumunii przez ostatnie dwa dni męczyły upały z temperaturą powyżej
czterdziestu stopni, na dziś w serbskiej Wojwodinie zapowiadano burze. I
rzeczywiście godzinę temu niebo się zaciągnęło, ale nadal jest upalnie.
Przemykamy przez pierwszą wioskę - Kaluđerovo (Калуђерово, Szőlőshegy, Rebenberg). Rok temu kręciłem się po niej na rowerze. Wtedy też zbierało się na burze,
ale w końcu przeszła bokiem.
Dziś raczej nie przejdzie. Niebo na horyzoncie jest ciemne jak serca
polityków. Po wyjeździe na otwartą przestrzeń uderza w nas silny boczny wiatr.
Od południa, od strony rumuńskich gór, widzimy wielką szarą chmurę, która
porusza się przy gruncie i połyka nadgraniczną wioskę. Szybko porusza się w
naszą stronę. "Co to ma być"? - zastanawiamy się i dodaję gazu. Okazuje się,
że to wiatr zabiera ze sobą wszystko, co leży na ziemi i niesie dalej, w tym
wszystkie resztki, jakie zostały na polach. Nie wygląda to dobrze, jak nas
rąbnie jakimś świństwem, to będzie nieciekawie!

















































