czwartek, 19 czerwca 2025

Z plecakiem przez Ruś (2): Wielkie Oczy i okolice.

Wielkie Oczy (Великі Очі) to wioska położona przy granicy z Ukrainą: od głównego placu do słupków granicznych są ledwie dwa kilometry. Kiedyś posiadały prawa miejskie, ale po Wielkiej Wojnie podupadły i straciły je w 1935 roku. Pozostały siedzibą gminy, choć ta posiadała inny kształt niż obecnie, bowiem w 1945 pięć wiosek na wschód od Wielkich Oczu przyłączono do Kraju Rad.
Intrygująca jest jej nazwa. W czasie rozmowy z pracownikami zakładu pogrzebowego w Łukawcu dowiedziałem się, że pochodzi ona od dwóch stawów, które z lotu ptaka wyglądały jak wielkie oczy. No tak, ale pojawiła się on już w XVI wieku i wówczas raczej nikt nie wiedział, jak coś wygląda z lotu ptaka. Bardziej prawdopodobna jest wersja, że patrzono na nie nie z wysokości, ale z pewnej odległości: dwa stawy w połączeniu z zarośniętą groblą wyglądały jak ludzka twarz. Oryginalne stawy dawno przestały istnieć, lecz planuje się ich rekonstrukcję albo nawet już ponownie je wykopano.

Miejscowy, z którym jechaliśmy z Bożeną stopem, wysadza nas na rynku. Jego kształt ma sugerować dawny małomiasteczkowy charakter, ale część zajmuje park, więc nie jest to aż tak oczywiste.


Bozia rusza na spacer, a ja kupuję piwo i siadam na ławce przed sklepem, obserwując niewielki ruch uliczny. W pewnym momencie pojawia się wóz Straży Granicznej, zatrzymują się, bo funkcjonariuszka chce zrobić zakupy. Jej kolega za kółkiem zobaczył obcą twarz i od razu podszedł z notesikiem.
- Chcielibyśmy wiedzieć, gdzie będziecie spali - rzucił, gdy wyjaśniłem, co tu robimy. - To w związku z eee... ehmmm... uuuu.... akcją w pobliżu granicy - wykrztusił zmieszany. 
Podaję mu przybliżone szczegóły, on z kolei pokazuje mi karteczkę z numerem telefonu i prosi, aby jutro zadzwonić, gdy będziemy się kręcić w newralgicznych miejscach. Muszą mieć kryzys finansowy, bo zazwyczaj taki suvenir dostawałem na wyłączność, a tutaj musi wystarczyć mi jego zdjęcie 😛.

Bożena wraca i teraz ja ruszam na spacer po uliczkach śladami wielokulturowej przeszłości wioski.
Słownik geograficzny Królestwa Polskiego informuje, że pod koniec XIX wieku mieszkało w Wielkich Oczach prawie dwa tysiące osób. Połowa wyznawała judaizm, reszta katolicyzm, przy czym więcej rzymski. Co ciekawe, autorzy twierdzili, że niemal wszyscy są Polakami, a więc większość żydów i unitów uznano za swoich rodaków. W XX wieku byłoby to nie do pomyślenia, a i zapewne sami zainteresowani niekoniecznie się z tym zgadzali. W okresie międzywojennym proporcje się zmieniły: liczba wyznawców judaizmu spadła o połowę, rzymscy katolicy (w domyśle: Polacy), wysunęli się na pierwsze miejsce. Grekokatolicy (Ukraińcy/Rusini) zajmowali trzecie miejsce, lecz nadal były ich ponad trzy setki. Druga wojna światowa przeorała wszystko: Żydzi zostali albo wymordowani na miejscu albo wywiezieni do obozów, Ukraińców wypędzono. Współczesne Wielkie Oczy są senną mieściną, która nie ma nawet tysiąca mieszkańców. Na szczęście niektóre pamiątki po dawnych sąsiadach zostały: okazała synagoga z 1910 stoi przy samym rynku. Za PRL-u pełniła różne role, łącznie ze skupem jaj, obecnie mieści bibliotekę.


Cerkiew św. Mikołaja Cudotwórcy z 1925 roku, jedyna w województwie i jedna z nielicznych w Polsce (albo nawet jedyna) zbudowana w stylu szachulcowym. Niestety, mocno zaniedbana.


środa, 11 czerwca 2025

Z plecakiem przez Ruś (1): Lubaczów - Szczutków - Łukawiec.

Wiosną często używam słowa "tradycyjnie". Zwłaszcza w maju: w tym miesiącu tradycyjnie odbywa się nasza wędrówka wzdłuż granic Polski. Początkowo były to granice wschodnie, teraz wschodnia i północna, ponieważ tradycyjnie jednego roku chodzimy na południu, a drugiego na północy. Ponieważ w 2024 roku kręciliśmy się po Mazurach, to w obecnym wypadłoby wrócić w dolne rejony kraju. Dwa lata temu było to Roztocze i skończyliśmy wyjazd w Gorajcu. Tym razem chcemy zacząć w nieodległym od niego Lubaczowie. Patrząc na krainy historyczne to będziemy już piąty raz na Rusi Czerwonej, konkretnie odwiedzimy dawne ziemie bełską i przemyską. Biorąc pod uwagę podział geograficzny, to niemal cały mój pobyt będzie na Płaskowyżu Tarnogrodzkim.

Nietypowo dla nas ruszamy w poniedziałek. Inną zmianą jest ta, że nie musimy się już telepać przez pół Polski, tylko wystarczy jeden pociąg w kierunku Przemyśla plus jedna przesiadka. Jako pierwsza podróż zaczyna Buba, zbierając po drodze kolejne dwie osoby. Ja wchodzę na pokład cugu godzinę po niej, lecz spotkamy się dopiero wieczorem. W tym przypadku samotna podróż jest mi na rękę, bo będę próbował trochę odespać nockę, ale w polskich pociągach jest to ostatnio trudne: ścisk, hałas, czasem smród, pielgrzymki ludów w jedną i drugą stronę. Do tego konduktorzy dostali słowotoku: nieustannie, niekiedy co kilka minut, trzeba po raz kolejny witać pasażerów, przypominać o następnej stacji, powtórzyć, że się zbliżamy, zasugerować zabranie bagażów i bycie uważnym, pożegnać i podziękować, a wszystko to przy głośnikach podkręconych tak, jakby cały skład zabrał ze sobą wyłącznie osoby z przytępionym słuchem albo imbecyli. Co prawda społeczeństwo ponoć teraz mocno głupieje, ale to jednak lekka przesada. Efekt był taki, że przez pięć godzin podróży spałem może godzinę. 

Pogodę na ten dzień zapowiadano bardzo zmienną. Na Śląsku jeszcze świeciło słońce, w Małopolsce nadciągnęły chmury. Przypadek? Im bardziej na wschód, tym bardziej pachnie deszczem. Na horyzoncie coraz bardziej ciemno.


Wysiadam w Jarosławiu (Ярослав). W mieście, którego patronem jest prezes z Żoliborza, mam około dwudziestu minut. Zrobiło się zimno, siąpi. Jarosław jest istotnym węzłem komunikacyjnym, co chwilę przyjeżdża jakiś autobus. Niestety, ja muszę wsiąść do busika, w którym ledwo się mieszczą wszyscy chętni. Dodatkowo każdy z nich uparł się, aby zabrać do środka bagaże, więc ciężko nawet przejść, bo wszędzie walają się torby.


Po drodze dopada nas straszliwa ulewa, widoczność spada do kilku metrów. Potem jednak wychodzi słońce, które wita mnie w okolicach dworca kolejowego w Lubaczowie (Любачів).


czwartek, 5 czerwca 2025

Ondavská vrchovina (2): Stebnícka Magura - Bardejovské Kúpele - Kamenná Hora.

Opuszczając Zborov w kierunku zachodnim za pomocą Cesty Hrdinov SNP idziemy najpierw  kilka kilometrów doliną bezimiennego potoku (a przynajmniej na mapach nie ma on nazwy). Jest pusto i cicho, nawet ptaki rzadko się odzywają, czując zbliżający się wieczór. Powoli nabieramy wysokości, lecz prawdziwe wspinanie zostanie na koniec. 


Przy rozwidleniu szlaków Pod Magurou zarządzamy przerwę. Zostały nam do przejścia ledwie dwa kilometry, lecz ponad trzysta metrów przewyższenia, więc dostaniemy w kość. Po chwili Bastek stwierdza, że musi zagotować sobie kawę. Widząc mój wzrok proponuje, abym ruszył do przodu, a on zbierze się później, gdy się napije i oporządzi. To dobry pomysł: każdy pójdzie swoim tempem, nie męcząc się niepotrzebnie. Zarzucam plecak i przecinam las; ścieżka momentami jest dość zarośnięta, a oznaczenia zaczynają się gubić. W pewnym momencie znikają w ogóle, więc cofam się w ich poszukiwaniu. Nagle wieczorną ciszę przerywa głośny ryk przypominający jelenia, a potem szczekanie. To chyba nie pora na rykowisko, więc trochę dziwne.
Odnajduję szlak, okazuje się, że przegapiłem odbicie w górę. Dzwonię do Bastka.
- Już idę - sapie w telefon. - Słyszałeś te odgłosy?!
- Pewnie jeleń.
- Albo wilk gonił jelenia, bo potem była jakaś ucieczka czy szamotanina w krzakach.
Zwierzę lub zwierzęta zaczęły ryczeć tak blisko rozwidlenia, że Bastek zerwał się z petardami przygotowanymi na niedźwiedzie. Na szczęście miś to nie był.
Powoli gramolę się na grzbiet. Słowacy byli tak mili, że szlak wytyczyli zakosami, nie trzeba cisnąć na pałę, ale i tak idzie się wolno. Ze Zborova zaczynają dobiegać dźwięki głośnej, skocznej muzyki i dudnią w powietrzu przez dobry kwadrans. Robi się coraz ciemniej, ale jeszcze widać na tyle, że czołówka zostaje w plecaku. Aparatu nawet nie wyciągam, nie ma co fotografować, zresztą nie ma na to siły.
Piętnaście minut przed godziną dziewiątą osiągam dzisiejszy cel: Stebnícką Magurę. Do niedawna był to szczyt zupełnie niewidokowy: porośnięty całkowicie lasem i z niedostępnym nadajnikiem. Jedyną infrastrukturą była nieosłonięta wiata. Jesienią ubiegłego roku otwarto na nim wieżę widokową, u której podstawy znajduje się coś w rodzaju domku, będącego obudową schodów. W domku tym wypatrzyłem sobie miejsce noclegowe, choć jeszcze miesiąc temu nie było żadnych zdjęć jak on wygląda wewnątrz i czy się do tego nadaje. Pierwsze co robię po zdobyciu szczytu, to zsuwam plecak pod wiatą i zaglądam do wieży. Plac na nocleg będzie, to najważniejsze.
Stwierdzam, że chwilę odsapnę, po czym cofnę się po Bastka, może mu pomogę z plecakiem albo coś. Ku mojemu zdumieniu Bastek właśnie podchodzi do wiaty, pięć minut po mnie! Co prawda trochę błądziłem, ale i tak jestem zaskoczony jego tempem.
- Szedłem wolno, lecz bez przystanków - tłumaczy.
To zupełna odwrotność mojej techniki: ja cisnę póki mam siłę, następnie krótki postój na oddech, znowu cisnę, znowu postój i tak dalej. Jak widać w tym przypadku oba sposoby okazały się skuteczne 😏.

Wychodzimy na górną platformę wieży. Większość nieba ogarnęła już ciemność. Rozświetlony Bardejów wygląda jak prawdziwa metropolia, choć to tylko miasto powiatowe. Za wzgórzami widać mniejsze miejscowości, a na horyzoncie świeci się nadajnik Dubník, oddalony o prawie pięćdziesiąt kilometrów.


Na zachodzie jest jeszcze jasno. Zastanawialiśmy się co to za źródło światła na jednej z górek, nawet po zapadnięciu całkowitych ciemności przebijało się przez drzewa. Tymczasem to okolice Krynicy-Zdrój: Góra Parkowa lub Ścieżka w Koronach Drzew.


czwartek, 29 maja 2025

Ondavská vrchovina (1): Bardejov - Zborovský hrad - Zborov.

Bardejów (po polsku także Bardiów, lecz nie podoba mi się ta wersja, słow. Bardejov, węg. Bártfa, niem. Bartfeld) to znana miejscowość na słowackiej mapie. Zwłaszcza często docierają tu turyści z Polski, bo od granicy dzieli ją ledwie dwadzieścia kilometrów. Co prawda naszym głównym celem są okoliczne góry, ale wypadałoby zajrzeć chociaż na chwilę do centrum, zwłaszcza, że Bastek tu jeszcze nie był. Objuczeni plecakami walimy zatem w stronę starówki.


Miasto wpisano na listę dziedzictwa UNESCO z powodu średniowiecznego jądra otoczonego murami miejskimi. To m.in. pokłosie upadku miasta, który dotknął Bardejów, jak i cały Szarysz w XVIII i XIX wieku: ominęła go intensywna industrializacja, która zazwyczaj oznaczała burzenie niepotrzebnych zabytków. Bardejów ominęły też zniszczenia obu wojen światowych, chociaż podczas tej pierwszej na krótko zajęli go Rosjanie, a potem odbiły wojska austro-węgierskie. 
Mury obronne uznawane są za najlepiej zachowane w całej Słowacji. Ich budowę rozpoczęto w XIV wieku z polecenia króla Ludwika (Węgierskiego), zakończono w XVI. Pierwotnie posiadały dwadzieścia trzy baszty, przetrwało do naszych czasów dwanaście, a dodatkowo zrekonstruowano kolejnych dziewięć. Na pierwszym zdjęciu Baszta Piwowarów (Bašta pivovarníkov) - nazwa wskazuje, iż utrzymywał ją cech browarników. Na kolejnym Wielka i Mała Baszta (Hrubá a Malá bašta), ta druga częściowo zrekonstruowana. 



Rynek jak zwykle z nieco senną atmosferą. Rzeźba kata jest uwielbiana przez turystów, prawie wszyscy robią sobie z nią fotki. Prawie, bo my nie 😏. Główne obiekty głównego placu to gotycko-renesansowy ratusz i bazylika św. Idziego (dom sv. Egídia).




sobota, 17 maja 2025

Słowacka majówka: pociągi, knajpy i Predný Čebrať.

Ani się człowiek obejrzał, a znowu minął rok i nadszedł czas majówki! Tradycyjnie oznacza to u mnie Słowację i góry, choć nie tylko. Również tradycyjnie moja majówka nie zawiera się w ramach czasowych tej z kalendarza, zaczynam ją wcześniej albo później. Początkowo mieliśmy ruszyć z Bastkiem we wtorek 29 kwietnia, ale oznaczało to pobudkę w środku nocy, aby zdążyć na pociąg o szóstej rano. Ostatecznie okazało się, że możemy jechać już dzień wcześniej - co prawdę będę lekko niewyspany po nocce, ale zyskujemy połowę poniedziałku!

Od momentu wyjazdu z domu do momentu wejścia na właściwy szlak minęła... ponad doba 😛. Nie dlatego, że tak daleko musieliśmy jechać, choć sama podróż takie trwała wiele godzin - po prostu nigdzie nam się nie spieszyło. Czasem ludzie pytają, czy nie szkoda mi czasu i pieniędzy, aby tak dużo czasu spędzać w podróży na "pierdołach", zamiast od razu walić w góry. Mogę wówczas odpowiedzieć pytaniem na pytanie, czy im nie szkoda czasu i pieniędzy, aby skupiać się jedynie na górach, ignorując wszystko inne. Dla mnie szlaki i szczyty nigdy nie były jedynym celem samym w sobie, zawsze ważna była też cała otoczka. Tak też było i w 2025 roku: przez tę dobę odwiedziliśmy kilka dworców, kilka knajp, mieliśmy kilka ciekawych spotkań, jechaliśmy kilkoma pociągam z pięknymi widokami, a był też całkiem fajny akcent górski. Czyli dla każdego coś miłego.


W poniedziałkowe wczesne popołudnie meldujemy się w Boguminie, gdzie zostawiamy auto na znanym nam parkingu osiedlowym, licząc, że okoliczni Cyganie i tym razem się na nie nie połaszą. Niestety, przybyliśmy do miasta nad Olzą zbyt późno, więc prysła nadzieja na spokojne wypicie pierwszego piwa w spelunce, a nawet na większe zakupy, bo kasa była całkowicie zablokowana przez mniejszość romską. Kilka rzeczy udało mi się nabyć w biegu dopiero w dworcowym sklepiku. Mimo tego pośpiechu humory dopisują, bo zaczyna się kolejna wiosenna przygoda!


środa, 14 maja 2025

Wielkanocny poniedziałek na przełęczy Pustevny.

W wielkanocny poniedziałek, zamiast przyjmować kolejne kalorie, postanowiliśmy je spalić! I to całą rodziną, ponieważ po raz pierwszy od dawna zabrała się z nami w góry moja mama! W takiej sytuacji musiałem wymyślić jakieś sensowne miejsce w czeskich Beskidach, najlepiej z możliwością wjazdu kolejką. Ten drugi warunek ograniczał listę do zaledwie dwóch pozycji: Javorový i przełęcz Pustevny. Wybrałem tę drugą opcję, ponieważ zakładałem, iż tłumy turystów łatwiej się tam rozejdą niż na Javorovým.

Wbrew obawom nie było problemów ze znalezieniem wolnego miejsca na parkingu w Trojanovicach. Ba, było na nim mniej samochodów, niż podczas naszej ostatniej zmotoryzowanej wizyty w czasie zwykłej, nieświątecznej niedzieli. Płacimy za parking, przebieramy się i można uderzać w stronę dolnej stacji kolejki. Razem z nami ciągnie sporo osób, ale wkrótce się ten tłumek urywa.


Przy kasie zaczepia nas rodzina z Polski i chce odsprzedać jeden bilet, bo kasjerka źle ich policzyła. Kręcimy głową, gdyż tata płaci tu kartą, aby gotówka została do użycia w lokalach gastronomicznych. Odchodzą niepocieszeni, ale po chwili wracają i dają mi ten bilet.
- My i tak nie skorzystamy.
Miło i trochę tak głupio. Myślałem, że może spotkamy ich na górze i chociaż postawimy coś do picia, lecz już na nich nie trafimy.
Kolejka linowa na przełęcz to dwuosobowe krzesełka, strasznie wolne. Uruchomiono ją w 1940 roku jako pierwszy taki obiekt w Europie. Choć obecna konstrukcja pochodzi z lat 80., to sprawia wrażenie znacznie starszej, trzeszcząc wznosi się w górę, po czym zniża się w dół prawie dotykając ziemi. W ten sposób pokonuje czterysta metrów przewyższenia. Gołym okiem widać, że jest stromo.




środa, 7 maja 2025

Mysłowice, miasto przy Trójkącie.

Co roku w Wielką Sobotę staram się zwiedzić jakieś górnośląskie zakątki. Tym razem wybrałem Mysłowice (Myslowitz). Liczące ponad siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców miasto wydaje się być w cieniu innych ośrodków czarnego Śląska. Może jednak w przyszłości odegrać bardzo ważną rolę z racji swojego położenia: ponieważ na długim odcinku graniczy z Sosnowcem, więc w razie wybuchu wojny z Zagłębiem będzie musiało przyjąć na siebie pierwsze uderzenie 😏.


Centrum Mysłowic to także strefa nadgraniczna: rynek od Przemszy, która oddziela Śląsk i Małopolskę, dzieli zaledwie dwieście metrów. Parkujemy niedaleko, na ulicy Towarowej (kiedyś Güterbahnhofstrasse). Zaraz obok nas jest komisariat policji, dalej kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa oraz Sąd Rejonowy.


Kościół z najwyższą w mieście wieżą zostawimy na koniec wizyty w centrum. Najpierw pójdziemy w kierunku północnym, wzdłuż torów i starych kamienic...


...po czym skręcimy w prawo, aby nawiedzić inną świątynię: kościół Narodzenia NMP, najstarszy w Mysłowicach. Jego początki sięgają XIV wieku (wtedy też prawdopodobnie miała miejsce lokacja miasta na prawie magdeburskim), obecny wygląd to efekt renesansowej przebudowy.


sobota, 26 kwietnia 2025

Rowerowo wokół Łambinowic i Tułowic.

Wysiadam z pociągu w Łambinowicach (Lamsdorf). Tym razem nie będę zwiedzał terenów dawnych obozów jenieckich, mam zamiar pokręcić się po okolicy na kole. 
Łambinowicki dworzec to typowa pruska konstrukcja z XIX wieku, na ścianach zachowały się jeszcze ślady niemieckich napisów. Przy okazji można dowiedzieć się, gdzie wylądowały drzewa z wyciętych lasów: gromadzą je tutaj.



Początkowo planowałem przejechać przez centrum wioski, ale zmieniam zdanie i postanawiam od razu ją opuścić, kierując się na południe. Przez długi czas będzie mi dziś towarzyszył widok na Sudety z odległą o zaledwie trzydzieści kilometrów Biskupią Kopą.


Pierwsza odwiedzana przeze mnie miejscowość to Wierzbie (Wiersbel, Weidengut). Na skrzyżowaniu z drogą wojewódzką fotografuję krzyż, postawiony w 1946 "z prośbą o błogosławieństwo pracy w duchu Rz-Kat kościoła". Podejrzewam, że krzyż jest w rzeczywistości starszy i po prostu "zagospodarowano" dzieło poprzednich, niemieckich mieszkańców.


piątek, 18 kwietnia 2025

Śląskie niedaleko: z Polskiej Cerekwi nad Odrę w Grzegorzowicach.

Kierując się w stronę granicy czeskiej wielokrotnie przejeżdżałem przez Polską Cerekiew (Groß Neukirch), położoną przy drodze krajowej wioskę w powiecie kędzierzyńsko-kozielskim. Za każdym razem moją uwagę przykuwała masywna, ceglana bryła zamku i obiecywałem sobie, że kiedyś stanę i obejrzę ją sobie na spokojnie. Obietnicy dotrzymałem w pewną marcową sobotę, parkując w pobliżu urzędu gminy. Jego najbliższa okolica wygląda jak spełniony sen polskiego urzędnika: zero drzew, tylko goły bruk i płyty!


Zamek stoi w parku, gdzie na szczęście ostała się roślinność. Z daleka prezentuje się całkiem okazale.


Po bliższym spojrzeniu można dostrzec, że to częściowa rekonstrukcja. Obiekt wzniesiono być może w późnym średniowieczu, a w XVII wieku ród Opersdorffów przebudował go w stylu renesansowym. Później gospodarzyli w nim i dodawali swoje poprawki rodziny von Gaschin i Seherr-Thoß, wreszcie hrabiowie von Matuschka. W 1945 roku zamek spłonął. I tu pojawiają się różne wersje tego wydarzenia. Najpopularniejsza brzmi, że stał się po prostu ofiarą przechodzenia frontu. Ale znalazłem także informacje, potwierdzane ponoć przez mieszkańców, że podpalił go sam właściciel, aby nie dostał się w ręce wroga. Problem w tym, że Hans Eberhard, który jest wspominany jako ostatni pan na zamku, miał na froncie wschodnim dostać się do niewoli radzieckiej i tam umrzeć. Nie mógł więc tego uczynić osobiście. Być może jednak posiadał rodzinę, która została w Groß Neukirch i nie łudząc się niemieckim zwycięstwem, wolała puścić z dymem swój majątek, niż wydać go w ręce Sowietów.


niedziela, 13 kwietnia 2025

Nowy Cmentarz w Belgradzie.

Novo groblje to najbardziej znany cmentarz Belgradu. Wbrew swojej nazwie nie jest aż taki nowy, bo otwarto go w 1886 roku. Była to trzecia nekropolia chrześcijańska na obecnym terenie stolicy Serbii, ale biorąc pod uwagę, że jeden starszy cmentarz zlikwidowano, a drugi znajduje się w dzielnicy Zemun (która do 1920 roku należała do Węgier), więc w praktyce jest to najstarszy ściśle belgradzki obiekt tego typu 😏. Dodatkowo Novo groblje był pierwszym w Serbii zaprojektowanym jako cmentarz pod względem architektonicznym i urbanistycznym. W naturalny sposób stał się miejscem pochówku dla najbardziej znanych i zasłużonych obywateli, artystów, polityków i wojskowych. Szacuje się, że na 30 hektarach znajduje się prawie 50 tysięcy grobów, 1500 rzeźb i kilkadziesiąt grobowców. Co ciekawe, istnieje spory rozrzut pomiędzy potencjalną liczbą pochowanych: od 380 tysięcy do... 700 tysięcy! W latach 80. ubiegłego wieku został on uznany za zabytek o wielkim znaczeniu.


Choć bardzo lubię odwiedzać cmentarze, to pewnie bym go pominął, bo w Belgradzie jest tyle ciekawych miejsc do zobaczenia. Tak się jednak złożyło, że nocowałem tuż obok niego. To, co dla niektórych gości hostelu było minusem, dla mnie okazało się wielkim plusem 😊. Być tak blisko i nie zajrzeć? Niemożliwe. Niestety, miałem na wizytę zdecydowanie za mało czasu, bo jakieś półtorej godziny, momentami był to wręcz sprint!


Novo groblje w chwili swego otwarcia leżał na odległych peryferiach, więc mieszkańcy nie bardzo chcieli grzebać na nim bliskich. Wkrótce jednak nie mieli wyboru: dotychczasowy cmentarz na Tašmajdanie, w centrum miasta, zaczął ograniczać przyjęcia "lokatorów", aż w końcu całkowicie go zamknięto. Przez kilkadziesiąt lat przenoszono stamtąd groby do nowej lokalizacji, potem zamieniono go w park, ale wielu zmarłych nie zostało ekshumowanych. W XX wieku nowy cmentarz stał się europejskim w stylu: międzynarodowym i międzywyznaniowym. Tragiczne wydarzenia ubiegłego stulecia także odcisnęły na nim piętno, bowiem chowano na nim ofiary wszelkich wojen. I właśnie kwatery wojenne najbardziej mnie interesowały.


sobota, 5 kwietnia 2025

Polskie Morawy: wioski wokół Kietrza.

Kontynuuję zwiedzanie enklawy kietrzańskiej, czyli jedynej enklawy morawskiej na Śląsku położonej na terenie Polski. Po odwiedzeniu stolicy, czyli Kietrza (Ketscher, Ketř), przyszła pora na otaczające go wioski. Jest ich sześć, okrążają stolicę enklawy ze wszystkich stron. Patrząc od zachodu i poruszając się zgodnie ze wskazówkami zegara:
* Kozłówki (Kösling, Kozlůvky),
* Księże Pole (Knispel, Kněží Pole),
* Langowo (Langenau, Langov),
* Tłustomosty (Stolzmütz, Tlustomosty),
* Pietrowice Wielkie (Groß Peterwitz, Velké Petrovice),
* Krotoszyn (Krotfeld, Krotin).

Zaczynamy w kolejności takiej, jaką podałem wyżej, a więc jako pierwsze odwiedzam Kozłówki. Nie jest to ludna wioska, liczy około stu pięćdziesięciu mieszkańców. Przy głównej ulicy, równoległej do szosy wojewódzkiej, większość domów ma długą metrykę, ale wiele z nich jest zaniedbanych lub opuszczonych.


Ludzi za bardzo nie widać, lecz się nie dziwię, bo jest przed południem w dzień roboczy. Pojawił się tylko jeden chłop z reklamówką na zakupy, ale nie wiem, gdzie mógłby je zrobić, bo sklepu tu brak. Tu i ówdzie na asfalcie walają się bryłki węgla, w które oczywiście kilka razy wjechałem.

Za centrum wioski można uznać skrzyżowanie, przy którym stoi kaplica św. Anny z 1842 roku. Czasem określana jest jako kościół, taki też drogowskaz do niej prowadzi. Wymiarami zdaje się być czymś pośrednim pomiędzy jednym a drugim. Przed budynkiem krzyż ufundowany w 1887 roku przez rodzinę Mosler.



piątek, 28 marca 2025

Polskie Morawy: Kietrz.

Morawy to jedna z trzech głównych krain historycznych wchodząca w skład Republiki Czeskiej. Mało kto jednak wie, że niewielkie ich fragmenty znajdują się również w Polsce! Jak do tego doszło? Aby odpowiedzieć na to pytanie należy cofnąć się do... średniowiecza 😏.

Ówczesne Margrabstwo Moraw w dużej mierze pokrywało się z granicami kościelnej diecezji ołomunieckiej. Na północy sięgało ono terenów dzisiejszego Śląska, m.in. należał do niego Prudnik i Głubczyce. W drugiej połowie XIII wieku czeski król wydzielił z jego ziem księstwo opawskie dla swojego nieślubnego syna. Syn, spłodzony z dwórką królowej, został oficjalnie uznany przez ojca a nawet papieża, lecz nie mógł dziedziczyć korony, więc otrzymał w ramach pocieszenia coś mniejszego. Księstwo to w wyniku układów, transakcji handlowych oraz koneksji rodzinnych w kolejnych stuleciach zaczęło być wiązane ze Śląskiem i traktowane jest jako część tej krainy. Żeby jednak nie było tak prosto: z terenów nowo utworzonego księstwa monarcha wykroił pewne obszary i przekazał je pod bezpośrednią władzę biskupów ołomunieckich. Było to podziękowanie za pomóc w krucjatach przeciwko Prusom. W ten sposób biskup sprawował w darowanych ziemiach nie tylko władzę kościelną, ale też świecką. Obszary te, będące enklawami otoczonymi Śląskiem, nadal traktowano jako Morawy, obowiązywały tam morawskie prawa, podatki płacono do morawskiego skarbu. 
Po wojnach austriacko-pruskich w XVIII wieku nie tylko Śląsk (również Opawski) został podzielony, ale także enklawy morawskie. Większość z nich pozostała przy Habsburgach, ale jedną przyłączono do Prus: było to miasto Kietrz (Katscher, Ketř) oraz kilka wiosek wokół niego. O ile w Austrii, a potem w Czechosłowacji, odrębność enklaw utrzymywała się aż do XX wieku, o tyle Niemcy potraktowali je jako normalną część Śląska, choć sporadycznie używano określenia "pruskie Morawy". W 1945 roku niemiecki Śląsk przypadł Polsce i w ten oto sposób skrawek historycznych, najprawdziwszych Moraw znalazł się pod rządami Warszawy. Oczywiście komuniści nie ustanowili żadnej odrębności administracyjnej dla enklawy, ale diecezja ołomuniecka nadal tutaj sięgała (obejmowała niemal cały dzisiejszy powiat głubczycki oraz południowo-zachodnią część raciborskiego; Prudnik już kilka wieków wcześniej włączono do diecezji wrocławskiej). Dopiero w 1972 roku Watykan utworzył oficjalnie diecezję opolską i formalnie dopiero wówczas administracja kościelna została wyjęta spod jurysdykcji biskupa ołomunieckiego.
Czasem, zwłaszcza polskie źródła, pod pojęciem "polskie Morawy" lub "Morawy polskie" uznają cały teren, który należał do diecezji ołomunieckiej. Uważam, że to nadinterpretacja, bowiem w ten sposób należałoby uznać za Morawy całą ziemię opawską, a przecież od stuleci nikt tak nie robi. Moje zdanie podzielają Czesi: dla nich Opawszczyzna to Śląsk pełną gębą, a Morawami są jedynie enklawy, czyli nie tyle dawna diecezja ołomuniecka, lecz posiadłości ołomunieckich biskupów. Zatem, podpierając się czeskim punktem widzenia, udajemy się na objazd po polskich Morawach, czyli do Kietrza i otaczających go wiosek. Biorąc pod uwagę obecny podział administracyjny, są to rubieże województwa opolskiego (większość) oraz śląskiego (jedna miejscowość).

Poniżej enklawa kietrzańska na przedwojennej mapie WIG z naniesionymi jej granicami (pochodzi z Wikimedia Commons).


Z oddali Kietrz wygląda jak wiekowe miasto: są wieże kościoła, starych budynków, jakiś komin. Swoje lata rzeczywiście ma: lokowali go w 14. stuleciu biskupi ołomunieccy, ale jako osada istniał już kilkaset lat wcześniej.


niedziela, 23 marca 2025

Na Łysej Górze pożegnanie z zimą, której nie było.

Na najwyższym szczycie Beskidu Śląsko-Morawskiego byłem do tej pory co najmniej cztery razy. Wybrałem się po raz piąty (w tym trzeci raz z tatą), bo tam mieliśmy jedyną szansę, aby w czeskich Beskidach w marcu spotkać jeszcze zimę!

Z ciekawości pozwalamy nawigacji poprowadzić się najkrótszą drogą. Ta ciągnie nas po naprawdę dziwnych miejscach, dziurawych asfaltach, jezdniach bez możliwości minięcia się. Pod Prašivą spotykamy dziesiątki zaparkowanych byle jak samochodów i jeszcze więcej ludzi udających się na szczyt: bez wątpienia ta słoneczna sobota wyciągnęła z domów tłumy. Krótsza droga niekoniecznie oznaczała w tym przypadku szybszą, ale mieliśmy ładny widok na Łysą Górę, Smrk, Radhošť i pasmo Ondřejníka.



Bardzo malownicze ujęcie kościoła w Malenovicach (Malenowitz) - świątynia prezentuje się prawie jak w Alpach 😏.


piątek, 14 marca 2025

Rychleby: Złoty Stok - Jawornik Wielki - Bílá Voda.

Często człowiek zaczyna się mocno głowić, gdzie skoczyć na szybko w góry, aby nie powtarzać utartych tras i jeszcze zobaczyć coś nowego. I jeszcze żeby było względnie blisko! No to wymyśliłem: Rychleby/Góry Złote. Co prawda byłem w nich w styczniu, lecz wtedy kręciliśmy się nad Jeseníkiem, a teraz wybrałem dokładnie przeciwne: północno-zachodnią część pasma i to głównie po polskiej stronie.

Po godzinie dziesiątej dojeżdżam do Złotego Stoku (Reichenstein). Liczyłem, że zaparkuję gdzieś w pobliżu wapienników, ale wszędzie prywatny teren, więc jestem zmuszony podjechać w górę aż na plac Mickiewicza. Tam, wśród historycznej zabudowy, jest kawałek powierzchni na zostawienie auta. Po sąsiedzku działał kiedyś lokal "Alaska" i podejrzewam, że mimo nazwy bywało tam gorąco.



Ale wróćmy do poważnych spraw: moim głównym celem będzie Jawornik Wielki, bo tak się złożyło, że jeszcze na nim nie byłem. Co prawda opinie o tym, czy warto na niego leźć, są rozbieżne, lecz uznałem, że będzie to dobra okazja, aby je zweryfikować. No i właściwie cały dzień to będzie wędrówka po szlakach, które mnie jeszcze nie widziały, co w Sudetach wcale nie jest takie łatwe.
Na Jawornik pójdę jednak trochę okrężnie. Najpierw jednak muszę zejść w dół wzdłuż drogi krajowej, a to oznacza, że przy powrocie będę musiał się tędy wdrapać...


czwartek, 6 marca 2025

Śląskie niedaleko: Kopice i okolice.

Położone w województwie opolskim Kopice (Koppitz) zawsze były niewielką miejscowością, ale od średniowiecza stanowiły mieszkanie kolejnych rycerskich, a potem szlacheckich rodzin. Od połowy XIX wieku stały się własnością Schaffgotschów, jednego z najbardziej znanych arystokratycznych rodów Śląska. Miejscowy pałac przebudowali oni z takim rozmachem, że nazwano go śląskim Wersalem (tak po prawdziwe - kilka rezydencji nosiło takie miano), tutaj ulokowano rodzinne mauzolea. Co jakiś czas przyjeżdżam do Kopic zobaczyć, co zostało z dawnej świetlanej przeszłości i zawsze jest to wizyta smutna, choć teraz po raz pierwszy z pewną nutką optymizmu.

Parkujemy pod różowym kościołem Podwyższenia Krzyża. Klasycystyczna świątynia przez krótki okres w 1945 roku pełniła także funkcję stajni. Na ścianach kostnicy i ceglanym murze są wyraźne ślady po kulach. Później okazało się, że prawie na każdym starym budynku są takie pamiątki.


Rodzina Schaffgotsch była nie tylko jedną z najbardziej znanych, a od 19. stulecia majętnych, lecz również rzeczywiście śląską szlachtą. Co prawda praprapraprzodkowie wywodzili się z Frankonii, lecz już w XIV wieku otrzymała pierwsze dobra na Śląsku (jeszcze jako Schaff). Zostali na nim aż do 1945 (choć jedna z linii osiedliła się w Czechach). Skupiali się na Dolnym Śląsku, jeden z przedstawicieli ożenił się z piastowską księżniczką, koligacąc się w ten sposób z wieloma rodami europejskimi. Wreszcie w 1858 roku graf Hans Ulrich von Schaffgotsch pojął za żonę Joannę Gryczik, rodowitą Ślązaczkę. On był biedny, ale z tytułem, ona była chłopką, lecz bajecznie majętną, bo w cudowny sposób odziedziczyła fortunę Karola Goduli, górnośląskiego przedsiębiorcy, więc zwano ją śląskim Kopciuszkiem. Małżeństwo zaaranżowano, jednak okazało się szczęśliwe. Młoda para postanowiła uwić swoje gniazdko w Kopicach.


wtorek, 25 lutego 2025

Poruba - socrealistyczne serce Ostrawy.

Poruba to jedna z dzielnic Ostrawy, położona na zachód od centrum. Jest drugą najludniejszą w mieście i drugą najbardziej gęsto zamieszkaną, lecz nie dlatego warto ją zobaczyć, ale z powodu socrealistycznej zabudowy.

W Polsce komuniści wznieśli Nową Hutę, a także m.in. nowe Tychy, w Czechosłowacji wymyślili Nową Ostrawę. Jako lokalizację wybrali puste tereny należące do wioski Poruba, przez Niemców zwanej Hannersdorf
Najpierw w 1948 roku pierwsze bloki zaczęły stawiać ostrawskie kopalnie, a trzy lata później rozpoczęła się budowa całkowicie nowego, socjalistycznego miasta. Powodów takiej lokalizacji było kilka: mnóstwo niezabudowanej ziemi (ukradzionej poprzednim właścicielom, hrabiom Wilczek oraz drobnym rolnikom), brak większych pokładów węgla (więc i brak konieczności przyszłego fedrowania), bliskość ostrawskiego przemysłu, a jednocześnie takie kierunki wiatrów, które nie przywiewałyby zanieczyszczeń. Wprowadzono zakaz budowy domów jednorodzinnych, wszyscy nowi obywatele mieli mieszkać w kupie. Tak skoszarowani robotnicy byli łatwiejsi do kontroli, lecz jednocześnie władzom zależało na podniesieniu poziomu życia grupy klasowej, która z założenia miała być awangardą komunizmu. Jeśli chciano uruchamiać nowe, wielkie zakłady, to pracownicy musieli gdzieś w pobliżu mieszkać i nie powinny to być zawilgocone nory. Warto dodać, że w owym czasie kanalizacja obejmowała zaledwie połowę tkanki miejskiej starych dzielnic Ostrawy, wodociągi jedną trzecią, gaz był w kilkunastu procentach domów, a centralne ogrzewanie zaledwie w kilku. Wszystkie te udogodnienia w Porubie miały być dostępne.


Plany architektów były niesamowicie ambitne: Poruba/Nowa Ostrawa, która początkowo miała być samodzielnym ośrodkiem miejskim, liczona była na sto pięćdziesiąt a nawet sto siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców. Co ciekawe, komuniści chcieli wyburzyć historyczne centrum (Morawskiej) Ostrawy i na jego miejscu postawić zakłady przemysłowe oraz kopalnie, więc rolę wizytówki regionu przeznaczono dla Poruby. Główny bulwar miał się ciągnąć kilka kilometrów na wschód do stacji kolejowej Svinov. Ponieważ w najbliższej okolicy nie ma żadnej większej rzeki, a jedynie potok Porubka, wymyślono... kanał szeroki na czterdzieści metrów, łączący Dunaj z Odrą. Wszystko po to, aby było tak ładnie jak w Moskwie. Nie zapomniano o wielkim pomniku Stalina. Pod względem architektonicznym też wzorowano się na Związku Radzieckim, ale niekoniecznie tylko na realnym socjalizmie, także na wcześniejszych epokach. Najwyższym budynkiem miał być gmach krajowej rady narodowej mierzący sto pięćdziesiąt metrów, nawiązujący do moskiewskiego Pałacu Rad (ani jeden ani drugi nie powstał). Życie, jak zwykle, skorygowało te plany.