Przejazd do Siedmiogrodu miał być szybki i przyjemny, ale moja
ulubiona rumuńska kraina postanowiła trochę się przed nami bronić. Najpierw,
ledwie po kilku kilometrach od wjazdu na autostradę, zobaczyliśmy stojący na
pasie awaryjnym radiowóz, a potem sznur ciężarówek. Wkrótce staliśmy w
gigantycznym korku, przez godzinę przejechaliśmy trzy kilometry. Wypadek? Nie,
drogowcy postanowili z jakiegoś powodu zamknąć odcinek pomiędzy dwoma zjazdami
i raczej nie było to decyzja spontaniczna, bowiem ruchem kierowała grupa
ludzi w kamizelkach. Odbiłem w boczne drogi, razem ze sznurami tirów
pędziliśmy wzdłuż doliny Maruszy (Mureș). Przynajmniej nie trzeba było
zwalniać w obszarze zabudowanym, bo nikt tego nie robił. Straciliśmy w ten
sposób co najmniej dwie godziny, a jedynym plusem było przypadkowe spotkanie z
zabytkowym kościołem w wiosce Gurasada (węg. Guraszáda, niem. Zaadt). Kamienna cerkiew o nietypowej
bryle pochodzi częściowo z XIII wieku.
Wjeżdżając z powrotem na autobanę odzyskaliśmy właściwe tempo, lecz zdałem
sobie sprawę, że możemy już nie dać rady zjeść obiadu w "normalnym" lokalu,
więc posililiśmy się na stacji benzynowej. Mieli całkiem niezłe zupy,
poszła ciorbă de burtă (flaczki) i ciorbă de perişoare (z klopsikami).
Powietrze na zewnątrz tak się rozgrzało, że zbiornik z gazem nieustannie
chłodzono wodą.
Na skrzyżowaniu autostrad znowu zamknięty odcinek i znowu objazd. Potem na
zwykłe drodze częste spowolnienia, brakowało drogowskazów, lecz w końcu docieramy do serca
Siedmiogrodu. Co prawda plany popołudniowego zwiedzania trzeba było odłożyć,
ale cieszył wieczorny przejazd doliną rzeki Târnava Mică. Przez chwilę ścigam się z rozklekotanym pociągiem i obserwuję
pasące się bydło.
Kolejnych kilka dni spędziliśmy na małym kempingu z basenem w przytulnej
wiosce, o której jeszcze wspomnę w osobnym odcinku. Nie mogło też zabraknąć
włóczenia się. Jeden dzień przeznaczyłem na objazdówkę
okolic Mediaș (Medgyes, Mediasch). Patrząc na mapę to naprawdę ścisłe centrum
Transylwanii. W samym mieście już kiedyś byłem, interesowały mnie okoliczne
miejscowości, w której prawie każdej jest jakiś warowny kościół,
wybudowany przez Sasów Siedmiogrodzki w przedziale od 13. do 16.
stulecia. Zaplanowałem zobaczenie co najmniej sześciu z nich, licząc, że
przynajmniej do niektórych uda się wejść. Będzie to uzupełnienie poprzednich
wizyt w tym rejonie.
Na dobry początek Moșna (Muzsna, Meschen), pierwsza wioska na południowy-wschód za Mediaș. Warowny kościół stoi w samym jej środku i jednym z większych w Siedmiogrodzie. Uznawany jest również za jeden z najważniejszych. Rysunek powyżej prezentuje rzut z góry.
Na teren kompleksu kościelnego wchodzi się od strony plebanii. Drzwi prowadzące pomiędzy pierwszy a drugi pas murów obronnych są otwarte, ale dalszą drogę zamyka brama z kłódką. Szybko zjawia się starsza pani, która sprzedaje bilety i otwiera bramę. Wstęp kosztuje 10 lei od osoby i to naprawdę dobra cena, biorąc pod uwagę, że można wejść praktycznie w każdy zakamarek.
Świątynia Najświętszej Maryi Panny została wzniesiona w XV wieku jako kościół halowy. Mury obronne ostateczny kształt przybrały w kolejnym wieku i generalnie od tego czasu nie dokonywano tu żadnych istotnych przekształceń.
Najpierw włazimy na galeryjkę wewnętrznego muru. Wyobrażam sobie, że
ostrzeliwuję przez okienka nacierających Mongołów, Tatarów albo
Turków.
Główna wieża bramna zwała się Speckturm. W uporządkowanym świecie Sasów siedmiogrodzkich wszelkie budynki musiały mieć jakąś praktyczną funkcję, w największych wieżach zazwyczaj wędzono mięso dla każdej niemieckiej rodziny. Zdarza się, że i do dzisiaj pełnią one taką rolę, ale w Moșnej Niemców już prawie nie ma, więc w jej wnętrzu urządzono wystawę dotyczącą tej grupy etnicznej. Sporo akcentów poświęcono Wielkiej Wojnie i ofiarom z miejscowej społeczności.
Ciekawa tabliczka z czasów habsburskich: zakaz szybkiej jazdy na moście zagrożony karą 10 koron, ostrzeżenie w trzech językach.
Wnętrze świątyni wita przyjemnym chłodem. Architektura gotycka z dodatkiem barokowej ambony oraz ołtarza z XIX wieku.
Wszystko wygląda, jakby luterańscy wierni całkiem niedawno jeszcze tutaj uczęszczali. Obrusy i narzuty są czyste i świeże. Ze ścian zwisają kościelne sztandary, niektóre liczą sobie półtora wieku. W ławach leżą modlitewniki. Otwieram jeden z nich, jest podpisany: Adelheid Pelger, Meschen 1957 oraz Eda Mantsch, Meschen 1973.
Rumunia poszła zupełnie inną drogą jeśli chodzi o podejście do swojej
mniejszości niemieckiej niż Polska i Czechosłowacja. Rozkaz
o deportacji Niemców wydali Sowieci chcąc ich wywieźć do siebie jako
darmową siłę roboczą, ale rząd rumuński zaprotestował. Do czasu wstrzymania
wywózek zdążyły one objąć kilkadziesiąt tysięcy osób, lecz było to w sumie
kilkanaście procent ze wszystkich przewidzianych. Rumuni cenili Niemców jako
cennych fachowców oraz dobrych rolników i nie chcieli się ich pozbywać,
zwłaszcza, że ci, oddaleni od ziem przodków, zachowywali lojalność wobec
państwa i nie dążyli od oderwania się. Jeszcze w latach 70. mieszkało tu ponad trzysta tysięcy osób deklarujących się jako
Niemcy. Dziś oficjalnie jedynie nieco ponad dwadzieścia tysięcy, choć często
są to postacie bardzo znane, jak niedawny prezydent państwa. Przywiązanie do
Heimatu przegrało z ekonomią i po upadku komunizmu nastąpił
prawdziwy exodus, wyjeżdżał prawie każdy, kto mógł. Mapa powieszona w wieży
informowała, że mieszkańcy Meschen osiedlili się przede wszystkim w Bawarii
i w Badenii-Wirtembergii, natomiast nikt nie chciał do Berlina.
W kościele widzimy zatem obrazek muzealny. Poza turystami raczej nikt
się już nie modli. No, może jeszcze dawni mieszkańcy odwiedzający
czasem ojcowiznę, bo ich rękę tutaj widać. Po bokach są rozmaite wystawy
dotyczące sławnych osobistości z wioski, mnóstwo historii, jest tablica
poległych zarówno z I wojny światowej, jak i II oraz deportacji.
Zaglądam w mniej oczywiste miejsca: wąskimi krętymi schodami wchodzę nad zakrystię, skąd można obejrzeć jej sklepienie od zewnątrz.
Z boku dostrzegam metalowe drzwi. Zamknięte, ale kłódki brak, więc łapię za nie, a te się otwierają z lekkim skrzypieniem. Prowadzą na boczną galerię: tu chyba dawno nikt nie przebywał, wszystko zakurzone, ławy przewrócone.
Zwróćcie uwagę na spiralne filary.
W bramie minęliśmy się z kobietą z dzieckiem, a na głównym skwerze obok nieczynnej fontanny spotkaliśmy rodzinę z Czech, lecz poza tymi przypadkami żadnych innych zwiedzających.
Jedziemy dalej. W pewnym momencie tuż przed maską nurkuje jakiś wielki drapieżny ptak. Biorę to za dobry znak.
Kolejną wioską jest położona na uboczu Alma Vii (Szászalmád, Almen). Miałem przeczucie, że mnie nie zawiedzie i nie
pomyliłem się: tutejszy kościół jest malowniczo położony na wzgórzu, a
większość zabudowy to saskie domy z kolorowymi fasadami. Wiele
siedmiogrodzkich wiosek zachowało układ przestrzenny pochodzący jeszcze ze
średniowiecza i tak jest również w tym przypadku.
Przed główną bramą stoi kilka stolików. Przy jednej siedzi sobie para i
raczy się winem, a wkrótce dostaną obiad, który gotuje babka opiekująca się
świątynią. Nawet się zastanawialiśmy, czy też nie zjeść, ale jeszcze za
wcześnie, nawet nie ma południa.
Bilety kosztują 12 lei.
- Są cztery wieże i w każdej znajduje się wystawa - informuje
bileterka-kucharka. - Natomiast w kościele prezentowane są prace znanego
rzeźbiarza - podała jakieś nazwisko, ale nie zapamiętałem go.
Kościół w Alma Vii wybudowano na początku XIV wieku, dwa stulecia później
przekształcono go w obiekt obronny, dodając m.in. mury. Jest on znacznie
mniejszy niż w Moșnej. Niższe są też jego mury.
Ekspozycje w wieżach dotyczą historii społeczności saskiej, która mimo nazwy
wcale nie musiała pochodzić ze Saksonii, bowiem w średniowiecznych Węgrzech
określano tak wszystkich Niemców. Niektórzy przybyli do Siedmiogrodu z
terenów dzisiejszego Beneluksu. Wystawy opisywały także dzieje samego
kościoła. W jednej z wież tajemnicze schody pozwalały zejść piętro niżej, a
tam obrazek jak z horroru!
Niestety, wnętrze samego kościoła z wystawą sztuki współczesnej to
nieporozumienie. Mam tylko nadzieję, że to stan tymczasowy, a po remoncie
powróci wyposażenie schowane za kotarą. Klasycystyczny ołtarz dodatkowo
zasłonięto płytami.
Można wejść na samą górę wieży bramnej, choć nie jest to łatwe, bo schody są
ciasne, strome i trzeba uważać, gdzie stawiać nogi. Widoki wynagradzają
trud.
Ciężko znaleźć w zasięgu wzroku nowy dom.
Nasz samochód wygląda jak zabawka 😏.
Najstarszy z kilku dzwonów pochodzi z XV wieku, zaś ten najbliższy z roku 1926.
Przy schodach leży pies, na szczęście oddycha. Dziś jest bardzo ciepło, ale
jeszcze nie tak upalnie, żeby zwalało z nóg, przynajmniej ludzi.
Krętą, pustą drogą z bardzo dobrym asfaltem wjeżdżamy na niewielką przełęcz,
a potem zjeżdżamy w dół wśród wzgórz z tarasowymi zboczami. Tam już
czeka Richiș (Riomfalva, Reichersdorf). Na wjeździe jest też
tablica z niemiecką nazwą, choć parafia ewangelicka (niemiecka) liczy
obecnie mniej niż dziesięciu wiernych.
Zabudowa Richiș również jest bardzo ładna, ale też bardziej zwarta, więc
przypomina małe miasteczko.
Za to kościół warowny nie może się równać z poprzednikami ani rozmachem ani
architekturą obronną, posiada w pasie murów tylko jedną wieżę,
bramną.
Nie znaczy to jednak, że nie warto do niego zajrzeć. Troje drzwi do świątyni
zdobią gotyckie portale. W mrocznych wnętrzach kościoła czuć długą
historię i oko co rusz odkryje coś ciekawego. Oprócz standardowych tablic poświęconych poległym w Wielkiej Wojnie znalazłem także chorągiew
upamiętniającą ofiary, chyba pierwszy raz taką widzę.
Jakiś wandal uwiecznił się na drzwiach w XVII wieku.
Bilety kupuje się w sąsiednim biurze informacji turystycznej. Kosztują 15
euro, więc znowu drożej. W pakiecie dostaje się ponurego jak noc faceta,
pracownika IT, który łazi za tobą i milcząco obserwuje jak się zachowujesz.
Biorąc pod uwagę, że w dwóch pierwszych kościołach mieliśmy pełną swobodę
zwiedzania, było to bardzo drażniące i nie zachęcało do dłuższych odwiedzin.
I może o to chodziło: zapłacić, zerknąć i spadać.
Dalszą drogę na moment blokują pracownicy z ciężkim sprzętem. Powoduje to
wściekłość kierowcy stojącego z naprzeciwka, ja jednak czekam cierpliwie...
...bo przed nami Biertan (Berethalom, Birthälm). To już nie jest
anonimowa mieścina, ale istotny punkt na wielu mapach turystycznych Rumunii.
Tutejszy kościół obronny uchodzi za najbardziej okazały i najcenniejszy z
tej kategorii. W 1993 roku wpisano go na listę UNESCO jako pierwszy,
dopiero później dołączono sześć kolejnych. Planowałem go odwiedzić przed czterema laty, wtedy brakło czasu, dziś się udało!
Biertan jako miejscowość jest bardzo fotogeniczna. Założony został w XIII wieku,
szybko otrzymał status osady targowej oraz prawo miecza. Dzięki handlowi i
uprawie wina rozwijał się i bogacił, był o krok od otrzymania statusu miasta.
Brukowany rynek jak najbardziej ma cechy miasteczkowe.
Na początku ery nowożytnej mieszkało tu pięć tysięcy osób, czyli prawie
pięciokrotnie więcej niż obecnie. Przez trzysta lat Biertan był siedzibą
ewangelickiego biskupa i duchową stolicą Sasów siedmiogrodzkich. Przez wiele
wieków oni tu dominowali, w okresie międzywojennym było ich
jeszcze więcej niż połowa. Najnowszy spis z 2021 roku wskazuje, że w całej
gminie Biertan, na którą składają się trzy wioski, Niemcy to trzy procent
populacji, co daje jakieś siedemdziesiąt osób. Podobny odsetek wyznaje religie
luterańską i kalwińską.
Fakt bycia miejscowością turystyczną można od razu zauważyć: parking na rynku
jest płatny, przy czym jeden z dwóch parkometrów nie działa, a drugi głupieje.
Są też inny turyści, nie jakieś tłumy, lecz po poprzednich pustkach
czuć ich obecność. Ceny w restauracji obok kościoła bardzo wysokie. Pojawiły
się suveniry w postaci magnesów, kartek i plastikowych mieczy, a pewien chłop
na naszych oczach struga wariata. No i kasa, którą obsługuje pani z probostwa,
ma godzinną przerwę obiadową. Oczywiście musieliśmy na nią trafić, więc robię
krótki spacer po przyległych ulicach.
Skromny Pomnik Poległych rumuńskich mieszkańców wioski.
Płatna toaleta w kontenerze nieco mnie zdziwiła, bo nie widziałem, aby tędy
przechodził choć jeden z turystów, a miejscowi chyba mają kible w domach.
Wybiła godzina trzynasta, kasa się otwiera. Bilet jest najdroższy, 20 lei, ale
to w końcu UNESCO. Kościół stoi na wzgórzu, wchodzimy do niego zadaszonymi
schodami. Idąc na mszę nie trzeba było moknąć.
Warowny kompleks wybudowano na przełomie XV i XVI wieku zastępując, jak często
w takich przypadkach, wcześniejszą świątynię. Potem nie dokonywano już
większych zmian. Gdzieś czytałem, że nigdy nie został zdobyty, ale z drugiej
strony są informacje, że splądrowano go w czasie powstania Rakoczego. Problem
z nim polega na tym, że jego piękno można najlepiej docenić z odległości, z
bliska zaś jest na tyle ciasno, że bardziej pociągają widoki z murów na
okolicę.
W oddali rumuńska cerkiew prawosławna.
Zaczynajmy zwiedzanie. Biertan posiada trzy pasy murów obronnych (niektóre są
starsze niż kościół) i osiem wież. W jednej z nich, oryginalnie będącą
Speckturmem, zaraz obok bramy wejściowej, zlokalizowano mauzoleum
(Bischofsgruft), w którym pochowano ekshumowane szczątki ewangelickich
biskupów i umieszczono ich zdobione nagrobki. Na niektórych są wyraźne ślady po
kolorach. Wszystkie postacie mają obcięte końcówki nosów, według legendy
dokonali tego Turcy.
Tak zwany Dom Rozwodowy (Scheidungshaus), oryginalnie bastion.
Przetrzymywano w nim małżeństwa chcące się rozwieść, miały do dyspozycje jedno
łóżko, jedno krzesło, jeden talerz, jeden widelec i tak dalej. Wypuszczano ich
dopiero po rezygnacji z rozwodu. Ponoć przez kilkaset lat było to na tyle
skuteczne, że rozstała się tylko jedna para 😏.
Po przyjęciu przez większość mieszkańców religii luterańskiej, pozostawiono
katolikom kaplicę w jednej z wież (Katholische Turm). Ostały się w niej
późnogotyckie freski, na których uwieczniono m.in. Władysława Jagiełłę.
We właściwym kościele można dostać oczopląsu, tyle tam historycznego bogactwa.
Skrzydłowy ołtarz pochodzi z okresu budowy, składa się z 28 elementów (18 z
przodu, 10 z tyłu). Drewniane stele datowane są na rok 1514.
Z podobnego czasu pochodzi ambona, następnie uzupełniona barokowym pudłem.
Natomiast organy są całkiem młode, bo z 1869 roku i po remoncie nadal
spełniają swą rolę.
Do zakrystii prowadzą drzwi z tak skomplikowanym zamkiem, że aż pokazywano go
na wystawie w Paryżu. Jakoś zapomniałem go sfotografować, ale sama zakrystia
też ładna, kominek idealny na chłodne wieczory z pastorem.
Gotycki napis na łuku triumfalnym z datą 1522, która uznawana jest za rok poświęcenia kościoła.
Z kilku pamiątek pierwszowojennych ta była najciekawsza: drewniany ołtarz dla
"saksońskich synów gminy" od współwiernych z kraju i Ameryki. Wielu
mieszkańców wyemigrowało za ocean, ale nadal utrzymywali więź z ojcowizną.
Na koniec schodzimy uliczką zabezpieczoną łukami przyporowymi do zewnętrznego
pasa murów. Tam znajduje się toaleta i słyszymy, jedyny raz, język polski:
tata tłumaczy coś dwójce dzieciaków.
Przyznam się, że z czterech odwiedzonych dzisiaj kościołów, to chyba
najbardziej podobał mi się ten w Moșnej, a położenie tego w Alma Vii. Na
pewno jednak Biertan to pozycja obowiązkowa dla fanów gotyckiej i nie tylko
architektury. A mi został do zobaczenia już tylko jeden warowny kościół z listy UNESCO!
Ale to jeszcze nie koniec zwiedzania na dziś. Kolejne obiekty przed nami!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz