piątek, 8 sierpnia 2025

Bieszczady klasycznie: Cisna, Wetlina i połonina.

W Cisnej odbywała się kolejna edycja festiwalu Zew się budzi. Kierowca, który zabrał mnie na stopa, też na niego jedzie.
- Jestem z Rzeszowa, ale bywam na nim co roku - wyjaśnia.
Wyrzuca mnie przy głównym skrzyżowaniu obok nowego centrum handlowego. Ludzi masa, turyści mieszają się z festiwalowiczami. Umówiłem się z Kaśką, także balującą na imprezie - czekając na nią załapuję się na darmowy koncert na scenie pod pomnikiem. Z tego co pamiętam, to jakaś kapela białorusko-podlaska, nawet fajnie grali.


Kaśka zjawia się z całą wesołą grupą. Siadamy na zboczach górski pomnikowej. Rozmowy i śmiechy przy piwku, obok przewala się sporo osób, które się jeszcze nie obudziły 😏.


Większość ekipy zbiera się na koncerty, a mnie Jarek (poznaliśmy się rok temu w bacówce na Otrycie) prowadzi pod swój namiot i gotuje obiad. Co prawda jadłem już dziś śniadanie z patelni, ale nie odmówię 😏.

Dalsza podróż to znowu autostop, ale tym razem idzie bardzo sprawnie. Na rogatkach Cisnej zatrzymuje się jeden z pierwszych wozów: para turystów udaje się do Smereka na obiad. Następnie staje jeden chłop, który chce kupić kawę w przydrożnym bufecie. Kawy nie dostaje, bo sprzedawca leci do kibelka, ale za to kierowca zabiera mnie ze sobą i w ten sposób szybko docieram do Wetliny.
Spać zamierzam w ośrodku PTTK. Pytam się o wolny domek.
- Mamy wolne tylko te nieremontowane - odpowiada dziewczyna zza baru.
- To tym lepiej.
- A ile osób?
- Tylko jedna.
- Uuuu - skrzywiła się. - To będzie drogo, sto złotych! Trzeba zapłacić za cały domek.
- A nie można zorganizować domku zbiorowego? Spałem tak dwa lata temu.
- Czasy się zmieniły, ludzie już nie chcą nocować z obcymi... Taniej będzie w pokoju, tylko siedemdziesiąt złotych.
- Dobrze, to ja poproszę pole namiotowe - zaśmiałem się, bo pieniądze za łóżko naprawdę można wydać w lepszy sposób. Cóż, przynajmniej nie targałem namiotu nadaremno.

Rozkładam się na skraju polany. Trochę ludzi tu jest, ale nie zadeptujemy się. Lubię wetliński PTTK - zachowało się w nim jeszcze trochę swojskiego klimatu, pojawiają się w nim sympatycznie zakręceni ludzie. Zaraz obok łąki płynie rzeka, są drewniane leżaki, miejsce na ognisko... Kładę się obok namiotu w błogim rozleniwieniu.



Wieczorem ruszam na tradycyjny spacer. Od kilku lat wybieram Wetlinę jako miejscówkę noclegową, bo nawet w okresie wakacyjnym trudno spotkać tłumy. Ba, pod koniec tegorocznego czerwca była wręcz pustawo, miałem wrażenie, że sporo obiektów było zamkniętych. Po minięciu Bazy ludzi z mgły tylko Cień PRL-u dawał jakieś oznaki życia, ale słabe. Podobno te wakacje w ogóle są w Bieszczadach słabe pod względem frekwencji, czyżby nieustanne podnoszenie cen nie pomogło?


Stara leśniczówka, mój ulubiony budynek wioski. Od dłuższego czasu wystawiony na sprzedaż. Na razie zagospodarowała go, a raczej okolicę, rodzina lisów, bo podczas powrotu widziałem matkę i kilkoro dzieci baraszkujących w trawie.


Zaglądam do kultowego sklepu U Zdzicha, a właściwie na jego tyły. Siedzi tam dwóch dżentelmenów.
- Witamy i zapraszamy! - cieszą się na mój widok. - Gęba jakby znajoma- mówią po chwili.
- Też wasze kojarzę. Jak jestem w Wetlinie, to zawsze tutaj zachodzę.
Stałe towarzystwo spod sklepu jest naprawdę stałe i po kilku, kilkunastu wizytach zapada w pamięć 😏. Dzielnie odpieram propozycje zapijania piwa wódką, a dyskusja schodzi na fantazjowanie na temat odzyskania Lwowa po upadku Ukrainy.
- I po co tam na to? - kiwa głową drugi miejscowy, solidnie zbudowany, ale na którego alkohol szybciej działa i w pewnym momencie zaczyna zasypiać.
- Cholera, będziesz mi musiał pomóc go zaprowadzić do domu, bo on jest strasznie ciężki, a jak pójdzie sam, to znowu wpadnie do rowu - martwi się ten od rewindykacji Kresów.
Na szczęście eskorta okazała się niekoneiczna, bo podniósł się sam i w miarę pewnie ruszył do chałupy, choć wracając do namiotu profilaktycznie patrzyłem po wszystkich rowach, czy nikt tam nie leży.
Wieczór zrobił się piękny: zdjęcia poniżej dzieli godzina czasu.



W PTTK-u wielka grupa zorganizowała ognisko, są śpiewy i krążące trunki. Przysiadam się z boku, początkowo wydawało się, że to ludzie mało otwarci na obcych, ale kazali podejść do ognia, bo robiło się zimno i pewno zaraz zmarznę.

W niedzielny poranek budzę się jakiś obolały. Nie tyle głowa, co... ręka. Strasznie szczypie mnie między dwoma palcami, dziwne! Nie jest też już tak ładnie pogodowo. O ile w sobotę prognoza się nie sprawdziła, bo zamiast chmur i deszczu przez cały czas było słońce, o tyle w dzień święty niebo jest całe zaciągnięte.
- Za chwilę ma zacząć padać - informuje mnie facet, który rozbija się obok z rodziną.
- Tato, ale to jest prognoza na Sosnowiec - prostuje go syn.
Sosnowiec czy nie, warto się zebrać. Ponieważ plan dziś nie jest jakiś ambitny, to pozwoliłem sobie na dłuższe spanie, więc na zegarku już jedenasta. Podwózkę znowu łapię szybko, po kilku minutach: kierowca pędzie na Berehy, aby pojeździć na rowerze elektrycznym. Wysadza mnie na przełęczy Wyżnej. Skoro pierwszego dnia w Bieszczadach odkrywałem nowe dla mnie miejsca, to teraz pora na klasyczną klasykę, czyli połoninę Wetlińską. Tyle, że przeważnie zaczynam nią z przełęczy Orłowicza, a teraz pójdę w drugą stronę. Na niebie nadal się kotłuje, lecz pojawiają się też przejaśnienia.


Kontener z płatnymi kibelkami dodaje temu miejscu uroku.


Oczywiście w kasie trzeba zapłacić haracz za wstęp do parku narodowego. Wdaję się w krótką rozmowę z miłą panią z okienka.
- Nie zmoknie pan - przekonuje. - Moja prognoza nie pokazywała dziś deszczu.
Może faktycznie ma padać tylko w Sosnowcu?

Początkowy, najnudniejszy odcinek, to podejście przez las. Ktoś dopisał na tablicy czas dojścia do chatki: jest to możliwe przy dość szybkim tempie. Mijani ludzie na szlaku raczej tak szybko nie idą: większość sapie, stęka, dzieciaki się buntują. Jest moc.


Po wyjściu z lasu od razu robi się przyjemniej i człowiek ma wrażenie, że na grzbiet jest już bardzo blisko. Trochę turystów się kręci (w końcu wakacyjna niedziela), ale jest na tyle dużo przestrzeni, że ich liczba nie przeszkadza.


Zamiast walić do nieszczęsnej Chatki Puchatka-2 postanawiam odbić do bacówek leżących poniżej szlaku. Robię to jako jedyny, nikt oprócz mnie nie wybiera tej ścieżki. Zacząłem się zastanawiać, czy nie łamię parkowego zakazu, ale kiedyś już tu przyszedłem całkowicie legalnie, poza tym ścieżki, na które nie powinniśmy się zapuszczać, są wyraźnie odgrodzone. 


Bacówki wybudował przed pandemią park w celu przywrócenia wypasu owiec na połoninie. Taki był oficjalny zamiar, nie wiem czy rzeczywiście ktoś realnie w to wierzył, czy zwyczajnie nie wyszło, ale przynajmniej ja owiec tu nigdy nie widziałem, a bacówki stoją samotne i puste. Tym lepiej, siadam sobie na ławeczce dolnej z nich i robię sobie prawie godzinną przerwę, sycąc oczy widokami, a żołądek miśkami i radlerem. Panuje cisza, ludzi ze szlaku biegnącego kilkadziesiąt metrów wyżej praktycznie nie słychać.



Posiedziałbym tu nawet jeszcze dłużej, ale na zachodzie zaczyna się robić bardzo mroczno, więc decyduję się na podążenie w stronę chatki.




Do Chatki Puchatka-2 podchodzę, gdy zaczynają spadać pierwsze grube krople deszczu. A więc nie tylko w Sosnowcu będzie padać.
Zaglądam do wnętrza, ale szybko wychodzę, bo tłoczno, duszno i drogo. Po raz kolejny napiszę, że budowa tego obiektu to było czyste wyrzucanie milionów w błoto, bo pożytku nie ma z niego praktycznie żadnego. Na starą chatkę sypały się gromy, głównie przez tych, którzy nigdy w niej nie byli. Ale szło w niej przenocować, zjeść prosty posiłek, kupić piwo. W nowej nie przenocujemy, niczego nie zjemy, a piwa nie wolno nawet wnieść w plecaku. W poniedziałek w ogóle nie wejdziemy do środka, bo zamknięte. W starej chatce za potrzebą chodziło się do śmierdzącego domku na zewnątrz, w nowej toalety w środku od dawna nie działają (problemy z wodą się nie skończyły po jej wybudowaniu), więc trzeba chodzić do śmierdzących tojków, też na zewnątrz. Zmiana na gorsze, lecz wielu i tak jest zachwyconych, zwłaszcza urzędnicy i parkowcy. Polska w pigułce.


Po pół godzinie padać przestaje, pora więc na sesję fotograficzną. Temperatura jest dziś nieco niższa niż wczoraj i mamy ciut lepszą widoczność, więc nie ma problemów dostrzec ukraińskich Bieszczad z Pikujem.


Po lewej, mniej więcej powyżej polanki, widać Korbanię, na której byłem dwa dni wcześniej.


Pasmo Otrytu.


Ruszam dalej. Po deszczu ruch na szlaku wyraźnie się zmniejszył.


W telefonie zniknął polski zasięg, jest tylko ukraiński. Niedawno czytałem, że to sprawka banderowców: specjalnie zakłócają polskie nadajniki, aby ludzie musieli korzystać z ich sieci i płacić wysokie stawki. Sprytne.

Słońce zaczyna się bawić w chowanego, raz się pojawia, a raz chowa za chmurami.





Gęba mi się cieszy, bo idzie się naprawdę świetnie, można chłonąć góry całym sobą. Po bokach baraszkują różne małe ptaszki, drąc się w niebogłosy.


Osadzki Wierch i Roh.


A za nimi już widać Smerek...


Rozrzucone w dole gospodarstwa Wetliny.


Na Osadzkim jakieś krzyki: okazało się, że to matka opieprza syna, który przelazł bez drewnianą barierkę, aby zrobić sobie zdjęcie. Nie sądziłem, że te dwa metry w bok robią tak wielką różnicę.


Hnatowe Berdo jak zwykle puste, bo szlak je omija. Natomiast za nim na horyzoncie dostrzegam jakieś bardziej odległe pasmo. Zmieniam kontrast i jasność, aby lepiej je uchwycić. Wydaje mi się, że mogą to być Góry Slańskie (Slanské vrchy), ze szczytami oddalonymi o jakieś osiemdziesiąt kilometrów.



Schodząc w dół widzę namacalnie deszcz: biała ściana szybkim tempem zbliża się w moją stronę.


Po kilku minutach uderza mokra fala, ludzie w panice zaczynają wyciągać peleryny i płaszcze. Ja jedynie zakładam kaptur od kurtki, nic innego do ochrony nie mam, zresztą nie byłoby mi potrzebne, bo po krótkiej chwili opad zmienia się w mżawkę, a i ta niedługo później się kończy. Przez las na Szarym Berdzie przechodzę już na sucho.



Wędrówka połoniną zbliża się ku końcowi, przełęcz Orłowicza coraz bliżej. Znów zaczyna wychodzić słońce, jedynie Smerek ciągle na ciemno.


Na przełęczy kumuluje się nieco więcej ludzi, bo część idzie na Smerek. I ja zastanawiałem się, czy tam nie uderzyć a potem nie zejść do sklepu w Kalnicy, ale znowu ciągną ciężkie, deszczowe chmury, więc decyduję się na zejście do Wetliny. Najpierw jednak krótki odpoczynek.
Obok mnie facet masuje pośladki kobiecie i mówi do nastoletniego syna:
- Patrz, jak to się robi!
- Będę miał traumę - krzywi się chłopak z obrzydzeniem.


Tłumek ludzi się rozchodzi w różne strony, a ja zaczynam złazić do lasu.


Słońce nadal jest obecne na niebie, ale czuję, że trzeci deszcz też wkrótce się zjawi.



Dopada mnie w odpowiednim momencie, bo tuż przed deszczochronem, w którym i tak chciałem posiedzieć. Ciekawe, czy w Sosnowcu też równie często dziś pada?
We wiacie spotykam dwie pary: kobietę z dzieckiem i faceta z dzieckiem. Kobieta tak się zakręciła, że pyta się mnie, czy na połoninę należy iść do góry, czy może w dół? Nie potrafiła zrozumieć, że w tym miejscu szlak obchodzi jedno wzniesienie. Facet z dzieckiem (bratankiem?) czekają na jakąś grupę rodzinną, która szła grzbietem, ale zaginęła. Oczekiwanie na nich trwa już tak długo, że zdążyli się zdrzemnąć, a ich dalej nie ma.


Po wyjściu z lasu czeka mnie dość przyjemny odcinek łąkami z panoramami nieco tylko zakłóconymi dachami nowych lub budowanych domów.



Po osiągnięciu głównej drogi zaglądam jeszcze nad Wetlinę, ale rzekę - ładnie ona tutaj kręci.


W PTTK-u znacznie ubyło ludzi, dużo osób wyjechało wraz z końcem tygodnia. Otwieram namiot, zrzucam mokre ciuchy do worka, a stamtąd wyskakuje mały, zielony pajączek! To może być odpowiedź co się stało z moją prawą ręką: przez cały dzień czułem w niej pieczenie i pulsowanie, a potem pojawiły się białe pęcherze.


O dziwo znowu załapałem się na ognisko, choć znalezienie drewna nad rzeką graniczyło z cudem. Świat okazał się mały, bo przy ogniu siedzieli ludzie, którzy widzieli mnie na Śląsku, a jeden z nich nawet pracował w miejscowości, w której mieszkam 😛. Oprócz nich okrąg tworzyło dwóch byłych Świadków Jehowy, opowiadających o przeszłych przygodach w tej sekcie (sami używali takiego słowa), a na koniec, gdy zegarek zbliżał się do północy, zjawiła się jeszcze trójka osób z... Sosnowca, ale pracująca w Liverpoolu. Dowiedziałem się od nich, że jednak Hindusi nie zamykają Brytyjczykom pubów.


W poniedziałek trzeba było się pakować, ale nieśpiesznie, bo busik był dopiero przed południem. I tak jak zwykle bywa, wszystko co dobre, szybko się kończy: na przeciwległym chodniku jakaś grupa w czerwonych koszulkach szła na podwózkę w stronę Ustrzyk, a ja w stronę Sanoka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz