Po czterech latach stęskniliśmy się za Rumunią i postanowiliśmy
znowu do niej zajrzeć. Jeśli dobrze liczę, będzie to szósta wizyta w tym
państwie, a piętnasta wakacyjna wyprawa samochodowa w ogóle. Czyli jubileusz!
Przejazd tranzytowy przez Węgry często bywa męczący, ale tym razem
męczył wyjątkowo. Na M1 tradycyjnie ogromny ruch, przy czym madziarscy
kierowcy to mniejszość. Urojone roboty drogowe ze zwężeniami, potem urojony
wypadek na obwodnicy Budapesztu i korek. Zazwyczaj za stolicą autostrady
stawały się puste, lecz nie w tę lipcową niedzielę: M5 zatłoczone jak Krupówki
podczas turniejów skoków narciarskich. Zapomniałem, że tędy suną do swojej
drugiej (albo pierwszej) ojczyzny Europejczycy z krajów zachodnich. Każdy
parking zawalony samochodami, krzyczący, biegający lub modlący się ludzie,
walające się śmieci, a w damskich kiblach wręcz pływało. Dopiero przed
Segedynem zaczęło robić się luźniej i spokojniej.
Przy niezbyt szybkim tempie jazdy pocieszałem się, że nie stracimy już czasu
na granicach, bowiem niedawno Rumunia weszła do strefy Schengen. Potwierdzają
to tablice z zaklejonymi symbolami cła.
Na ostatnim węźle przed granicą zjeżdżam do wioski Nagylak.
Historycznie są to zachodnie przedmieścia miasta o takiej nazwie, które
obecnie zwie się Nădlac i leży w Rumunii. W wyniku traktatu w
Trianon w 1920 roku granica przecięła kilkadziesiąt dotychczas madziarskich
miejscowości, ta była jedną z nich. Po spojrzeniu na mapę można odnieść
wrażenie, że wytyczono ją tutaj prosto od linijki, w rzeczywistości powodem takiego przebiegu była linia kolejowa. To dość częsta sytuacja, że
kwestie etniczne nie miały żadnego znaczenia, natomiast tory owszem. W tym
przypadku pozostały one na Węgrzech, podobnie jak stacja kolejowa.
Problemem stała się inna kwestia: w Nagylaku od 1905 roku znajdowała się
wielka fabryka konopi przemysłowych, eksportująca swe towary na całą Europę, a
nawet do Ameryki Północnej. Zakład również pozostał pod kontrolą Budapesztu,
ale tereny uprawy lnu znalazły się w Rumunii. Efekt był taki, że pracownicy
poruszając się wewnątrz zakładu codziennie musieli przekraczać granicę,
korzystając ze specjalnych przepustek. Ten ewidentny idiotyzm skorygowano w
1922 roku, przyłączając ziemie będącą własnością fabryki do Węgier, w zamian
za co Rumunia otrzymała grunty w innym miejscu.
Obiekt nadal istnieje i działa, jego komin widać z daleka.
A to linia kolejowa będąca przyczyną wytyczenia takiej, a nie innej granicy.
Przed torami, a jakże, pomnik rozbioru Węgier w Trianon, natomiast słupki
graniczne są oddalone o jakieś czterysta metrów w kierunku wschodnim.
Potężne budynki przejścia granicznego wyglądają na opustoszałe, tylko jeden
rumuński funkcjonariusz chował się w krzakach. To fajnie, że w czasach, gdy
reszta Europy ponownie się zamyka, tutaj na razie zwyciężyła opcja
otwarcia.
Kontroli na granicy nie było, ale i tak tracimy godzinę przestawiając
zegarki, jest więc już po siedemnastej. Nie odmówię sobie jednak krótkiego
postoju w pierwszej rumuńskiej osadzie, na której rogatkach witają dwujęzyczne
tablice, bo jest również Nadlak. To nie po węgiersku, lecz po...
słowacku. Sto lat temu to właśnie Słowacy byli najludniejszą nacją w mieście.
Podobnie było jeszcze na początku tego wieku, dopiero niedawno przeskoczyli
ich Rumuni.
Nădlac/Nadlak nie jest miejscowością, w której Słowacy stanowią największy
procent ludności, lecz to ich największe skupisko w Rumunii, ponad trzy
tysiące mieszkańców.. Na ulicach widać słowackie napisy, są słowackie
klepsydry, wreszcie słowacki kościół luterański, bo taką religię wyznaje
większość z nich. Cechą charakterystyczną słowackiej diaspory jest o wiele
większy procent wiernych ewangelickich niż w samej Słowacji.
Drzwi zboru są otwarte, więc zaglądamy do środka, a tam ubrany na służbowo
pastor rozmawia z dwoma chłopami. Oczywiście po słowacku. Macha mi ręką, nie
byłem pewien czy mnie wygania, czy zaprasza, więc wołam, że chcę tylko zrobić
zdjęcie. Chyba mnie zapraszał, bo kazał się rozmówcom odsunąć, aby mi nie
zasłaniali 😏.
- Nech sa páči - zachęca jeden z nich, wychodząc na ulicę.
We wnętrzach jest sporo pamiątek z przeszłości, w tym stare sztandary,
dokumenty i modlitewniki.
Na zewnętrznych ścianach kilka tablic pamiątkowych. Jedna z nich przypomina
dwusetlecie kolonizacji słowackiej, która zaczęła się na początku XIX wieku.
Większość kolonistów nie pochodziła jednak spod Karpat, ale ze znacznie
bliższych węgierskich miast Tótkomlós (Slovenský Komlóš), Békéscsaba
(Békešská Čaba) i Szarvas (Sarvaš).
Podczas wyjazdu podziwiamy architekturę rurową.
Do celu końcowego mamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, głównie autostradą.
Jest na niej znacznie spokojniej niż na węgierskich. Niedawno musiała tędy
przejść ulewa, bo momentami na asfalcie stoją kałuże od razu obniżające
temperaturę o kilka stopni.
Na horyzoncie pojawiają się długie rzędy budynków.
Przed nami wieczorna Timișoara (węg. Temesvár, niem.
Temeschwar, dawniej po polsku również Temeszwar). Piąte, a
jeszcze niedawno trzecie pod względem wielkości miasto Rumunii. Rzecz jasna to
nie wielkość nas do niego przyciąga, ale cała masa zabytków, które się w nim
uchowały. Timișoara zwana była małym Wiedniem (ileż to Wiedniów
było w Europie 😏) i nie jest to wyrażenie przesadzone.
Timișoara to również największy ośrodek i nieoficjalna stolica Banatu,
który podzielony jest pomiędzy trzy państwa (większość w Rumunii, mniejszość w
Serbii i skrawek na Węgrzech). Miasto w przeszłości wybitnie
wielonarodowościowe. Na początku ubiegłego wieku najludniejszą nacją byli w
nim Niemcy, którzy utrzymali pierwsze miejsce aż do końca okresu
międzywojennego. Nieco mniej mieszkało w niej Węgrów, Rumunii zajmowali zaś
trzecie miejsce, ale było ich ledwie dziesięć procent. Dlaczego więc
przyłączono miasto do Rumunii? No cóż, tak jak pisałem: kwestie etniczne dla
polityków zachodnich nie były zbytnio istotne. Obecnie Rumunii zdecydowanie
dominują, ale nadal znajdziemy tu po kilka tysięcy Madziarów, Serbów i
Niemców, a także kilkuset Słowaków i Żydów.
Timișoara w przeszłości była twierdzą, którą niemal całkowicie rozebrano na
przełomie 19. i 20 stulecia. W jej miejscu wyrosła secesyjna zabudowa,
otaczająca barokową starówkę. W pewnym oddaleniu powstały dzielnice położone
początkowo za murami: zachodnia, w której będziemy spać, to Iosefin (Józsefváros, Josefstadt). Założona przez niemieckich osadników
upamiętnia w nazwie cesarza Józefa II.
Tuż obok naszego noclegu biegnie rzeka Bega, która wygląda jak kanał.
W ostatnich promieniach słońca udajemy się na spacer do centrum. W parku niedaleko soboru Trzech Hierarchów (Catedrala Mitropolitană) Teresa pyta się, jak było po rumuńsku "nie rozumiem".
- Nu înțeleg - odpowiadam, a po kilku sekundach podchodzi do mnie nastoletnia
Cyganka i zaczyna coś nawijać.
- Nu înțeleg - rzucam do niej, a ta podnosi kciuk do góry i woła:
- Brawo!
Prawosławny sobór jest świątynią dość młodą, bo ukończono go w 1941 roku, ale wnętrza robią ogromne wrażenie, wszystko aż kapie od złota!
Kilka lat temu już byliśmy w Timișoarze, ale tamta wizyta trwała ledwie chwilę. Teraz na spokojnie możemy pochodzić ulicami i obejrzeć trzy najważniejsze place starówki. A więc najpierw Piața Victoriei (to w większości aleja, więc w czasach austro-węgierskich nazywała się Ferencz József útca/Franz-Joseph-Strasse), potem Piața Libertății (Jenő Herceg tér/Prinz-Eugen-Platz), wreszcie Piața Unirii (Losonczy-tér/Losonczy-Platz).
Na tym ostatnim, pełniącym funkcję rynku, odbywa się pokaz grupy rekonstrukcyjnej. Co prawda żołnierze bardziej przypominają wojsko pruskie, nie habsburskie, a kobiety udające wojskowych rażą po oczach, lecz grupa ludzi przygląda się i słucha z wielkim zainteresowaniem.
Wśród mijanych osób jest sporo cudzoziemców: murzyni, Hindusi, Arabowie. Część z nich musi tu pracować, śmigają na rowerach rozwożąc jedzenie. Kto by pomyślał, że Rumunia, kraj stereotypowo biedny i zacofany, może być celem migracji z innych kontynentów?
Na głównym placu pełno lokalów, a w nich pełno klientów. Również na
trawniku i murkach otaczającym Kolumnę Maryjną siedzą całe rodziny i cieszą
się ciepłym, niedzielnym wieczorem.
Warto wspomnieć, że Temesvár był pierwszym miastem w Europie, w
którym pojawiło się elektryczne oświetlenie ulic. Stało się w 1884 roku. W
innych dziedzinach także miał palmę pierwszeństwa: to właśnie tu rozpoczęła
działalność pierwsza biblioteka w państwie Habsburgów wypożyczająca książki,
a szpital miejski otworzył się dla chorych ponad dwadzieścia lat wcześniej
niż w Wiedniu.
Wybieramy jedną z restauracji.
- Tu jest menu z jedzeniem - uśmiecha się kelnerka. - A menu z napojami
trzeba sobie zeskanować z kodu QR.
Najwyraźniej nie przewidzieli, że ktoś nie posiada smartfona. Bez zbędnego
kombinowania prosimy o jakieś rumuńskie piwo.
- Może Timișoreana? - zagadujemy. Co prawda sikacz, ale miejscowy i z
czterystuletnią tradycją.
- Nie, nie - kręci głową kelnerka. - Naleję coś lepszego.
I dostaliśmy Bucura. Z Bukaresztu, ale rzeczywiście smaczny.
Nagle coś rąbnęło, aż zabolały uszy, wszystkie gołębie poderwały się do lotu, a dzieciaki zaczęły płakać. Okazało się, że grupa rekonstrukcyjna wystrzeliła z armaty. Potem sformowała dwuszereg i ruszyła gdzieś przed siebie.
Ruszyliśmy w boczne ulice, bardziej puste. Wiele z nich było ciekawie oświetlonych. Zajrzeliśmy do poleconej mi knajpy z piwami rzemieślniczymi. Trunki faktycznie ciekawe, ale cholernie drogie: litr kosztował prawie 60 złotych, więc 30 złotych za kufel (nie było możliwości kupienia pół litra, albo wielkie kufle albo małe)! To chyba najdroższe piwo w moim życiu, ale na początku wyjazdu można zaszaleć.
W Parku Centralnym (Parcul Central) stoi potężny pomnik żołnierza. Wzniesiony w 1962 roku miał przedstawiać czerwonoarmistę, choć hełmy na bocznych płaskorzeźbach są raczej rumuńskie. Po 1989 roku dołożono mu tablicę informującą, iż to żołnierz rumuński, który "bohatersko walczył z bolszewizmem i faszyzmem o wolność i niepodległość ojczyzny". Ogromnie naciągane, bo rumuńskie wojsko walczyło i z bolszewizmem (u boku faszystów) i z faszyzmem (u boku bolszewików), ale nigdy jednocześnie z jednymi i drugimi.
Pomnik budzi kontrowersje, pojawiły się pomysły aby go przenieść na
cmentarz (ale nie zburzyć!).
Zbliża się północ, ale mi jeszcze nie dość wrażeń, więc zabieram z pokojowej lodówki piwo i siadam z nim na ławeczce nad rzeką, przy okazji bawiąc się aparatem przy żelaznym moście. Po uliczkach kręci się jeszcze trochę przechodniów i wyprowadzających psy, czasem przemknie patrol policji.
Nasz obiekt noclegowy prezentował bliżej nieokreślony styl neomodernistyczny. Na dole działała restauracja: wieczorem nikogo w niej nie było, za to teraz od wczesnych godzin gromadzą się w niej biesiadnicy.
Pokój musimy opuścić dopiero w południe, lecz zanim to nastąpi udajemy się
na drugi spacer po Timișoarze.
Kilkaset metrów od rzeki przy ruchliwym placu znajduje się cerkiew Narodzenia Najświętszej Maryi Panny (Biserica Nașterea Maicii Domnului) z końca lat 30. ubiegłego wieku. Przez kilka lat była najważniejszą prawosławną świątynią w mieście.
Obok bramy ulokowano kran. Jakiś chłop napełnia kilka wielkich baniaków, a na chodniku czekają już kolejni chętni. Taką sytuację widzieliśmy też w innych miejscach. Czyżby w domach były problemy z wodą lub do niczego się nie nadawała?
Bulevardul 16 Decembrie 1989 rozdziela dwie dzielnice: po lewej wspominany już Iosefin, natomiast po prawej Elisabetin (Erzsébetváros, Elisabethstadt). Nazwę nadano na cześć cesarzowej Elżbiety. I to na terenie tej drugiej miniemy nietypowy kościół kalwiński. Z zewnątrz przypomina normalną kamienicę, bowiem w środku, oprócz sali modlitewnej, mieści też ponad dziesięć mieszkań. W tym miejscu zaczęła się rewolucja rumuńska i w konsekwencji śmierć Nicolae Ceaușescu oraz upadek komunizmu w Rumunii.
Pod koniec lat 80. pastorem zboru był László Tőkés, Węgier z Siedmiogrodu. Protestował on przeciwko polityce tzw. systematyzacji, która oznaczała likwidację rumuńskich wsi i przymusowe przesiedlenia do miast. Dotykała on w dużym stopniu jego rodaków. Działalność pastora spotkała się z reakcją aparatu państwowego, a całkowicie podporządkowany komunistom biskup wydał mu nakaz opuszczenia parafii. Tőkés odmówił, wsparli go węgierscy wierni, potem dołączyli Rumunii, władze przystąpiły do konfrontacji i mleko się rozlało. Starcia w Timișoarze pochłonęły kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych, w całym kraju ponad tysiąc. Rumuńskie społeczeństwo przez dekady znosiło potulnie upodlenie, ale w końcu nie wytrzymało. I chociaż wiele osób twierdzi, iż wszystkie te wydarzenia to był po prostu starannie przygotowany zamach stanu, większość ekspertów podkreśla, że sam wybuch rewolucji był całkowicie spontaniczny. Po prostu czegoś takiego nie da się zaplanować.
Ceaușescu przez całe swoje życie nienawidził Węgrów, no i wykrakał.
W centrum zaglądamy do piekarni i siadamy w parku przy Piața Victoriei. Po
wczorajszych tłumach nie ma już śladu, na ławkach odpoczywają czytający prasę
emeryci oraz pracownicy zieleni. W konsumpcji śniadania towarzyszy nam
sylwetka soboru. Z ulicy nie prezentuje się on nadzwyczajnie, w dodatku jest
nienaturalnie wysoki. Zachwycać mają wnętrza, poza tym jego główną rolą było
podkreślanie rumuńskiego panowania w wielonarodowościowym mieście.
Dzień będzie upalny, a na wybetonowanych przestrzeniach jeszcze bardziej. Przyglądam się bryle pobliskiej opery, której środek nie pasuje do reszty. Po pożarze w okresie międzywojennym odbudowano go w stylu neobizantyjskim, natomiast skrzydła są starsze, neorenesansowe.
Po napełnieniu brzuchów kontynuujemy zwiedzanie. Najstarszym obiektem miasta
jest zamek Hunyady (Castelul Huniade), ale mocno przebudowany i pozasłaniany
drzewami nie stanowi dobrego pleneru do zdjęć. Mój wzrok przyciągnęły leżące
obok niego ruiny jakiegoś pomnika. Podejrzewam, że pochodził z czasów
Austro-Węgier i nie pasował do rumuńskiej wizji historycznej.
Zupełnie inny typ architektoniczny: Hotel Intercontinental, uruchomiony w
1971 roku. Pokłosie otwarcia na świat i krótkiego okresu liberalizacji z
wczesnej epoki rządów Ceaușescu.
Bastion Theresia (Bastionul Theresia) to jedyna większa pozostałość po
habsburskiej twierdzy. Nie został zburzony, bo już w XIX wieku służył głównie
do celów cywilnych, mieszcząc różne instytucje. Dziś przez jego mury prowadzi
droga.
Liczę, że uda nam się zajrzeć do kilku świątyń. Pierwsza okazja nadarza się
niedaleko bastionu, gdzie wśród domów mieszkalnych skrył się kościół
luterański (Biserica Luterană), jedyny tego wyznania w Timișoarze.
Większość z kilkuset parafian to Węgrzy, Niemcy i Słowacy.
Na Piața Unirii pusto, lokale dopiero się otwierają. Wchodząc na plac prawie
wyrżnąłem orła, bo polewany szlauchem bruk był bardzo śliski.
W świetle dnia ponownie można ocenić tutejszą zabytkową zabudowę. Kościół z
dwiema wieżami to barokowa serbska katedra prawosławna (Catedrala Ortodoxă Sârbă). Biały budynek po lewej to siedziba
serbskich biskupów eparchii timișoarskiej, zaś błękitny po prawej to Dom Serbskiej Wspólnoty Prawosławnej
(Casa comunității ortodoxe).
Na bocznych pierzejach dominują kamienice. Pozbawiony tynku gmach był
niegdyś koszarami Franciszka Józefa.
Patrząc w kierunku wschodnim zobaczymy masywną bryłę katolickiej katedry św.
Jerzego (Catedrala Sf. Gheorghe). Rozmieszczenie świątyń na starówce uzmysławia, jak mało znaczyli Rumunii w mieście przed 1918 rokiem: nie mieli tu
ani jednej cerkwi.
Pchamy wielkie, katedralne drzwi. W środku głównie napisy węgierskie. Kartki
informują, że nie wolno robić zdjęć aparatami, a jedynie smartfonami.
Takich uwag nie mieli w katedrze serbskiej. Przed wejściem stał chłop i
palił papierosa, kiwnęliśmy mu głowami i weszliśmy. Zapach kadzidła i
starego drewna. Chłop przestał palić i wszedł za nami, może liczył, że
kupimy jakieś dewocjonalia, ale na to przyjdzie jeszcze czas, więc minęliśmy
się w drzwiach.
Obchodzę rynek przyglądając się szczegółom fasad. Są stare herby miejskie,
różne zdobienia. Na aptece wiekowe napisy, zapewne jeszcze z okresu
dualistycznej monarchii. Zaciekawił mnie pomnik na początku jednej z ulic:
wygląda na to, że ktoś kimś rzuca! Ponoć to Superman 😏.
Na Piața Libertății nieco więcej ludzi. Grupa Hindusów fotografuje się przy
kolejnej Kolumnie Maryjnej, musiałem długo czekać, aż skończą.
Trzeba uważać, aby nie wpaść pod tramwaj. Ten rodzaj transportu ma w Timișoarze długą tradycję - tramwaje konne pojawiły się w mieście w 1869, były jedne z pierwszych na świecie. W monarchii habsburskiej szybciej zaczęły kursować jedynie w Wiedniu i w Peszcie.
Niedaleko mamy synagogę, którą mijaliśmy wieczorem, więc skoczyłem do
niej zrobić zdjęcia i okazało się, że jest otwarta. Przy wejściu siedział
pan w jarmułce i coś tłumaczył pewnej babce, ale pokazywał mi zachęcająco,
abym wchodził.
Synagoga, otwarta w 1865 roku w obecności cesarza (o czym przypomina
węgierskojęzyczna tablica), służyła żydom aż do lat 80. ubiegłego wieku.
Potem kurcząca się gmina żydowska przekazała ją na cele kulturalne,
mieściła się w niej sala koncertowa filharmonii. Przed trzema laty obiekt
wrócił w pierwotne ręce, przechodzi remont i ponownie służy jako miejsce
modlitw.
Strada Alba Iulia (kiedyś Rezső utca), najbardziej kolorowa ulica Timișoary w modnym stylu parasolowym. Powtarzane w wielu miastach, ale ładnie wygląda. Trafiliśmy tu na jedyny sklep z pamiątkami, więc od razu kupiliśmy ich spory zapas.
Ostatnie spojrzenie na sobór Trzech Hierarchów i opuszczamy starówkę.
Szybkie zerknięcie do Parku Centralnego, robię zdjęcie z faną pod
radziecko-rumuńskim żołnierzem.
Z tej strony kompozycja pomnika wraz z fontanną doskonale nadawałaby się do albumu opisującego piękno Socjalistycznej Republiki Rumunii.
Końcowym akcentem wizyty w Timișoarze będzie zdjęcie mostu nad Begą, tuż
obok naszego noclegu. Siedząc przy nim w nocy z piwem ciągle miałem
wrażenie, że mi nie pasuje do tego miejsca: powinien zawierać jakieś tory
tramwajowe, kolejowe albo chociaż drogę dla samochodów, a to zwykła kładka
dla pieszych.
Okazało się, że Podul de Fier (Közötti híd, Eisenbrücke) stał początkowo pół kilometra bliżej centrum, jeździły po nim tramwaje. Po zastąpieniu nową konstrukcją, starą najpierw
zmagazynowano, a potem w 1917 roku zamontowano w obecnej lokalizacji.
Ponieważ okoliczne domy stoją zbyt blisko mostu, to zrezygnowano z budowy
podjazdów, więc służy dziś wyłącznie piechurom i
rowerzystom. Legenda głosi, że zbudowano go na podstawie rysunku samego Gustava Eiffla, ale to tylko legenda...
I tym akcentem zamknęliśmy ponowną wizytę w Timișoarze. Przyjemnie było
tu znowu zajrzeć i zobaczyć, że Mały Wiedeń nie stracił nic ze
swojego uroku. Kolejnym etapem podróży będzie wnętrze kraju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz