wtorek, 12 sierpnia 2025

Nădlac i Timișoara na początek Rumunii.

Po czterech latach stęskniliśmy się za Rumunią i postanowiliśmy znowu do niej zajrzeć. Jeśli dobrze liczę, będzie to szósta wizyta w tym państwie, a piętnasta wakacyjna wyprawa samochodowa w ogóle. Czyli jubileusz!

Przejazd tranzytowy przez Węgry często bywa męczący, ale tym razem męczył wyjątkowo. Na M1 tradycyjnie ogromny ruch, przy czym madziarscy kierowcy to mniejszość. Urojone roboty drogowe ze zwężeniami, potem urojony wypadek na obwodnicy Budapesztu i korek. Zazwyczaj za stolicą autostrady stawały się puste, lecz nie w tę lipcową niedzielę: M5 zatłoczone jak Krupówki podczas turniejów skoków narciarskich. Zapomniałem, że tędy suną do swojej drugiej (albo pierwszej) ojczyzny Europejczycy z krajów zachodnich. Każdy parking zawalony samochodami, krzyczący, biegający lub modlący się ludzie, walające się śmieci, a w damskich kiblach wręcz pływało. Dopiero przed Segedynem zaczęło robić się luźniej i spokojniej.

Przy niezbyt szybkim tempie jazdy pocieszałem się, że nie stracimy już czasu na granicach, bowiem niedawno Rumunia weszła do strefy Schengen. Potwierdzają to tablice z zaklejonymi symbolami cła.


Na ostatnim węźle przed granicą zjeżdżam do wioski Nagylak. Historycznie są to zachodnie przedmieścia miasta o takiej nazwie, które obecnie zwie się Nădlac i leży w Rumunii. W wyniku traktatu w Trianon w 1920 roku granica przecięła kilkadziesiąt dotychczas madziarskich miejscowości, ta była jedną z nich. Po spojrzeniu na mapę można odnieść wrażenie, że wytyczono ją tutaj prosto od linijki, w rzeczywistości powodem takiego przebiegu była linia kolejowa. To dość częsta sytuacja, że kwestie etniczne nie miały żadnego znaczenia, natomiast tory owszem. W tym przypadku pozostały one na Węgrzech, podobnie jak stacja kolejowa.
Problemem stała się inna kwestia: w Nagylaku od 1905 roku znajdowała się wielka fabryka konopi przemysłowych, eksportująca swe towary na całą Europę, a nawet do Ameryki Północnej. Zakład również pozostał pod kontrolą Budapesztu, ale tereny uprawy lnu znalazły się w Rumunii. Efekt był taki, że pracownicy poruszając się wewnątrz zakładu codziennie musieli przekraczać granicę, korzystając ze specjalnych przepustek. Ten ewidentny idiotyzm skorygowano w 1922 roku, przyłączając ziemie będącą własnością fabryki do Węgier, w zamian za co Rumunia otrzymała grunty w innym miejscu. 
Obiekt nadal istnieje i działa, jego komin widać z daleka. 


A to linia kolejowa będąca przyczyną wytyczenia takiej, a nie innej granicy. Przed torami, a jakże, pomnik rozbioru Węgier w Trianon, natomiast słupki graniczne są oddalone o jakieś czterysta metrów w kierunku wschodnim.


Potężne budynki przejścia granicznego wyglądają na opustoszałe, tylko jeden rumuński funkcjonariusz chował się w krzakach. To fajnie, że w czasach, gdy reszta Europy ponownie się zamyka, tutaj na razie zwyciężyła opcja otwarcia. 


Kontroli na granicy nie było, ale i tak tracimy godzinę przestawiając zegarki, jest więc już po siedemnastej. Nie odmówię sobie jednak krótkiego postoju w pierwszej rumuńskiej osadzie, na której rogatkach witają dwujęzyczne tablice, bo jest również Nadlak. To nie po węgiersku, lecz po... słowacku. Sto lat temu to właśnie Słowacy byli najludniejszą nacją w mieście. Podobnie było jeszcze na początku tego wieku, dopiero niedawno przeskoczyli ich Rumuni.


Nădlac/Nadlak nie jest miejscowością, w której Słowacy stanowią największy procent ludności, lecz to ich największe skupisko w Rumunii, ponad trzy tysiące mieszkańców.. Na ulicach widać słowackie napisy, są słowackie klepsydry, wreszcie słowacki kościół luterański, bo taką religię wyznaje większość z nich. Cechą charakterystyczną słowackiej diaspory jest o wiele większy procent wiernych ewangelickich niż w samej Słowacji.



Drzwi zboru są otwarte, więc zaglądamy do środka, a tam ubrany na służbowo pastor rozmawia z dwoma chłopami. Oczywiście po słowacku. Macha mi ręką, nie byłem pewien czy mnie wygania, czy zaprasza, więc wołam, że chcę tylko zrobić zdjęcie. Chyba mnie zapraszał, bo kazał się rozmówcom odsunąć, aby mi nie zasłaniali 😏.
- Nech sa páči - zachęca jeden z nich, wychodząc na ulicę.
We wnętrzach jest sporo pamiątek z przeszłości, w tym stare sztandary, dokumenty i modlitewniki.


Na zewnętrznych ścianach kilka tablic pamiątkowych. Jedna z nich przypomina dwusetlecie kolonizacji słowackiej, która zaczęła się na początku XIX wieku. Większość kolonistów nie pochodziła jednak spod Karpat, ale ze znacznie bliższych węgierskich miast Tótkomlós (Slovenský Komlóš), Békéscsaba (Békešská Čaba) i Szarvas (Sarvaš).


Podczas wyjazdu podziwiamy architekturę rurową.


Do celu końcowego mamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, głównie autostradą. Jest na niej znacznie spokojniej niż na węgierskich. Niedawno musiała tędy przejść ulewa, bo momentami na asfalcie stoją kałuże od razu obniżające temperaturę o kilka stopni.


Na horyzoncie pojawiają się długie rzędy budynków.


Przed nami wieczorna Timișoara (węg. Temesvár, niem. Temeschwar, dawniej po polsku również Temeszwar). Piąte, a jeszcze niedawno trzecie pod względem wielkości miasto Rumunii. Rzecz jasna to nie wielkość nas do niego przyciąga, ale cała masa zabytków, które się w nim uchowały. Timișoara zwana była małym Wiedniem (ileż to Wiedniów było w Europie 😏) i nie jest to wyrażenie przesadzone. 
Timișoara to również największy ośrodek i nieoficjalna stolica Banatu, który podzielony jest pomiędzy trzy państwa (większość w Rumunii, mniejszość w Serbii i skrawek na Węgrzech). Miasto w przeszłości wybitnie wielonarodowościowe. Na początku ubiegłego wieku najludniejszą nacją byli w nim Niemcy, którzy utrzymali pierwsze miejsce aż do końca okresu międzywojennego. Nieco mniej mieszkało w niej Węgrów, Rumunii zajmowali zaś trzecie miejsce, ale było ich ledwie dziesięć procent. Dlaczego więc przyłączono miasto do Rumunii? No cóż, tak jak pisałem: kwestie etniczne dla polityków zachodnich nie były zbytnio istotne. Obecnie Rumunii zdecydowanie dominują, ale nadal znajdziemy tu po kilka tysięcy Madziarów, Serbów i Niemców, a także kilkuset Słowaków i Żydów.
Timișoara w przeszłości była twierdzą, którą niemal całkowicie rozebrano na przełomie 19. i 20 stulecia. W jej miejscu wyrosła secesyjna zabudowa, otaczająca barokową starówkę. W pewnym oddaleniu powstały dzielnice położone początkowo za murami: zachodnia, w której będziemy spać, to Iosefin (Józsefváros, Josefstadt). Założona przez niemieckich osadników upamiętnia w nazwie cesarza Józefa II.

Tuż obok naszego noclegu biegnie rzeka Bega, która wygląda jak kanał.


W ostatnich promieniach słońca udajemy się na spacer do centrum. W parku niedaleko soboru Trzech Hierarchów (Catedrala Mitropolitană) Teresa pyta się, jak było po rumuńsku "nie rozumiem".
- Nu înțeleg - odpowiadam, a po kilku sekundach podchodzi do mnie nastoletnia Cyganka i zaczyna coś nawijać.
- Nu înțeleg - rzucam do niej, a ta podnosi kciuk do góry i woła:
- Brawo!


Prawosławny sobór jest świątynią dość młodą, bo ukończono go w 1941 roku, ale wnętrza robią ogromne wrażenie, wszystko aż kapie od złota!



Kilka lat temu już byliśmy w Timișoarze, ale tamta wizyta trwała ledwie chwilę. Teraz na spokojnie możemy pochodzić ulicami i obejrzeć trzy najważniejsze place starówki. A więc najpierw Piața Victoriei (to w większości aleja, więc w czasach austro-węgierskich nazywała się Ferencz József útca/Franz-Joseph-Strasse), potem Piața Libertății (Jenő Herceg tér/Prinz-Eugen-Platz), wreszcie Piața Unirii (Losonczy-tér/Losonczy-Platz).





Na tym ostatnim, pełniącym funkcję rynku, odbywa się pokaz grupy rekonstrukcyjnej. Co prawda żołnierze bardziej przypominają wojsko pruskie, nie habsburskie, a kobiety udające wojskowych rażą po oczach, lecz grupa ludzi przygląda się i słucha z wielkim zainteresowaniem.


Wśród mijanych osób jest sporo cudzoziemców: murzyni, Hindusi, Arabowie. Część z nich musi tu pracować, śmigają na rowerach rozwożąc jedzenie. Kto by pomyślał, że Rumunia, kraj stereotypowo biedny i zacofany, może być celem migracji z innych kontynentów?

Na głównym placu pełno lokalów, a w nich pełno klientów. Również na trawniku i murkach otaczającym Kolumnę Maryjną siedzą całe rodziny i cieszą się ciepłym, niedzielnym wieczorem.



Warto wspomnieć, że Temesvár był pierwszym miastem w Europie, w którym pojawiło się elektryczne oświetlenie ulic. Stało się w 1884 roku. W innych dziedzinach także miał palmę pierwszeństwa: to właśnie tu rozpoczęła działalność pierwsza biblioteka w państwie Habsburgów wypożyczająca książki, a szpital miejski otworzył się dla chorych ponad dwadzieścia lat wcześniej niż w Wiedniu.


Wybieramy jedną z restauracji.
- Tu jest menu z jedzeniem - uśmiecha się kelnerka. - A menu z napojami trzeba sobie zeskanować z kodu QR.
Najwyraźniej nie przewidzieli, że ktoś nie posiada smartfona. Bez zbędnego kombinowania prosimy o jakieś rumuńskie piwo.
- Może Timișoreana? - zagadujemy. Co prawda sikacz, ale miejscowy i z czterystuletnią tradycją.
- Nie, nie - kręci głową kelnerka. - Naleję coś lepszego.
I dostaliśmy Bucura. Z Bukaresztu, ale rzeczywiście smaczny.


Nagle coś rąbnęło, aż zabolały uszy, wszystkie gołębie poderwały się do lotu, a dzieciaki zaczęły płakać. Okazało się, że grupa rekonstrukcyjna wystrzeliła z armaty. Potem sformowała dwuszereg i ruszyła gdzieś przed siebie.


Po skończeniu kolacji zrobiło się już ciemno, ale bynajmniej nie mniej tłocznie.



Ruszyliśmy w boczne ulice, bardziej puste. Wiele z nich było ciekawie oświetlonych. Zajrzeliśmy do poleconej mi knajpy z piwami rzemieślniczymi. Trunki faktycznie ciekawe, ale cholernie drogie: litr kosztował prawie 60 złotych, więc 30 złotych za kufel (nie było możliwości kupienia pół litra, albo wielkie kufle albo małe)! To chyba najdroższe piwo w moim życiu, ale na początku wyjazdu można zaszaleć.



Przemykamy obok synagogi w stylu mauretańskim, jednej z trzech w mieście.


W Parku Centralnym (Parcul Central) stoi potężny pomnik żołnierza. Wzniesiony w 1962 roku miał przedstawiać czerwonoarmistę, choć hełmy na bocznych płaskorzeźbach są raczej rumuńskie. Po 1989 roku dołożono mu tablicę informującą, iż to żołnierz rumuński, który "bohatersko walczył z bolszewizmem i faszyzmem o wolność i niepodległość ojczyzny". Ogromnie naciągane, bo rumuńskie wojsko walczyło i z bolszewizmem (u boku faszystów) i z faszyzmem (u boku bolszewików), ale nigdy jednocześnie z jednymi i drugimi.
Pomnik budzi kontrowersje, pojawiły się pomysły aby go przenieść na cmentarz (ale nie zburzyć!).


Zbliża się północ, ale mi jeszcze nie dość wrażeń, więc zabieram z pokojowej lodówki piwo i siadam z nim na ławeczce nad rzeką, przy okazji bawiąc się aparatem przy żelaznym moście. Po uliczkach kręci się jeszcze trochę przechodniów i wyprowadzających psy, czasem przemknie patrol policji.


Sobotni poranek wstaje słoneczny, bez jednej chmurki na niebie. A taki piękny widok mamy z okna.


Nasz obiekt noclegowy prezentował bliżej nieokreślony styl neomodernistyczny. Na dole działała restauracja: wieczorem nikogo w niej nie było, za to teraz od wczesnych godzin gromadzą się w niej biesiadnicy.


Pokój musimy opuścić dopiero w południe, lecz zanim to nastąpi udajemy się na drugi spacer po Timișoarze.


Kilkaset metrów od rzeki przy ruchliwym placu znajduje się cerkiew Narodzenia Najświętszej Maryi Panny (Biserica Nașterea Maicii Domnului) z końca lat 30. ubiegłego wieku. Przez kilka lat była najważniejszą prawosławną świątynią w mieście.



Obok bramy ulokowano kran. Jakiś chłop napełnia kilka wielkich baniaków, a na chodniku czekają już kolejni chętni. Taką sytuację widzieliśmy też w innych miejscach. Czyżby w domach były problemy z wodą lub do niczego się nie nadawała?


Bulevardul 16 Decembrie 1989 rozdziela dwie dzielnice: po lewej wspominany już Iosefin, natomiast po prawej Elisabetin (Erzsébetváros, Elisabethstadt). Nazwę nadano na cześć cesarzowej Elżbiety. I to na terenie tej drugiej miniemy nietypowy kościół kalwiński. Z zewnątrz przypomina normalną kamienicę, bowiem w środku, oprócz sali modlitewnej, mieści też ponad dziesięć mieszkań. W tym miejscu zaczęła się rewolucja rumuńska i w konsekwencji śmierć Nicolae Ceaușescu oraz upadek komunizmu w Rumunii.


Pod koniec lat 80. pastorem zboru był László Tőkés, Węgier z Siedmiogrodu. Protestował on przeciwko polityce tzw. systematyzacji, która oznaczała likwidację rumuńskich wsi i przymusowe przesiedlenia do miast. Dotykała on w dużym stopniu jego rodaków. Działalność pastora spotkała się z reakcją aparatu państwowego, a całkowicie podporządkowany komunistom biskup wydał mu nakaz opuszczenia parafii. Tőkés odmówił, wsparli go węgierscy wierni, potem dołączyli Rumunii, władze przystąpiły do konfrontacji i mleko się rozlało. Starcia w Timișoarze pochłonęły kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych, w całym kraju ponad tysiąc. Rumuńskie społeczeństwo przez dekady znosiło potulnie upodlenie, ale w końcu nie wytrzymało. I chociaż wiele osób twierdzi, iż wszystkie te wydarzenia to był po prostu starannie przygotowany zamach stanu, większość ekspertów podkreśla, że sam wybuch rewolucji był całkowicie spontaniczny. Po prostu czegoś takiego nie da się zaplanować.
Ceaușescu przez całe swoje życie nienawidził Węgrów, no i wykrakał. 

W centrum zaglądamy do piekarni i siadamy w parku przy Piața Victoriei. Po wczorajszych tłumach nie ma już śladu, na ławkach odpoczywają czytający prasę emeryci oraz pracownicy zieleni. W konsumpcji śniadania towarzyszy nam sylwetka soboru. Z ulicy nie prezentuje się on nadzwyczajnie, w dodatku jest nienaturalnie wysoki. Zachwycać mają wnętrza, poza tym jego główną rolą było podkreślanie rumuńskiego panowania w wielonarodowościowym mieście.


Dzień będzie upalny, a na wybetonowanych przestrzeniach jeszcze bardziej. Przyglądam się bryle pobliskiej opery, której środek nie pasuje do reszty. Po pożarze w okresie międzywojennym odbudowano go w stylu neobizantyjskim, natomiast skrzydła są starsze, neorenesansowe.


Po napełnieniu brzuchów kontynuujemy zwiedzanie. Najstarszym obiektem miasta jest zamek Hunyady (Castelul Huniade), ale mocno przebudowany i pozasłaniany drzewami nie stanowi dobrego pleneru do zdjęć. Mój wzrok przyciągnęły leżące obok niego ruiny jakiegoś pomnika. Podejrzewam, że pochodził z czasów Austro-Węgier i nie pasował do rumuńskiej wizji historycznej.


Zupełnie inny typ architektoniczny: Hotel Intercontinental, uruchomiony w 1971 roku. Pokłosie otwarcia na świat i krótkiego okresu liberalizacji z wczesnej epoki rządów Ceaușescu.


Bastion Theresia (Bastionul Theresia) to jedyna większa pozostałość po habsburskiej twierdzy. Nie został zburzony, bo już w XIX wieku służył głównie do celów cywilnych, mieszcząc różne instytucje. Dziś przez jego mury prowadzi droga.



Liczę, że uda nam się zajrzeć do kilku świątyń. Pierwsza okazja nadarza się niedaleko bastionu, gdzie wśród domów mieszkalnych skrył się kościół luterański (Biserica Luterană), jedyny tego wyznania w Timișoarze. Większość z kilkuset parafian to Węgrzy, Niemcy i Słowacy.


Na Piața Unirii pusto, lokale dopiero się otwierają. Wchodząc na plac prawie wyrżnąłem orła, bo polewany szlauchem bruk był bardzo śliski.
W świetle dnia ponownie można ocenić tutejszą zabytkową zabudowę. Kościół z dwiema wieżami to barokowa serbska katedra prawosławna (Catedrala Ortodoxă Sârbă). Biały budynek po lewej to siedziba serbskich biskupów eparchii timișoarskiej, zaś błękitny po prawej to Dom Serbskiej Wspólnoty Prawosławnej (Casa comunității ortodoxe).


Na bocznych pierzejach dominują kamienice. Pozbawiony tynku gmach był niegdyś koszarami Franciszka Józefa.


Patrząc w kierunku wschodnim zobaczymy masywną bryłę katolickiej katedry św. Jerzego (Catedrala Sf. Gheorghe). Rozmieszczenie świątyń na starówce uzmysławia, jak mało znaczyli Rumunii w mieście przed 1918 rokiem: nie mieli tu ani jednej cerkwi.


Pchamy wielkie, katedralne drzwi. W środku głównie napisy węgierskie. Kartki informują, że nie wolno robić zdjęć aparatami, a jedynie smartfonami.


Takich uwag nie mieli w katedrze serbskiej. Przed wejściem stał chłop i palił papierosa, kiwnęliśmy mu głowami i weszliśmy. Zapach kadzidła i starego drewna. Chłop przestał palić i wszedł za nami, może liczył, że kupimy jakieś dewocjonalia, ale na to przyjdzie jeszcze czas, więc minęliśmy się w drzwiach.


Obchodzę rynek przyglądając się szczegółom fasad. Są stare herby miejskie, różne zdobienia. Na aptece wiekowe napisy, zapewne jeszcze z okresu dualistycznej monarchii. Zaciekawił mnie pomnik na początku jednej z ulic: wygląda na to, że ktoś kimś rzuca! Ponoć to Superman 😏.



Na Piața Libertății nieco więcej ludzi. Grupa Hindusów fotografuje się przy kolejnej Kolumnie Maryjnej, musiałem długo czekać, aż skończą.



Trzeba uważać, aby nie wpaść pod tramwaj. Ten rodzaj transportu ma w Timișoarze długą tradycję - tramwaje konne pojawiły się w mieście w 1869, były jedne z pierwszych na świecie. W monarchii habsburskiej szybciej zaczęły kursować jedynie w Wiedniu i w Peszcie.


Niedaleko mamy synagogę, którą mijaliśmy wieczorem, więc skoczyłem do niej zrobić zdjęcia i okazało się, że jest otwarta. Przy wejściu siedział pan w jarmułce i coś tłumaczył pewnej babce, ale pokazywał mi zachęcająco, abym wchodził. 
Synagoga, otwarta w 1865 roku w obecności cesarza (o czym przypomina węgierskojęzyczna tablica), służyła żydom aż do lat 80. ubiegłego wieku. Potem kurcząca się gmina żydowska przekazała ją na cele kulturalne, mieściła się w niej sala koncertowa filharmonii. Przed trzema laty obiekt wrócił w pierwotne ręce, przechodzi remont i ponownie służy jako miejsce modlitw.


Strada Alba Iulia (kiedyś Rezső utca), najbardziej kolorowa ulica Timișoary w modnym stylu parasolowym. Powtarzane w wielu miastach, ale ładnie wygląda. Trafiliśmy tu na jedyny sklep z pamiątkami, więc od razu kupiliśmy ich spory zapas.


Ostatnie spojrzenie na sobór Trzech Hierarchów i opuszczamy starówkę.


Szybkie zerknięcie do Parku Centralnego, robię zdjęcie z faną pod radziecko-rumuńskim żołnierzem.


Z tej strony kompozycja pomnika wraz z fontanną doskonale nadawałaby się do albumu opisującego piękno Socjalistycznej Republiki Rumunii.


Końcowym akcentem wizyty w Timișoarze będzie zdjęcie mostu nad Begą, tuż obok naszego noclegu. Siedząc przy nim w nocy z piwem ciągle miałem wrażenie, że mi nie pasuje do tego miejsca: powinien zawierać jakieś tory tramwajowe, kolejowe albo chociaż drogę dla samochodów, a to zwykła kładka dla pieszych.


Okazało się, że Podul de Fier (Közötti híd, Eisenbrücke) stał początkowo pół kilometra bliżej centrum, jeździły po nim tramwaje. Po zastąpieniu nową konstrukcją, starą najpierw zmagazynowano, a potem w 1917 roku zamontowano w obecnej lokalizacji. Ponieważ okoliczne domy stoją zbyt blisko mostu, to zrezygnowano z budowy podjazdów, więc służy dziś wyłącznie piechurom i rowerzystom. Legenda głosi, że zbudowano go na podstawie rysunku samego Gustava Eiffla, ale to tylko legenda...

I tym akcentem zamknęliśmy ponowną wizytę w Timișoarze. Przyjemnie było tu znowu zajrzeć i zobaczyć, że Mały Wiedeń nie stracił nic ze swojego uroku. Kolejnym etapem podróży będzie wnętrze kraju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz