Początek mojego wyjazdu w Bieszczady w 2025 roku jest dokładnie taki sam, jak
dwanaście miesięcy wcześniej: w ostatni dzień nauki szkolnej wysiadam z
autobusu w Polańczyku. Na tym jednak podobieństwa się kończą: tym razem
autobus był punktualny, jestem sam, a pogoda jest zupełnie inna. Przed rokiem
bezchmurne niebo i bardzo wysoka temperatura, teraz zaczyna mżyć, a po chwili
padać deszcz.
W autobusie byłem chyba najstarszym pasażerem. Razem ze mną na chodnik
wytoczył się tłum kuracjuszy.
- Przepraszam, nie wie pan, gdzie jest Solinka? - zagaduje mnie pewna kobieta.
- Solina już była, to jest Polańczyk! - woła lekko przygłuchy dziadek, stojący
obok.
- Ale dom wczasowy Solinka!
Niestety, kompletnie nie znam lokalizacji miejscowych obiektów, ale jest ktoś,
kto się orientuje, więc cała grupa idzie za nim. Ja natomiast podchodzę na pobliskie
wzgórze o nazwie Sawin, gdzie spod wiaty można obejrzeć całkiem fajną
panoramę okolicy. Ciekawie wygląda pofałdowane otoczenie Jeziora Solińskiego,
jest też Smerek, Połonina Wetlińska i fragment Caryńskiej.
Nie kombinuję ze stopem, bo z Polańczyka dość często jeżdżą busiki. Robię
zakupy i staję na przystanku, przy którym dwóch dżentelmenów raczy się piwem.
- Przepraszam, przesunę sobie napój bogów - mówi jeden z nich, gdy prawie
kopnąłem w jego butelkę.
- Uważajcie na policję - ostrzegam, bo kawałek dalej patrol maglował jakiegoś
kierowcę.
- Phi - machają ręką. - My się z nimi znamy. Poza tym łapią pijanych za
kółkiem, bo dziś pierwszy dzień wakacji, rodzice nie muszą wozić dzieci do
szkoły, to chleją. Trzeźwy piątek.
Panowie planują, żeby się dostać do Soliny, ale ani do pierwszego, ani do
drugiego busa nie zostali wpuszczeni. Chyba też ich znają.
Ja takich problemów nie mam, choć w "moim" busie kierowca zaczął od groźnego
pytania:
- Gdzie pan chce jechać?
Kiedy podałem cel, to z akceptacją kiwnął głową.
- Turyści to myślą, że wszyscy jeżdżą do Ustrzyk, dlatego się pytam.
Aż tak daleko mnie nie ciągnie, wysiadam na następnym przystanku, czyli po
siedmiu kilometrach - w Wołkowyi (Вовковия). Dość nieoczekiwanie wita mnie w niej słońce, które na chwilę wyszło zza
chmur.
Przy skrzyżowaniu z przelotówką umieszczono tablice wskazujące odległość do innych miejscowości o takiej samej lub podobnej nazwie (w tym Wilkowyje z serialu "Ranczo" oraz Wilkowyje, dzielnica Tychów). Obok zamkniętego fast-fooda stoi zaś pomnik poświęcony ofiarom UPA.
W przeszłości, jak w większości tutejszych wiosek, w Wołkowyi dominowali grekokatolicy, było też kilkudziesięciu rzymskich katolików i mała grupa żydów. Kościoły obu wyznań zostały zniszczone w latach 60. po napełnieniu Zbiornika Solińskiego. O ile świątynia katolicka zostałaby całkowicie zalana, o tyle do cerkwi wody nie sięgały, więc jej rozbiórka była zupełnie bezzasadna. Zresztą do dziś zachowały się fundamenty, otaczający ją szczątkowy cmentarz i dzwonnica parawanowa. Ta ostatnia wygląda na wyremontowaną.
Uderzam do nieodległego sklepu, kupuję Leżajska i zaglądam pod daszek opuszczonego domu, który służy jako miejsce socjalizacji. Siedzi tam już pewien chłop w klapkach.
- Witam! - woła ucieszony. - Siadaj i opowiadaj!
- Dopiero co przyjechałem, nie bardzo mam co opowiadać.
- A to ja poopowiadam.
I rzeczywiście to zrobił, dowiedziałem się sporo z historii jego życia.
Płynnie przechodziliśmy od tematów wyjazdów na saksy do Niemiec na fermę
indyków, przez wrednych kierowców nie zabierających pasażerów do busa (może
to jakaś miejscowa tradycja?), wyższość jaj swojskich nad sklepowymi,
najsmaczniejsze zielone jajka, rosół z kury na weselach, kończąc na
nielegalnej pracy w Grecji i Albańczykach, kradnących greckie motory i
przenoszących je w częściach do siebie przez granicę.
- Tam ciągle komuna jest - kiwa głową, mając na myśli Albanię, choć
usiłowałem mu wytłumaczyć, że to jednak już nieaktualne.
Poruszyliśmy też temat cerkwi w Wołkowyi.
- Niepotrzebnie ją rozwalili, ładna była, murowana - wzdycha. Co prawda
internet twierdzi, że drewniana, ale nie będę się kłócił.
Na dyskusji minęła prawie godzina i postanowiłem się zbierać, bo chłop
poinformował mnie, że w kolejnej wiosce sklep ma przerwę w ciągu dnia. Potem
jeszcze wyprosił, abym postawił mu piwo, ale nie żałowałem.
Ruszyłem chodnikiem, przy okazji tradycyjnie uwieczniając się w odbiciu
lustra.
Po kilku minutach złapałem stopa, wzięła mnie kobieta, odwożąca swoją
córkę na zakończenie roku. Gadaliśmy chwilę o wyludnianiu się tych terenów
i mocnym spadku ilości dzieci, w związku z czym zamyka się nieliczne już
szkoły i przedszkola, po czym wysiadłem przy malutkim sklepie w
Górzance (Горянка).
Pobliski przystanek wygląda atrakcyjnie, ale siadam pod płotem, za którym
znajduje się schronisko młodzieżowe i pomnik papieski, przystępując do
zjedzenia śniadania. Wkrótce zjawia się miejscowy, tak podobny do tego z
Wołkowyi, że myślałem, iż się sklonował, tylko zmienił koszulkę. Wita się
serdecznie i zaczyna się tłumaczyć:
- Miałem ciąć drewno z ubiegłego roku, ale tak słabo się czuję i boli mnie
głowa, że idę do domu.
Sugerowałem, że może niskie ciśnienie, ale zdradził, że wypił wczoraj trzynaście
piw.
- To nie od nich, ja często tyle piję. Coś mnie ostatnio głowa boli bez
powodu.
Pyta się, gdzie idę.
- Na Korbanię? Szczęścia szukać?
- Po widoki.
- Toż ona zarosła.
- Wieża tam jest.
- Naprawdę? Cholera, dawno na niej nie byłem.
Na pewno ponad dziesięć lat, bo wieżę wybudowano w 2014 roku. Ale facet z
Wołkowyi nie był na Korbani nigdy.
- Uważaj na niedźwiedzi - ostrzega. - Chociaż wczoraj jeden kręcił się po
wiosce.
Dowiedziałem się jeszcze, że w młodości pracował na kopalni w Knurowie i
czasem bywał w mojej rodzinnej miejscowości, po czym nadeszła pora zamknięcia
sklepu. Wziąłem kilka ostatnich drobiazgów i założyłem plecak.
- Idę jeszcze zobaczyć cerkiew - mówię na pożegnanie.
- To jest kościół, a nie cerkiew! - zaprotestował zdecydowanie.
- Kiedyś był cerkwią.
- Ale teraz już tu nie ma prawosławnych!
Prawosławnych tu chyba nigdy nie było, tylko unici, więc wszystko się zgadza
😏. Dawna cerkiew św. Paraskewy stoi na zboczu. Z zewnątrz nic nadzwyczajnego,
klasyczny kształt.
Wokół krzątają się dwaj robotnicy układający kostkę i zachęcają, aby wejść od
środka. Wnętrza zdecydowanie są ciekawsze i praktycznie w całości zachowane.
Unikalny jest ikonostas starszy niż świątynia, który na początku ubiegłego
wieku został zakwestionowany przez biskupa. Prawdopodobnie problemem były
postacie świętych w formie płaskorzeźb, podczas gdy w klasycznej wersji ikony powinny być malowane ("pisane"). Ikonostas więc rozmontowano,
zostawiając jedynie Grupę Pasyjną na belce.
Kilkanaście lat temu ikonostas zrekonstruowano z zachowanych elementów, ale
ustawiono go na południowej ścianie prezbiterium, więc wygląda, jakby był
przesunięty. Ponoć taka
wersja w formie płaskorzeźb to unikat, jedyny taki w Polsce, lecz i na Słowacji takiego nie mają. Według legendy
postacie świętych są odwzorowaniem wyglądu dawnych mieszkańców wioski.
Nieprawomyślne płaskorzeźby zastąpiły klasyczne ikony, które po wypędzeniu
grekokatolików wylądowały na strychu. Po renowacji umieszczono je na
balustradzie chóru i na ścianach.
Jeżeli komuś mało oglądania, to może też poczytać: w przedsionku leżą różne
ciekawe czasopisma.
Jeśli nadal nam mało spraw związanych z religią, to przy drodze wisi wielki
baner z hasłem Polonii z Chicago. Co prawda nie wiem, co amerykańskie miasto
ma wspólnego z tą podkarpacką wioską, ani dlaczego nie chcą go ukoronować na
króla USA, tylko Polski, lecz nie da się obok tego przejść obojętnie 😏.
No dobra, miały być góry, a ja ciągle w dolinach. Ale spokojnie, jest dopiero
po dziesiątej, reszta dnia będzie górska. I to bieszczadzka, bowiem do tej
pory przeważnie kręciłem się po Górach Sanocko-Turczańskich,
przynajmniej według nowego podziału. Granicą jest rzeka Wołkowyjka, co chwilę
przebijająca się z jednej strony drogi na drugą. I tak: sklep w Wołkowyi i
istniejąca cerkiew leżą jeszcze w Sanocko-Turczańskich, a cerkwisko oraz sklep
w Górzance już w Bieszczadach. Wchodząc na szlak definitywnie wchodzę w
Biesy.
Prowadzi tu stara ścieżka dydaktyczna lub spacerowa - znaki są rzadko rozmieszczone i słabo czytelne. Na jednych mapach go nie ma,
na innych ma zły przebieg. Początek jest obiecujący, szeroki i z widokiem na
dolinę.
Później robi się gorzej: na leśnej polanie miałem skręcić na
zielony szlak, ale brak odbicia, trzeba
przedzierać się przez trawy po pas. W samym lesie niewiele lepiej, trasa
często wygląda tak, jak na zdjęciu poniżej. Chyba mało kto tędy chodzi.
Pokrzywy parzą, osty kłują, patyki chcą wydłubać oko. Co rusz atakuje jakaś
latające dziadostwo. Powalone drzewa także nie zwiększają tempa. Dodatkowo po
każdym podejściu następuje zejście, a to oznacza, że bardzo słabo nabieram
wysokości.
W pewnym momencie ścieżka przestaje w ogóle istnieć, bo została kompletnie
zniszczona przez drwali. Idąc na czuja odnajduję oznaczenia szlaku rowerowego
poprowadzonego utwardzoną drogą do zwózek, więc przez jakiś czas idzie się
przyjemnie, dopóki nie zaczną straszyć tabliczki o wycince i zakazach wejścia.
Najzabawniej, że jedynych drwali spotkałem za zakazanym terenem, gdy razem z
leśniczym ładowali pnie do auta, podejrzliwie mi się przyglądając.
Ostatnie kilometry to kolejna ścieżka gminna, wreszcie przypominająca
normalny szlak. Abym się nie nudził, towarzyszą mi na niej dziwne odgłosy
dochodzące spomiędzy drzew, przypominające burze albo duże zwierzę. Na wszelki
wypadek stukam czasami kijkami po drzewach, a w zamian słyszę... dzikie
ujadanie psa.
Wreszcie, po ponad dwóch godzinach, spotykam jedynych przy podchodzeniu
turystów, ale za to od razu całą czwórkę i psa. Kilka minut po tym wiekopomnym
spotkaniu szczytuję na Korbani.
Korbania, zwana kiedyś Patrolą albo Patryją (ponoć od
dawnej wieży triangulacyjnej), liczy 894 metry i rzeczywiście jest dość
zarośnięta; gdyby nie ta nowa jedenastoletnia konstrukcja, to widać byłoby z
niej niewiele. A tak, ponad drzewami ukazały się najsłynniejsze szczyty pasma
połonin: Smerek, Osadzki, Roh, Caryńska, Tarnica, Rozsypaniec, Bukowe Berdo. A
dalej, już mocno zamglone, góry w ukraińskich Karpatach.
Jezioro Solińskie jest widoczne również z poziomu ziemi, ale z górnej platformy wieży prezentuje się bardziej okazale.
Nie mogło zabraknąć pasma Otrytu, odwiedzonego przed rokiem, a także dobrze widoczna jest Magura Łomniańska (Маґура Лімнянська), najwyższy szczyt Gór Sanocko-Turczańskich, leżący na Ukrainie, kilka kilometrów od granicy.
Przed moim wyjazdem prognozy pogody nie były zbyt optymistyczne: do czwartku
zapowiadano po dziewięć godzin słońca, od poniedziałku po dziewięć godzin
słońca, a od piątku do niedzieli też dziewięć godzin słońca, tylko...
podzielone na trzy dni 😏. Do tego sporo opadów i możliwe burze. Na szczęście,
jak zwykle, sprawdziły się średnio. Chwilę padało w Polańczyku, potem przez
kilka minut mżyło, gdy zaczynałem wchodzić od Górzanki, ale na tym się
skończyło. Na Korbani wyszło słońce. Na horyzoncie jednak nieustannie się
chmurzy i, być może, dolewa.
Po wybudowaniu wieży Korbania stała się bardziej atrakcyjna dla turystów, lecz
i tak tłumów się tu nie uświadczy. Podczas pobytu na szczycie pojawił się
tylko jeden starszy facet profesjonalnie ubrany od stóp do głów. Chwilę
rozmawialiśmy, chwalił się, że zaliczył wszystkie szlaki długodystansowe w
Polsce. Szacunek. Teraz zrobił sobie tylko krótkie podejście z parkingu nad
Bukowcem i śpieszy się do swojego kumpla, który obecnie przechodzi
niebieski szlak Rzeszów - Grybów, bo trzeba
mu gdzieś dostarczyć zapasy.
Później znowu zostaję sam. Robię sobie zdjęcie z faną, ściągam mokrą koszulkę, wypada mi z plecaka piwo i się przedziurawia na kamieniu,
obsikuje mi czystą koszulkę, która leci na ziemię wraz z kilkoma
reklamówkami... Same atrakcje!
Na szczycie, oprócz wieży, ławeczek i tablic informujących, jacy to obecni
leśnicy są wspaniali, znajdziemy też zamykaną wiatę, w której można
przenocować. Ja jednak mam zupełnie inne plany na wieczór, zaczynam schodzić w
kierunku południowo-zachodnim.
Początkowo chciałem iść ścieżką przyrodniczą, ale wytyczona jest ona na tyle
dziwnie, że wydaje się omijać wszystkie ciekawe miejsca. Dodatkowo mocno
kręci, nadkładając kilometrów. Na pierwszym winklu porzucam ją i złażę bezszlakowo w stronę doliny Tyskówki. Wkrótce wychodzę na wielką łąkę z
widokiem na Łopiennik: gdybym szedł ścieżką, to bym ją minął.
W dolinie mija mnie terenówka, wzbijająca w powietrze mnóstwo piachu.
Miłośnicy przyrody na nielegalu, ale oficjalni, bo z przewodnikiem!
Wchodzę na teren, gdzie do 1947 roku istniała wioska Tyskowa (Тискова). Była niewielka, liczyła maksymalnie trzystu mieszkańców
(na dawne Bieszczady to niedużo), niemal samych grekokatolików. Pozostały po
niej fundamenty cerkwi Michała Archanioła, która nie stała zbyt długo, bo
wybudowano ją w 1937, a zburzono w 1953 roku. W miejscu prezbiterium
postawiono kapliczkę.
Szczątkowo zachował się cmentarz, pokryty roślinnością oraz kwatera z
kilkoma grobami rodziny Budzińskich. Groby podobno są powojenne (i tak
wyglądają), ale nie udało mi się o tej rodzinie nic dowiedzieć. Przed nimi
stoi figura Maryi.
Wracam się do łąki, gdzie na przełęczy Hyrcza spotkamy kolejną kapliczkę, tym
razem murowaną. To kopia albo głęboka rekonstrukcja starszego obiektu, który
uległ zniszczeniu po wypędzeniach Rusinów. Zatrzymywali się przy niej wierni
udający się na odpusty do Łopienki.
Można usiąść na ławeczce przed wejściem i odpocząć, a w środku zobaczyć
monstrualnego Chrystusa.
Za przełęczą początkowo skręcam w złą drogę, ale wkrótce się wracam i ponownie
trafiam na ścieżkę przyrodniczą, która omija kapliczkę, ale za to przechodzi
obok okazałej, lecz wilgotnej wiaty. Tabliczka informuje, że do cerkwi w
Łopience jest jeszcze godzina. Wydaje mi się to dużo za dużo, w końcu to
niecałe półtora kilometra i przeważnie w dół. Po przejściu może dwustu metrów
pojawia się kolejna tabliczka, głosząca, iż zostało... pół godziny. Panowie z
nadleśnictwa, którzy je stawiali, musieli mieć tu niezłe odchyły. I znowu
rezygnuję ze ścieżki prowadzącej lasem na rzecz alternatywy przez polanę z
widokami na połoniny. Odniosłem wrażenie, że oficjalna ścieżka została
specjalnie tak wytyczona, żeby ignorować wszystko, co jest najciekawsze.
Wkrótce przed moim oczami pojawia się dolina Łopienki wraz z szarym dachem
cerkwi. Zejście do niej jest bardzo strome, dobrze, że nie po deszczu, bo bym
zjechał na tyłku.
Łopienka (Лоп’янка, a przez kilka lat jako Owczary) to prawdopodobnie najbardziej
znana nieistniająca już bieszczadzka wioska. A tutejsza świątynia to na
pewno najbardziej znana bieszczadzka cerkiew. Po pierwsze dlatego, że we
właściwych Bieszczadach zostało ich niewiele, a po drugie z powodu rzadkiego
przypadku podniesienia z ruin. To chyba jedyny taki bieszczadzki obiekt,
który dostał drugie życie.
Jakiś czas przed moim przyjazdem przez internety przetoczyła się wielka
awantura, że oto dokonano kolejnego zamachu na cerkiew! Polegać on miał
na... pokryciu tynkiem ściany wewnętrznej prezbiterium! Rzecz po prostu
skandaliczna, zakryto gołe kamienie!
Oczywiście była to typowa współczesna gównoburza charakterystyczna dla
mediów społecznościowych. Nikt nie zadał sobie trudu przeczytać wielkiej
tablicy stojącej obok murku, że grunt pod cerkwią jest na tyle niestabilny,
że ściany grożą zawaleniem. W związku z tym opiekunowie świątyni w
porozumieniu z konserwatorem zabytków podjęli prace ratunkowe - jedną z nich
było wzmocnienie i tynkowanie ścian prezbiterium, które są w najgorszym
stanie. Dodatkowo zapomina się, że mamy tutaj do czynienia nie z gotyckim
kościółkiem, lecz z rusińską cerkwią, a te były w środku tynkowane, a nie z
gołymi ścianami. Przywracając tynk, przywrócono stan zbliżony do oryginału,
zresztą w jednym miejscu widać resztki pierwotnej ściany. Poza tym uważam,
że obecny wygląd w żaden sposób nie odbiera cerkwi uroku.
Urok zabija co innego: możliwość dojazdu tu samochodem! Z niewiadomych dla
mnie przyczyn kilka lat temu nadleśnictwo udostępniło szutrową drogę z
Polanek dla turystów, choć w drugą stronę, na Sine Wiry, trzeba nadal
korzystać z nóg. Efekt jest taki, że w ciągu dnia nieustannie mamy hałas,
smród, pył, krzyki i wszystkie zjawiska występujące w miejscach, gdzie
zjawia się za dużo przypadkowych osób. Żeby jeszcze z możliwości dojazdu
korzystały głównie osoby starsze lub niepełnosprawne, ale nie: praktycznie
wszyscy to standardowi klapkowicze.
W takiej sytuacji rozkładam się w pewnym oddaleniu i wyciągam z plecaka
Leżajska, starając się odciąć od całego harmidru.
W pewnym momencie podchodzi do mnie babka i pyta się, czy daleko na polanę
widokową.
- Bo tutaj pisze, że czterdzieści pięć minut!
- Proszę nie zwracać uwagi na czasy na tabliczkach, nadleśnictwo Baligród
miało fantazję. Co prawda tu na początku jest stromo, ale spokojnie dojdzie
się w dwadzieścia minut.
Według leśników droga do przełęczy Hyrcza powinna zająć ponad półtorej
godziny (to chyba półtora kilometra czołgania się), a na Korbanię trzy!
Możliwe, że to w ramach zniechęcania turystów do wysiłku. Dodam, że ja z
przełęczy do cerkwi nie szedłem ani godziny, ani pół, tylko dwadzieścia
minut i to robiąc sporo zdjęć.
O siedemnastej w dolinie w końcu nastaje względny spokój. Zostawiam plecak
pod drzewem i na lekko ruszam do cmentarza. Położony był kilkaset metrów od
cerkwi i trzeba do niego całkiem sporo podejść - bardzo dziwna lokacja. Z
nekropolii zachował się aż jeden nagrobek.
Po powrocie wdaję się w rozmowę z opiekunem cerkwi, który pali w kręgu
ogniskowym jakieś papiery. Pyta się mnie o prognozy pogody, a potem o mój
nocleg.
- Chcę do bazy namiotowej - mówię.
- A to ona chyba jeszcze nie działa.
- Niech mnie pan nie straszy! Według ich strony otwarli się tydzień temu.
- A to może, ale żadnego z bazy tu jeszcze nie widziałem, a zazwyczaj się
kręcą.
No cóż, biorąc pod uwagę porę dnia chyba lepiej się zebrać i pójść do niej,
bo gdyby rzeczywiście była nieczynna, to będzie więcej czasu na wymyślenie
innego noclegu. Choć w sumie zawsze można spać w zamkniętej bazie...
Ruszam szutrówką w stronę Łopiennika, gdzie wkrótce niewielki szlakowskaz
każe odbić w lewo i przekroczyć potok.
Zastanawiam się, ile osób mogę tam spotkać. Przy drodze stał samochód na
opolskim blachach, więc może ktoś znajomy? Podejście na bazę się dłuży, a gdy
wreszcie tuż po osiemnastej pojawia się jej infrastruktura, to wita mnie
kompletna cisza. Po krótkiej chwili rozlega się szczekanie psa z namiotu. Zaraz potem
pojawia się bazowy. Okazuje się, że jestem jedynym turystą. W pierwszym
tygodniu funkcjonowania tłumów nie ma, ale codziennie ktoś się zjawiał i
dziś normę wypełniam ja 😏.
Liczyłem, że w piątek będzie większa frekwencja, ale trudno. Ładuję się do wskazanego namiotu, gdzie pod sufitem jest aż czarno od robactwa. Oczami
wyobraźnie widzę, jak muchy, meszki, pająki i inne dziadostwo pożera mnie w
nocy...
Studencka baza namiotowa w Łopience działa od 1982 roku. To mój
debiut w niej (podobnie jak na Korbani), a więc kolejna bieszczadzka biała
plama została usunięta. Pierwsze, co zauważyłem, to wielki napis o zakazie
spożywania alkoholu. Pięknie. Od razu sobie przypomniałem, że to warszawski
obiekt, a stolica ma jobla na tym punkcie w górach.
- Spokojnie, piwo albo dwa możesz się napić - uspokaja bazowy. - To
ostrzeżenie przed grubszymi imprezami, wtedy może być problem, bo to nigdzie
nie ma zasięgu.
Odetchnąłem z ulgą 😏.
W skład bazy wchodzi wielka, mocno zabudowana wiata z kuchnią, piecem i
kominkiem. Jest miejsce na ognisko, dwa gustowne wychodki oraz punkt
kąpielowy w potoku. Wszystko dokładnie opisane.
W okolicach "prysznica" stoi kilka ogromnych lip. Nie wiem, czy pomnikowe,
ale na pewno pamiętają chodzących po lasach Rusinów.
Bazowy jest uprzejmy, ale nie przejawia większej ochoty do integracji, woli
czytać e-booka. Samochód na opolskich blachach należy do jego ojca,
natomiast on mieszka w Warszawie. Udaje mi się wyciągnąć z niego trochę
informacji, lecz idzie to opornie. Dowiedziałem się, że baza tak naprawdę zapełnia się przeważnie dopiero pomiędzy piętnastym lipca a piętnastym sierpnia. Pełne
obłożenie zdarza się bardzo rzadko, gdy zjawi się kilka grup, wtedy może być
nawet sto osób. Ale zazwyczaj jest to doskonałe miejsce dla osób lubiących
ciszę i spokój.
- Kręcą tu się głównie zwierzęta - opowiada, a jakby na potwierdzenie tych
słów całkiem blisko zaszczekała sarna. - Uważaj z jedzeniem, powieś je we
wiacie, bo mamy tu lisa złodzieja. Wczoraj przegryzł namiot jednej parce,
tak bardzo mu zależało, żeby dorwać się do ich żarcia.
- A niedźwiedzie? To ulubiony temat mediów i wszystkich, którzy słyszą, że
jadę w Bieszczady.
- W dolinie Łopienki są dwa misie, para. Nie widać ich, ani nie słychać,
czasem są tylko jakieś ślady.
Fakt, idąc tu spotkałem kupę wyglądającą na niedźwiedziowatą.
- Media kreują histerię, podbijają to politycy walczący o elektorat i
myśliwi, którzy aż ślinią się, żeby pozabijać legalnie taką zwierzynę -
kontynuuje. - Miejscowi zazwyczaj wiedzą jak się przy nich zachować,
największy problem mają przyjezdni bojący się wszystkiego oraz turyści,
którzy łażą tam, gdzie nie powinni. A realnego zagrożenia praktycznie nie
ma.
Czyli powiedział dokładnie to, co już wiedziałem.
Zrobił się piękny wieczór.
Można go potraktować jako podsumowanie bardzo udanego dnia. Brakło trochę
jakiejś ciekawej rozmowy na sam koniec, ale i tak jestem bardzo zadowolony.
Po zmroku siedzimy sobie w milczeniu, nawet pies milczy. Biedak musi
chodzić w kagańcu, bo lubił łapać ludzi zębami w ramach spoufalania się.
Przed dwudziestą trzecią udaję się do namiotu. Na szczęście robactwo poszło
spać, ale szybko okazuje się, że nie jestem sam, bowiem obok mego posłania
rozłożyła się jaszczurka; zajęło mi sporo czasu, zanim przekonałem ją, żeby
sobie poszła.
W środku nocy budzi mnie gwałtowny hałas - to atak deszczu, silny, ale
krótki. Poranek wstaje pochmurny, lecz czuć, że wkrótce zwycięży słońce, a
dzień będzie ciepły.
Podsmażam sobie na piecu kiełbasę z cebulą, do tego kubek zimnego naparu z
mięty zbieranej przy bazie. Śniadanie mistrzów!
Zbieram się około dziesiątej, bo chcę zdążyć na autobus z Polanek do Cisnej.
Słońce już wygrało z chmurami.
Tego zwierza naprawdę można się wystraszyć 😏.
Najpierw idę do Łopienki. Z daleka cerkiew prezentuje się pięknie,
ale z bliska, przy samochodach i toi-toiu, to już nie tak bardzo.
Nagrobki z pierwotnego cmentarza, który znajdował się przy świątyni. Z tyłu
prace wzmacniające ściany.
Do asfaltu jest spod cerkwi około dwóch i pół kilometra. Można przebyć tę
trasę szlakiem, który idzie raz z jednej, raz z drugiej strony drogi.
Miniemy stanowisko archeologiczne założone przy ostatnich domach dawnej
wioski (w kierunku południowym zabudowa podchodziła aż na teren bazy
namiotowej), wiatę, w której w ciągu dnia sprzedają rękodzieło, wypał węgla
drzewnego, a przede wszystkim dziesiątki zupełnie niepotrzebnych tabliczek,
w tym te z oszukańczymi czasami przejść.
Szlak biegnie nieustannie w górę i w dół, więc jeśli ktoś chce zaoszczędzić
na podejściach, to może pójść drogą, ale na niej będziemy
uskakiwali przed samochodami i chmurami kurzu. Czasem trafią się rowerzyści
i tu miłe zaskoczenie: nie elektryki, nawet nie górskie - na normalnych
rowerach cisną do Łopienki i gęby im się cieszą.
Z lekkim zapasem czasowym docieram do parkingu określanym jako
Polanki (Полянки), choć zarówno dawna wioska, jak i dzisiejsza osada
leżą bardziej na północ. W tym miejscu mamy punkt startowy na Łopienkę i
Sine Wiry, więc można się domyślić, co tam się dzieje i to jeszcze przed
południem. Prawie wszystkie miejsca parkingowe są już zajęte, auta pędzą tam
i z powrotem, tłumy ludzi przewalają się z szaleństwem w oczach.
Usiłuję znaleźć przystanek autobusowy, ale nigdzie go nie widzę. Zagaduję
brodacza, który handluje rzeźbami.
- Gdzieś tam za zakrętem - macha ręką.
"Gdzieś tam" nie istnieje, w stronę Dołżycy trzeba stawać na oko, efekt był
taki, że busik minął mnie bez zatrzymywania. Fajnie. Następny jest za kilka
godzin.
Na szczęście to Bieszczady, autostop działa bardzo sprawnie. Ale nie w
Polankach. Stając na poboczu przyglądam się zdumionym minom mijających mnie
kierowców i pieszych, zwłaszcza szokuje mój bagaż. Przewalające się potoki
ludzkie na tyle skutecznie odcinają mnie od jezdni, że po dwudziestu minutach ponownie zarzucam plecak i ruszam w stronę Dołżycy piechotą.
Maszeruję ponad kilometr, bo wąskie pobocza zniechęcają do łapania okazji i
dopiero za drugim mostem na Solince zatrzymuje się czerwony samochód, więc
mogę rozpocząć kolejny etap mojego bieszczadzkiego wyjazdu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz