piątek, 11 lipca 2025

Śnieżnik od czeskiej strony: zobaczyć blender i przenocować w chatce.

Staré Město (Mährisch Altstadt) to nieduże morawskie miasteczko pełne zabytków, otoczone trzema sudeckimi pasmami górskimi. Będzie naszym punktem startowym. Parkujemy bezpłatnie* w samym centrum i, jako pierwszy krok, zaglądamy pod renesansowy kościół św. Anny oraz na cmentarz, gdzie zachowało się sporo starych grobów.



Następnie, już z plecakami i w górskim obuwiu, zachodzimy na pobliski rynek i odwiedzamy restaurację Národní Dům; to jedyny przybytek otwierany o dziesiątej, a ta poranna godzina właśnie wybiła. Jesteśmy pierwszymi klientami, ale inni spragnieni zimnego piwa zjawiają się niewiele później. Jak to w czeskiej lokalnej knajpce prawie wszyscy się znają i mają swoje stałe miejsca. Nieświadomi usiedliśmy przy "zajętym" stole, więc po jakimś czasie zjawia się dwóch wielkich jegomości, którzy - nie mówiąc ani słowa - dosiadają się do nas, sapiąc, jęcząc i wzdychając. Dzielnie wytrzymaliśmy ich obecność 😏.


Kilka początkowych kilometrów moglibyśmy przejechać autobusem, ale wybieramy opcję dłuższego posiedzenia w restauracji. Poza tym jest piękna pogoda, a ten odcinek widokowy, więc szkoda byłoby go ominąć. Najpierw schodzimy z rynku w dół w dolinę rzeki Krupá (Graupa), gdzie za dworcem kończą się tory z Hanušovic, stoi kilka modernistycznych willi, a pod jedną ze stodół Bastek zauważa otoczoną połamanymi wiadrami bryczkę.
- Przecież takie coś warte jest grubą kasę, a ktoś go sobie tak postawił! - woła.



Niebieski szlak wyprowadza nas na przyjemne łąki. To jedyny fragment dzisiejszej wędrówki, który przebiega w granicach Hanušovickiej vrchoviny (Hannsdorfer Bergland). Naszym celem jest inne pasmo, którego główny szczyt dobrze widać na horyzoncie - Śnieżnik!



Z tej perspektywy wydaje się zupełnie niepozorny i gdyby nie wieża, to ciężko byłoby go rozpoznać.


Po lewej mamy górę Štvanice (Schwarze Jagd) z inną wieżą widokową. Prowadzi na nią całoroczna kolejka, a w zimie działa kompleks narciarski.


Po pół godzinie schodzimy do Stříbrnic (Stubenseifen). W okresie zimowym kręci się tu pełno turystów, teraz jest cicho i pusto, nie licząc ekipy układającej kostkę na nowym parkingu. Nie ma szans na żaden otwarty lokal, na szczęście na horyzoncie pojawiło się schronisko, do którego za jakiś czas dotrzemy.


Mijamy kościółek św. Agnieszki Czeskiej, a także pięknie odnowiony dom w stylu sudeckim. Wkrótce potem pojawia się tabliczka kierująca w las, informująca, że do schroniska mamy już tylko jeden kilometr.



Kilometr okazał się stromy, a końcówka, gdy obchodziliśmy polanę powstałą w wyniku wycinki, prawie mnie wykończyła. Na szczęście to były już ostatnie metry, przed nami Horská Chata Návrší


Obiekt z zielonymi dachami pochodzi z 1928 roku. W przeszłości nosił nazwę i Sennhũttenbaude Jungmannova bouda, był w rękach prywatnych, pocztowców, związkowców i pionierów. Prezentuje się fajnie, a dodatkowo nigdy tędy nie szedłem. Kolejnym plusem jest samočep, w którym możemy samodzielnie nalać sobie piwa albo lemoniady 😊.


Spod schroniska jest panorama na większą część Wysokiego Jesionika łącznie z Pradziadem (oddalonym o niecałe 30 kilometrów), ale powietrze jest dość ciężkie i przejrzystość nie zachwyca.


Kiedy przesuniemy się pod wyciąg narciarski, to zobaczymy również Keprník, Šerák i charakterystyczne Obří skály.


Decydujemy się usiąść w środku. Jest chłodniej, lecz duszno, więc w jadalni otwieramy okna. Oprócz ożywczego powiewu wywołało to minus, a mianowicie kelnerka dość szczelnie się ubrała. Tłumów innych turystów nie ma: siedzi jeszcze tylko kilka osób, dopiero tuż przed wyjściem zjawia się wycieczka nastolatków. Cenowo jest trochę drożej niż na dole (piwo 50 koron, drugie danie około 200 koron), lecz podejrzewamy, że po polskiej stronie będzie gorzej. Szkoda, że jeszcze nie jestem głodny, bo bym wciągnął obiad.


Siedzi się bardzo przyjemnie, lecz zdecydowana większość kilometrów i podejścia jeszcze przed nami, więc trzeba się ruszyć. Na szczęście połowa czerwca oznacza długie dnie, zatem nie grozi nam szybki zachód słońca.


To moja pierwsza wizyta w Masywie Śnieżnika od pięciu lat, ale wtedy nie zdobywaliśmy samego szczytu. Nigdy też nie wchodziłem na Śnieżnik od czeskiej strony, zatem wszystko aż do głównego szczytu jest dziś dla mnie nowe! Pierwsze kilometry od schroniska prowadzą lasem, słońce przygrzewa na kamienistej, szerokiej drodze, mozolnie pokonujemy kolejne metry przewyższenia. Idzie mi się znacznie lepiej niż końcówkę do chaty, więc najwyraźniej brakowało mi piwa, bo te ze Starého Města już wyprawowało 😏. Potem las się rozrzedza, ponownie pojawiają się widoki na Jesioniki.



Pierwsze spojrzenie na śnieżnicką wieżę z bliższej odległości: niby już niedaleko, ale jeszcze co najmniej godzinę nam zejdzie.


Na jednym z zakrętów spotykamy polską grupę młodzieżową schodzącą z góry. Osobnicy obojga płci mają wyraźnie dość i są mocno opieprzani przez przewodnika. My takiego problemu nie mamy, aż się rwiemy do przodu. W takich warunkach to czysta przyjemność.



Prawie na wyciągnięcie ręki...


...ale najpierw łąka, gdzie do 1971 roku stała Lichtenštejnova chata (Liechtensteinschutzhaus). Po jej zburzeniu przez kilkadziesiąt lat można tu było podziwiać górę śmieci pozostałej po schronisku, a zachowane piwnice służyły jako prowizoryczne schronienie. Przed paroma laty teren uporządkowano, piwnice zlikwidowano, kamienie ułożono.


Oczywiście pozostała rzeźba słonia, do niedawna główny symbol Śnieżnika.



Źródło Morawy (Morava, Mahr), z którą dopłynęlibyśmy aż do Dunaju. Uzupełniamy zapasy wody.



Ostatnie podejście. Po lewej stronie ścieżki wyrosła siatka, zupełnie tu nie pasuje. Ale to mały pikuś w porównaniu z tą szklaną konstrukcją wyżej.


Tuż przed siedemnastą zdobywamy Śnieżnik (Králický Sněžník, w Niemczech znany jako Glatzer Schneeberg, a w Austrii jako Spieglitzer Schneeberg).


Ostatni raz byłem na szczycie jedenaście lat temu. Wtedy górowała tu kupa kamieni z wysadzonej niemieckiej wieży, a kwestia budowy nowej mało komu wydawała się realna. A jednak do niej doszło. Oprócz gorących zwolenników jej stawiania było też wcale niemało przeciwników. Ja również się do nich zaliczam. Śnieżnik jest na tyle widokowy, że stawianie tu kolejnej wieży od początku wydawało się zbędne. Kwestia ochrony przyrody też miała znaczenie, co rusz pojawiały się zdjęcia zniszczonej przez ciężki sprzęt okolicznej roślinności, choć gdyby to zrobił zwykły turysta, to naraziłby się na mandat. Protestowali głównie Czesi, ale sami stawiają gdzie popadnie rozmaite badziewia. No i ten kształt! Stara wieża z kamienia ze swoim surowym stylem wpisywała się w krajobraz, a tutaj mamy... blender! Albo latarnię morską! Myślałem, że tylko z daleka tak źle wygląda, lecz z bliska ani trochę nie jest ładniejsza! Przybyłem, zobaczyłem i zdania nie zmieniłem: to nie jest architektura, która powinna znajdować się w górach! 
Pepiki postawili wierną kopię starej wieży u siebie, na górze Větrov.



Żeby było śmieszniej, to tablica przy wejściu informuje, że współpartnerem w projekcie było miasto Králíky. Ciekawe, czy Czesi o tym wiedzą? A może to my nie wiemy o wszystkim? W mediach podawano informacje, że była to wyłącznie inicjatywa strony polskiej, Czesi ograniczyli się do postawienia wspomnianej siatki, chroniącej trawy.
Czytając cel projektu unijnego, którego efektem była budowa wieży, prawie wybuchnąłem śmiechem: celem jest wzrost gospodarczy wynikający ze wzrostu ruchu turystycznego. Co jak co, ale Śnieżnik na brak turystów nigdy nie narzekał. Na pewno wieża przyciąga nowych odwiedzających, lecz - jak zawsze - nikt nie pomyślał o tak prozaicznej sprawie, jak na przykład toalety dla oczekiwanych tłumów. Bo turysta ma przyjść, ale kupę zanieść do domu.
To może chociaż wieża posłuży jako miejsce do spania? W przypadku dobrej pogody zapewne tak, w przypadku deszczu albo zimą - niekoniecznie. Stale otwarte drzwi powodują, że w środku jest nieustanny przeciąg, nawiewanie wody i śniegu. Nawet teraz wnętrza są lodowate i wilgotne.


Po rytualnym marudzeniu robimy sobie zdjęcie z faną.


Wchodzimy na górę po setce schodów. Jak już pisałem: przejrzystość nie jest rewelacyjna, ale w sumie jestem do tego przyzwyczajony, bo tak mam za każdym razem w tym roku. Dalekie widoki nie były mi dane.


Rychleby z Borówkową i Jawornikiem Wielkim, widać też Lądek-Zdrój.


Czarna Góra. Gdy tam byliśmy w 2020 roku, to na jej szczycie jeszcze stała wieża, a na Śnieżniku nie. Dziś jest odwrotnie.


Dzięki wieży panorama ze szczytu zmieniła się o tyle, że lepiej widać doliny. Czy dla takiego efektu warto było wydawać 13 milionów i zryć wierzchołek? Nie jestem przekonany.


Podczas przerwy pod wieżą gadamy sobie z pewną parą o kibelkach i potrzebach fizjologicznych w górach. Po nich zjawia się inna para, którą ciągnie bardzo zakochany we właściciele pies.
- To księżniczka o bardzo miękkim futerku - przedstawiają nam pupila. Faktycznie, futro jak kocyk!
Oprócz nich był też jeden facet o surowym spojrzeniu oraz kobieta, która zostawiła bryle oraz kijki oparte o słupki, po czym poszła w las i zniknęła na dobre pół godziny. Tajemnicza sprawa.

O osiemnastej zaczynamy schodzić w dół w stronę polskiego schroniska. Ze szlaku dobrze widać dolinę Moravy z wieżą na Trójmorskim Wierchu/Klepáču po prawej oraz Ścieżką w Obłokach po lewej. Z tyłu Góry Orlickie.


Zawsze się zastanawiałem, dlaczego ten słupek graniczny tak różni się od innych? Odpowiedź jest prosta: to trójstyk Moraw, Czech i ziemi kłodzkiej. Pamięta jeszcze czasy Habsburgów i Hohenzollernów.


Na kilkanaście godzin żegnamy się z Republiką Czeską i wchodzimy na polski zielony szlak. Przecina on las z powykręcanymi drzewami.


Po niecałej pół godzinie od opuszczenia szczytu wychodzimy na Hali pod Śnieżnikiem. Zawsze się zastanawiam, czemu tutejsze schronisko zwie się "Na Śnieżniku". Może ktoś myślał, że jest już na szczycie?


Przyznam się, że nigdy nie lubiłem tego obiektu. Dzierżawca przeważnie zachowywał się jak burak, z obsługą bywało różnie. Częste pretensje i dąsy. Gdy tu byłem w czasie pandemii, to nawet nie otwierali okienka ze sprzedażą na wynos, choć inne schroniska walczyły wówczas o przetrwanie. Teraz też działają, jakby nie do końca im się chciało. Ciepłe posiłki jedynie do osiemnastej - nie przypominam sobie innego przybytku PTTK z tak szybką godziną zamknięcia. Bufet, jeśli mają dobry humor, do dziewiętnastej. Do środka wchodzę przez śmierdzący fajkami korytarz - ktoś tak genialnie umieścił palarnię, że cały dym z niej ucieka. W jadalni pusto, nie licząc jednego faceta. Na barze Ukrainki, czyli polska norma schroniskowa. Na szczęście coś tam rozumieją po polsku, co wcale nie jest oczywiste. Zerkam na ścianę, ale nie widzę ceny piwa. W Návrší kosztowało niecałe dziesięć złotych, więc tu pewno z piętnaście...
- Dwadzieścia złotych - informuje Ukrainka. Szczęka mi opadła. W dodatku to Opat w butelce, piwo, które w czeskim sklepie kosztuje 20-25 koron. Jak szybko policzyliśmy to mniej więcej sześciokrotna przebitka. Kupujesz całe skrzynki i rżniesz frajerów na hali. A jakbyś jeszcze chciał zjeść schabowego, to dołóż pół stówki.


Siadamy w słońcu, lecz te już nie grzeje, termometr pokazuje jedenaście stopni.
Pojawia się para z psem, którą spotkaliśmy na Śnieżniku.
- O, to znowu wy i znowu  z piwem - śmieją się. Są z Kletna, więc do domu mają nie tak daleko. My w sumie jeszcze bliżej, ale nie czeka na nas ciepła pościel w łóżeczku.

Schronisko opuszczamy jako ostatni turyści, chyba nikt nie został na nocleg i wcale się nie dziwię. Na skraju hali Bastek znajduje porzucone w jagodach czarne skarpetki. 


Podążamy do słynnej Chatki pod Śnieżnikiem. Niebieski szlak trawersuje szczyt od północy, początkowo w lesie, potem pojawiają się widoki w kolorach kończącego się dnia.



Na rozdrożu, gdzie stoi tablica graniczna rezerwatu, szlak skręca w lewo, a my odbijemy w prawo. Pamiętam to miejsce sprzed lat, gdy szedłem tędy po raz pierwszy. 
Przed nami dobrze widać nie tylko Jesioniki, ale też kopię wieży śnieżnickiej na górze Větrov.



Do Chatki pod Śnieżnikiem przychodzimy około dwudziestej trzydzieści. Jesteśmy sami, co w czwartkowy wieczór nie dziwi. Właśnie dlatego wybraliśmy się tutaj w tygodniu, aby uniknąć weekendowych imprez i burdelu. Moja poprzednia wizyta w chatce odbyła się w majówkę 2009 roku, wtedy było tak tłoczno, że wyjście z poddasza do kibelka okazywało się czasochłonną wyprawą 😏.


Radość miesza się z wściekłością, bo okazuje się, że z torby od aparatu wypadła mi komórka! Znowu, podobnie jak na majówce, to jakieś fatum! Oczyma wyobraźni widzę, jak szukam jej w ciemnym lesie i błądzę na kilkukilometrowej trasie do schroniska, ale szybko następuje wybuch radości: komórka leży za miejscem ogniskowym, musiała mi wypaść podczas robienia ostatnich zdjęć! Uffff...

Bastek rąbie drzewo, zakładamy, że posiedzimy na zewnątrz przy ogniu.


Temperatura szybko spada. Niektóre prognozy zapowiadały nawet zero stopni; tak zimno nie jest, ale trzy, cztery stopnie wyganiają nas do środka. Ogarniamy wnętrza, bo zostało trochę bajzlu: porzucone puszki i flaszki, ktoś wcisnął śmieci nawet do pieca. W powietrzu unosi się dziwny zapach.
- Śmierdzi trupem - pierwsze skojarzenie i wcale nie takie bezzasadne, bo kilka lat temu w chatce zmarł turysta. Ponoć udusił się od własnych rzygowin. Na szczęście to raczej zwykła stęchlizna, wnętrz nie da się porządnie wywietrzyć, zwłaszcza, że przez większość dnia są w cieniu.


Piec na początku trochę dymi, otwieramy wszystkie okna, potem się uspokaja. Spędzamy przyjemny wieczór przy świeczkach i zelenej. Sama chatka to świetna sprawa, jeśli ktoś chce się przespać za darmo i bardzo turystycznie. Do tego klimatycznie, bo to przecież historyczny obiekt. Nie wiadomo kiedy dokładnie powstał, ale na pewno istniał już w 1930 roku. Niektórzy datują ją na XIX wieku, ale to prawdopodobnie błąd. Wybudowano go dla drwali, myśliwych lub naukowców, którzy w latach 30. prowadzili pod Śnieżnikiem badania. W polskich czasach używali go pogranicznicy, potem na długie lata o nim zapomniano. I tak jestem pełen podziwu, że nie został zamknięty przez leśników, w końcu leży na skraju rezerwatu. Na pewno przydałby się mu poważny remont.


Po pewnym czasie orientujemy się, że nie jesteśmy całkowicie sami: w chatce szaleje jakieś zwierzę, najpewniej popielica albo duża mysz. Jedzenie zawieszamy pod sufitem, ale skurczybyk i tak usiłował się dobierać do każdej siatki. 
Kładąc się spać zastanawiamy się, czy czasem nie będziemy leżeć w miejscu trupa sprzed lat, ale uzgodniliśmy, że na pewno zmarł w kącie, z którego nie korzystamy.

Ustawiłem budzik na wschód słońca. Wstaję, przez okna coś widać.
- Są kolorki? - pyta zaspany Bastek.
- Słabe, ale są.
- Ahaa - i przewraca się na drugi bok.
Wschód może nie jest zbyt imponujący, lecz szkoda byłoby go przegapić.



Przy kolejnej pobudce słońce jest już wysoko, robi się ciepło. Idę do oddalonego o trzy minuty źródła nabrać wody.
Zbieramy się niespiesznie: śniadanie, poranne piwo, lektura książki wpisów. A ta potrafi być pasjonująca.



Do Czech ciśniemy ścieżką, która według mojej mapy prowadzi przez rezerwat. W rzeczywistości okazuje się, że ma on jednak mniejsze granice, nie ciągnie się aż do Czarnego Grzbietu, tylko kończy mniej więcej na owej ścieżce. 

Przechodzimy obok kamiennych murków, ruin dawnej owczarni albo stodoły, choć niektórzy uznają je nawet za schronisko, bo na niemieckich mapach oznaczone było jako Baude.


W piątek mamy trochę lepszą widoczność, więc i Pradziad jest wyraźniejszy.


Po dojściu do granicy, a więc i do oficjalnych szlaków, zaczyna się robić tłoczno. No dobra, może trochę przesadzam, ale turystów jest więcej niż wczoraj, czyżby to sprawił nadchodzący weekend? Temperatura też będzie dziś wyższa, to pewnik.


Długo idziemy wzdłuż słupków granicznych. Niemal wszystkie są przedwojenne, choć na jednym kawałku zostały w 1958 roku przestawione w wyniku korekty granic: droga leśna, która wchodziła do tej pory na polskie (a wcześniej niemieckie) terytorium, w całości znalazła się w Czechosłowacji.


Sporo jest odcinków widokowych, znacznie bardziej podobają mi się szlaki z tej strony niż podejście od Polski.



Kombinowaliśmy co jest zamglonego na horyzoncie. Bliżej mamy Jawornik Wielki. A dalej? Bastek miał rację, że to Ślęża. Odległość: 75 kilometrów.


Jest pięknie, sycimy oczy panoramami. 




Bardzo strome zejście sprowadza nas do siodła Martena (Martenovo sedlo, Rumburger Säule). Znajdujemy porzuconą koszulkę termalną. Gdybyśmy zbierali od wczoraj wszystkie znalezione rzeczy, to mielibyśmy niezły ekwipunek: kijki i okulary na szczycie (należałoby tylko je wziąć, zanim właścicielka wróci z lasu), skarpetki, termalka, a w chatce karimaty, materace, śpiwory i koce.

Na szczęście od przełęczy, gdy wchodzimy w Republikę Czeską, szlak się wypłaszcza, bo kolana miały dość. Z atrakcji niekoniecznie górskich należy wspomnieć kapliczkę, kopię starszej z XIX wieku.


Ostatni odcinek znowu jest widokowy: Jesioniki, Rychleby, Masyw Śnieżnika i zabudowa Stříbrnic.







Stříbrnicach też więcej ludzi niż wczoraj. Działa wyciąg na Štvanice, przy dolnej stacji łupie skoczna muzyka z barowych głośników, na parkingu stoją samochody. Przemykamy przez wioskę bez zatrzymywania i wchodzimy na łąki, z których wczoraj mieliśmy pierwsze widoki na Śnieżnik. Dziś będą ostatnimi. Wokół pasą się krowy i kolarze elektryczni.




Szlak narciarski jest tak zarośnięty, że musi spaść duży śnieg, aby można było z niego korzystać.


O czternastej meldujemy się w na rynku Starého Města. Satysfakcja z wycieczki jest całkowita: odwiedzony po kilku latach Śnieżnik, zobaczony blender (bez zachwytu), przenocowana chatka. Kilka czeskich piw wypitych. Świetna pogoda. Mało ludzi (zwłaszcza w czwartek). Widoki lepsze niż na szlakach od strony kłodzkiej. Nikt nie ukradł auta ani nawet kołpaków. Pełen sukces!


-----

* w tym czasie gmina Bystrzyca Kłodzka wprowadziła na swoich parkingach stawki do parkowania w wysokości 8 złotych za godzinę! Jak łatwo policzyć, zostawienie samochodu na przykład w Międzygórzu i wyprawa na Śnieżnik, oznaczało spory wydatek. Gmina oczywiście tłumaczyła to standardowym bełkotem o "racjonalnym wykorzystaniem miejsc parkingowych", zupełnie jakby chodziło o środek miasta i zakupy w dyskoncie. Po wielkiej awanturze, która miała miejsce w mediach społecznościach, łaskawie obniżono tę kwotę do 6 złotych za godzinę. Rozsądni turyści i tak zaczęli szukać tańszych albo darmowych alternatyw.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz