poniedziałek, 20 listopada 2023

Serbia: Sokobanja, Dunaj, Golubac i Ram.

Autostradowe przejście graniczne Tabanovce - Preševo jest jednym z najbardziej zatłoczonych na Bałkanach. Trudno się dziwić, skoro przechodzi przez niego jakieś 99% ruchu drogowego między Macedonią i Serbią. Pozostałą resztkę obsługuje malutkie przejście Pelince - Prohor Pčinjski w górskiej dolinie, o którym większość turystów nawet nie wie. Co to oznacza? Ano korki. Można trafić dobrze albo źle. Czy niedzielne popołudnie jest dobre do przekroczenia granicy? Zależy. Od strony południowej powinno być względnie luźno, bo raczej mało kto będzie jechał z Grecji w ten czas, chyba, że miejscowi odwiedzają sąsiadów zza miedzy. Od strony północnej gorzej, wiele osób które wyjechały z domów w sobotę właśnie wtedy dociera do serbsko - macedońskich słupków granicznych.

Polecam szczerze to przejście wszystkim tęskniącym do okresu sprzed Schengen, mogą sobie przypomnieć stare, dobre czasy. Można sobie planować dokądś dojechać, można zarezerwować nocleg albo zwiedzanie, ale i tak wszystko może szlag trafić, gdy pogranicznicy urządzają wieczny strajk włoski. Nie oszukujmy się, zdecydowana większość przekraczających granicę to turyści tranzytowi, tu chyba nie ma czego przemycać albo ukrywać, więc kontrola powinna iść sprawnie i szybko, a tymczasem od strony serbskiej sznur aut ciągnął się... na kilka kilometrów! Co prawda niektóre państwa bałkańskie podpisały jakiś pakt o nazwie "Open Balkan Transit", lecz dotyczy on chyba tylko transportu towarów, a osobówki niech stoją i płaczą.


Na szczęście wjechać do Serbii udało się dość szybko, w niecałe pół godziny i to tylko dlatego, że Macedończycy zrezygnowali z kontroli wyjazdowej, więc jest jedno okienko. Parkuję zaraz za budkami kontrolnymi aby wymienić walutę i ze zdziwieniem dostrzegam, iż niebo dziwnie się zaciągnęło.


Jeszcze godzinę temu podziwiając panoramę ze wzgórza Zebrnjak zauważyłem jedną ciemną chmurę, a teraz całkowicie pochłonęły one słońce. Ruszamy dalej, a ja oglądając mijane setki samochodów czekających do przejścia zastanawiam się, czy będzie padać. Na tym wyjeździe jeszcze tego nie grali.


Odpowiedź przychodzi po kilku minutach: u góry ktoś odkręcił nie kurek, ale wylał całą wannę! Momentalnie powstała ściana wody, lecz nie to było najgorsze: nagle słyszę jakieś uderzenie w dach! Pomyślałem, że może kamień, ale po krótkiej chwili jest drugie, trzecie, zaczyna się regularna kanonada! Grad, kule wielkości kilku centymetrów! Walą jak dzikie, tylko czekam, aż mi roztrzaskają szyby, w panice szukam jakiejkolwiek ochrony! Przede mną majaczy wiadukt, zjeżdżam na pas awaryjny, stojący już tam samochód przesuwa się trochę do przodu i dzięki temu przednia część mojego auta jest osłonięta. Grad bombarduje tył wozu, ostrzeliwuje dach, oczami wyobraźni widzę dziesiątki wgnieceń. Gwałtownie spada temperatura o ponad dziesięć stopni.

Za mną również staje auto, ale już się nie mieści, więc parkuje na prawym pasie, ruch i tak ustał do zera. Na drugiej jezdni także chronią się samochody, jeden obok drugiego. Na bliskim horyzoncie widzę nieczynną stację benzynową, lecz podejrzewam, że nie ma tam już miejsca i miałem rację: okazało się, że próbowało się tam ukryć kilkanaście pojazdów.



Minęło może pięć minut i grad ustał. Deszcz jeszcze mocno pada, ale to nie przekracza kierowcom szybkich aut pojawić się nagle na zalanej autostradzie i cisnąć z taką prędkością, że prawie staranowali mojego sąsiada stojącego na prawym pasie. Odczekuję jeszcze chwilę i ruszam... Chmury szybko się kończą, po kwadransie jedynie słaba tęcza i resztki kałuż świadczą o niedawnej nawałnicy. Po kolejnej pół godzinie słońce przygrzewa jak przedtem, ani śladu chmur! A ja myślę o tych wszystkich, którzy czekali w kolejce do przejścia granicznego: jeśli gradobicie ich dorwało (a pewnie tak), to wielu mogło zacząć wakacyjny wyjazd od poszukiwania warsztatów i wymiany szyb! Na szczęście u mnie obeszło się bez większych zniszczeń, nawet dach okazał się odporny. 


Przyroda dostosowała się do granic państwowych. W Albanii, Czarnogórze, Macedonii niemal zawsze świeci latem pełne słońce, praktycznie nie kojarzę deszczu z tych krajów. A wystarczy wjechać do Serbii i wszystko w aurze staje się możliwe 😏.
Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że te gradobicie dorwało nas tutaj. Początkowo planowałem tego dnia górską wycieczkę po serbskich górach, zrezygnowałem z niej z powodu zmęczenia upałami i brakiem czasu. Nie byłoby fajnie, gdyby takie coś dorwałoby nas gdzieś na szczycie...

Do Niszu (Ниш) jedzie się spokojnie, a potem zaczyna się jak zwykle: od strony Bułgarii wpadają całe potoki wypasionych bryk na niemieckich, austriackich i jeszcze innych zachodnich blachach. Turcy, Kurdowie i Arabowie wracają do Europy. Serbów może to cieszy, zarabiają na opłatach za autostrady, żarciu halal i czasem na noclegach, dla każdego innego podróżnego to koszmar. Niebezpieczna i brawurowa jazda, kolejki do tankowania, kolejki do kibli, które wyglądają jakby przeszło tornado, bo obyczaje panują typowo azjatyckie, zawalone parkingi, gdzie co rusz ktoś się na trawniku modli, piknikuje albo śmieci. Tradycyjnie planowałem wstąpić i wysikać się na stacji Gazpromu, lecz tam jakaś awantura, ktoś się szarpie, błyskają światła policji. W innej toalecie, zlokalizowanej przy całym kompleksie drogowym, tłok i opłaty w euro. Nie, dzięki.



Z autostrady zjeżdżam z ulgą. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikają tabuny "Europejczyków". Przechodzi senność, która lubi mnie dopadać na prostych drogach. No i ze zwykłej asfaltówki łatwiej zobaczyć coś ciekawego, np. dworzec autobusowy w mieście Aleksinac (Алексинац). Brutalizm w stanie rozkładu.


Przydrożne krzyże dorodne niczym grzyby.


Miejscowość docelowa na dziś to Sokobanja (Сокобања), uzdrowisko otoczone ze wszystkich stron górami. Nigdy nie byłem w tej okolicy, w dodatku ma dobre położenie logistyczne przed trasą na jutro, więc zaklepałem nocleg w "apartamencie" ulokowanym w nowym budownictwie na zboczu jednego ze wzgórz. Właściciele już od rana ślą smsy z zapytaniem, o której będziemy. Strasznie mnie to wkurza, przecież nie ma możliwości dokładnego zaplanowania godziny przyjazdu!
Po wjeździe do miasta zaczynają się problemy: połowa ulic jest rozkopana, inne jednokierunkowe, w dodatku znalezienie tabliczki z nazwą graniczy z cudem. Kręcę się jak idiota po osiedlu i gdy w końcu udaje mi się dojechać do właściwego bloku, to jeszcze nie oznacza to odtrąbienia sukcesu. Piszę do gospodarzy, że jesteśmy, najpierw jest cisza, a potem odpowiedź, że "nasi znajomi pojawią się z kluczem za dwadzieścia minut". Noo dobra, tyle poczekam, ale ponieważ zmieściłem się prawie dokładnie w terminie przyjazdu, który podałem, to liczyłem, że szybciej znajdziemy się w mieszkaniu. 


Czas mija, upłynęło dwadzieścia minut, upłynęło trzydzieści, wreszcie jest kolejny sms: "Nasi znajomi są już w mieszkaniu i czekają, numer taki a taki". Dziwne, nie widzieliśmy, aby ktoś wchodził. Idziemy, włazimy do klatki, "apartament" jest na parterze. Dzwonię do drzwi, otwiera mi jakaś rodzinka z dziećmi. Yyyy?!
- To tutaj - uspokaja facet widząc moją niepewną minę. "Apartament" to oczywiście kawalerka, nawet nie taka mała. Zdziwiło mnie natomiast, że znajomi gospodarzy właśnie skądś przyjechali i dopiero ją porządkowali. Rychło wczas. 
Próbujemy prowadzić rozmowę, ale idzie to dość łopatologicznie i miejscowi niezbyt dobrze znają swój kraj. Gdy im opowiadam, gdzie chcemy udać się jutro, to kiwają głowami, ale widać, że kompletnie nie mają pojęcia o tych miejscowościach.

Ogólnie to dotarliśmy dziś na nocleg najpóźniej podczas całego wyjazdu, dopiero po siódmej, a z czekaniem na klucze zrobiła się ósma i przyszedł wieczór. Idziemy zatem w dół, do centrum. 

Sokobanja reklamuje się jako "zielone serce Serbii", lecz slogan ten skierowany jest raczej do tambylców, bo turystów z zagranicy nie spotkaliśmy żadnych.


Nie znaczy to, że jest tu pusto, wręcz przeciwnie: główny deptak pełen jest ludzi, całe tłumy, który wylęgły niedzielnym wieczorem. To aż dziwne, chyba najbardziej tłoczne miejsce od początku urlopu! Serbowie łażą tam i z powrotem, witają się i ściskają ze znajomymi, krzyczą, śpiewają, ktoś gra, dzieci biegają z piłką, czuć zapachy frytek, gofrów i waty cukrowej. Prawie jak Krupówki, ale to ponoć jeden z najbardziej popularnych kurortów w Serbii! No i "prawie" robi wielką różnicę. Nie ma agresywnych, pijanych i namolnych osobników, nikt się nie tłucze ani nie sika w krzakach, a i bałkański turbo folk brzmi nieco lepiej niż Zenek M.




Podążamy z ludzką rzeką rozglądając się po straganach. Można tam nabyć różne patriotyczne pamiątki. Szkoda, że nie mieli takich długopisów, można by je gdzieś wsadzić.


Najcenniejszy zabytek Sokobanji: łaźnie tureckie. Wybudowane w XV wieku na fundamentach rzymskich term, wyremontowane w XIX wieku. Niewiele takich obiektów zostało w Serbii, szał niszczenia wszystkiego, co tureckiego przyniósł zagładę prawie wszystkim hammanom.


Wypadałoby spożyć kolację. Lokali jest sporo, ale wszędzie tłumy. Zachodzę do restauracji, która wygląda dość drogo, ale serwuje żarcie bałkańskie, a nie kuchnię międzynarodową. Pytam się, czy znajdzie się wolny stolik.
- Tak, jeśli chcecie też coś zjeść.
Zdziwiłem się, ale tak, chcemy. Najwyraźniej knajpa na tyle dobrze zarabia, że może sobie pozwolić na olanie tych klientów, którzy mają ochotę tylko się napić.
Na początku zgrzyt, bo zaproponowano nam menu... po rosyjsku. Potem było już tylko lepiej: jedzenie smaczne, kelnerzy uwijają się tam i z powrotem, zagadując czy na pewno wszystko w porządku. W pewnym momencie pojawił się zespół śpiewający serbskie szlagiery, które ochoczo podchwytywali goście i obsługa. Obok tryska woda z sadzawki, w której pływają ryby. Tak jakby luksusowo. No i cena nie zabiła: gurmańska pleskavica z chilli, sałatka szopska, grillowane warzywa i dwa piwa kosztowały niecałe dziewięćdziesiąt złotych. Nieźle, jak na deptak w uzdrowisku.


Przed położeniem się spać oglądam, co tam ciekawego mają w telewizji. Przeskakując kanały zatrzymałem się na stacji Pink, a tam program w stylu "Ukryta prawda" lub inne gówno. Wielki facet przez cały czas tłumaczył się ze swojego postępowania względem lubej, która przez większość odcinka bawiła się grzebaniem w telefonie 😏. Czasem podnosiła wzrok i rzucała jakieś hasełka piskliwym głosem dopingowana przez prowadzącą, a facet dalej gestykuluje i się tłumaczy... Publiczność w tle miała miny, jakby sprowadzono ją tam na siłę 😛.


Jak wspominałem, nocujemy w nowym budownictwie. Nowy nie znaczy jednak porządny. Blok ma kilka lat, a już wszędzie wyłazi pleśń, czuć ją też w powietrzu i w pokoju i na korytarzu! W internecie mieszkańcy skarżyli się, że to jedna wielka fuszerka.



Zresztą i tak nie wyobrażam sobie mieszkać na stałe w takich warunkach: parter z tej strony to de facto piwnica, widok z jedynego małego okna jest na... krawężnik parkingu. Z drugiej strony okna wychodzą wprost na samochody! Pewno dlatego widziałem liczne ogłoszenia o sprzedaży mieszkania, a wiele samochodów miało rejestracje z Belgradu, więc być może właściciele przyjeżdżają tu tylko na weekendy.



Nowe osiedle wygląda jakby wciśnięto je na siłę pomiędzy las, a stare domy. Nierzadkim obrazkiem jest traktor stojący pod klatką, ale należący do gospodarzy z naprzeciwka.


Z wyższych pięter widok na pewno jest ładniejszy, tak jak z pobliskiego parku. Park, w którym pasły się kozy, okalał jeden z kilku szpitali.


Schodzimy do centrum na zakupy. Nie ma jeszcze dziewiątej, więc na deptaku pustki, wszystko pozamykane.


Jednym z pierwszych otwartych straganów oferuje kożuchy i góralskie kapcie. Zdaje się, że suveniry z górskich uzdrowisk są wszędzie takie same 😏.


Jeszcze raz spoglądam na łaźnie. Na terenie Serbii można ich spotkać ledwie kilka, są albo w stanie ruiny albo zostały zaadaptowane na coś innego. Te z Sokobanji jako jedynie w kraju nadal spełniają swoją rolę, to spa w klimatach orientalnych.


Na skraju parku stoi jakiś budynek z datą 1880, to chyba część uzdrowiska.


Inny zabytek w śródmieściu to cerkiew Przemienia Pańskiego z końca XIX wieku. Architektonicznie nic specjalnego, a i w środku jakaś pusta, żadnych fresków.


Rolę gwiazdy odgrywa kot. Kręci się między kobietami zapalającymi świeczki, krąży pod nogami i łasi się do turystów. Jest na tyle miły, że zgodził się zapozować do zdjęcia 😉.



Dość wcześnie, bo przed dziesiątą, ruszamy w dalszą podróż na północ. Po wczorajszej ulewie temperatura wyraźnie spadła i nabrała bardziej ludzkich wymiarów: słupek rtęci doszedł maksymalnie do trzydziestu pięciu stopni i to w największym słońcu.
Opuszczenie Sokobanji jest równie skomplikowane jak wjazd do niej, bo różne ulice zostały zablokowane albo wykopkami albo ciężarówkami, które wymyśliły sobie urządzić parking na środku jezdni. W końcu jednak się udaje!

Dziś będzie dużo ładnych widoków, korzystać będziemy z rzadko wybieranych przez turystów dróg wschodniej Serbii, aby się dostać do Dunaju. Wiele kilometrów minie nam w otoczeniu różnych pasm górskich.


Szczyt w kształcie stożka (albo piramidy) to Šiljak, licząca 1560 metrów góra w masywie Rtanj. Jest to także podobno najwyższy punkt serbskich Karpat, choć kwestia przynależności do łańcucha karpackiego budzi wątpliwości.


Przez miejscowości jedynie przemykamy, również przez te większe, jak Bor (Бор). Trochę żal, bo to miasto przemysłowe i kopalniane, na pewno trafiłoby się tu wiele ciekawych dla oka miejsc, ale... czas nie jest z gumy. 


Jedyny miejski postój to tankowanie. A właściwie dwa, bo na pierwszej stacji znowu kolejka, mimo, że stoi jedynie kilka aut, no, ale trzeba poczekać, aż ktoś z obsługi łaskawie naleje do baku! Czekając na zbawienie oceniam pojemność bagażników serbskich aut.


Kolejka w ogóle się nie rusza, więc cierpliwość mi się kończy, jadę dalej i na rogatkach trafiam na drugą stację. Pusta! Staję obok dystrybutora i szybko łapię za pistolet, a w tym momencie z budynku wyskakuje pani podjazdowa i z błagalną miną prosi mnie,... aby to ona nalała. No dobrze, nie będę się z nią kłócił, zresztą patrzę jej na ręce, ale takie zachowania coraz bardziej przypominają jakąś masową psychozę!

I znowu odludzia: ładne, skaliste przedgórza, wijące się rzeczki.



Wioski nie sprawiają wrażenia specjalnie zamożnych.


Kolejne górki z ciekawymi kształtami, ale nieco niższe, bo około 1100 metrów: Stol i jego sąsiedzi.



W południe zbliżamy się do Dunaju. Najpierw przez pewien czas jedziemy doliną wzdłuż rzeki Porečki, jego dopływu. Po bokach mijam leśne drogi z piaskiem i szutrem zniszczonym wczorajszą nawałnicą.


Wreszcie jest i on - Dunaj! Moja ulubiona rzeka. I jeden z najfajniejszych fragmentów - Żelazna Brama lub Żelazne Wrota (Гвоздена капијаPorțile de Fier), czyli przełomowy odcinek na granicy serbsko - rumuńskiej. W szerokim znaczeniu liczy on ponad sto kilometrów, a my wyjechaliśmy mniej więcej w jego połowie. Całość już przejechałem kilka lat temu, ale i w tym roku chętnie powtórzę północną część.


Dunaj jest tu bardzo malowniczy, to również efekt wzrostu poziomu wód w wyniku budowy dwóch zapór. W niektórych miejscach podniósł się on o trzydzieści pięć metrów, w innych mniej, ale konieczne okazało się opuszczenie co najmniej siedmiu miejscowości i wysiedlenie ponad dwudziestu tysięcy ludzi. Najbardziej malownicze są zwężenia, dolina kurczy się do 150 - 200 metrów, a otaczające ją klify wznoszą się na wysokość 700 metrów, na przykład skalisty Trescovăț (Treskavac) po rumuńskiej stronie. Góra była ważna dla starożytnych mieszkańców tych terenów, którzy na jej podstawie "regulowali" swój kalendarz słoneczny.


Droga po serbskiej stronie ma bardzo dobrą nawierzchnię (choć regularnie ostrzega się przed spadającymi i leżącymi kamieniami), liczne krótkie tunele i jest pustawa. Co jakiś czas się zatrzymuję, aby popatrzeć na rzekę.





Przystań na rumuńskim brzegu. Kawałki murów to resztki twierdzy, powstałej w XV wieku na terenie zalanej dziś wioski Drencova (Cetatea Drencova). Przez pewien czas należała do Krzyżaków, potem jej właścicielem był m.in. János Hunyady. Broniła Węgier przed Turkami, ale to nie oni skazali ją na zagładę, a utworzenie zapór na rzece. Podmywana przez Dunaj czeka na ostateczny wyrok.



Tu jest szeroko.


Tam, gdzie jest bardzo wąsko, można podejrzeć i podsłuchać, co robią Rumuni. Słychać śmiechy i nawoływania grupy dzieciaków bawiącej się na brzegu, gra rumuńskie radio z jakiegoś domku, dźwięki dobrze się niosą pomiędzy dwoma krajami. Muszę się kiedyś przejechać i rumuńską stroną, tam również ruch wydaje się umiarkowany. Czerwona ciężarówka hałasuje, jakby była bardzo blisko.


Jugosłowiańskie słupki graniczne z symbolami Republiki Serbii. Ponieważ zapory na Dunaju powstawały stopniowo, to i granica się zmieniała, więc różne daty wystawienia na nich spotkamy.



Brnjica (Брњица) to jedna z nielicznych mieścin na tym odcinku serbskiego brzegu, choć większość zabudowy stoi w dolinie. Wśród jej atrakcji można wymienić działający sklep, wielki krzyż oraz rdzewiejące w porcie statki.




Stanowisko obserwacyjne lokalnej straży obywatelskiej. Można się śmiać, ale dziś naprawdę wypatrzyliśmy z niego coś dużego!


Dunajem dostojnie sunie statek Flora, należący do niemieckiej linii A-Rosa, specjalizującej się w kursach po Dunaju. Są to zaskakująco drogie imprezy, biorąc pod uwagę, że pływa się po rzece, a nie po morzu czy oceanie... Jak podaje internet Florę wyprodukowano w 2014 roku, mierzy 135 metrów i zabiera 183 pasażerów. W momencie, gdy to piszę, właśnie odbywa rejs na pograniczu austriacko - słowackim.


Ostatnie zwężenie doliny, a to oznacza koniec Żelaznej Bramy, dalej Dunaj się rozszerza. Na rumuńskim wzgórzu bieli się Cetatea Ladislau, kolejna twierdza, którą przez krótki czas posiadali Krzyżacy.


Po naszej stronie również punkt umocniony, czyli zamek Golubac, który symbolicznie zaczyna (albo kończy) przełom Dunaju. Nawet od tyłu prezentuje się groźnie.


Nie jest to ani najstarszy ani największy zamek w Serbii, ale chyba najbardziej znany i najbardziej popularny, a także najczęściej fotografowany. Położony nad samą rzeką i wzniesiony na skałach mógł się naprawdę podobać, ale... no właśnie, dla mnie mógł. Niestety, w ubiegłej dekadzie rozpoczęto szeroko zakrojone prace renowacyjne, przez co moim zdaniem stracił on wiele ze swojego pierwotnego uroku. 
Różnice widać na zdjęciach.


Musiało to kosztować kupę kasy, wyłożonej zresztą przez Unię Europejską. Zachodni technokraci ciągle zdają się nie rozumieć, że finansowanie wrogich EU państw to droga donikąd, przyjaźni w ten sposób nie kupią, a pieniądze zostają umoczone w wątpliwe inwestycje. W Golubacu to sprawka Austriaków, oni mają długą tradycję korumpowania Serbów, co zawsze kończyło się nieszczególnie.

Podczas mojej poprzedniej wizyty pisałem tak: Twierdza jest niedostępna, gdyż trwa intensywny remont albo bardziej pasowałoby określenie "odbudowa". Fragmenty świeżych ścian lśnią w słońcu, pojawiły się dachy, przebito nowy tunel, powstaje cały kompleks turystyczny. Zamknięte jeszcze parkingi można sobie wyobrazić zapełnione samochodami i autokarami.
I dziś twierdza znów jest niedostępna, gdyż w poniedziałki nie ma zwiedzania. A jak nie ma zwiedzania, to nie ma także żadnego czynnego (oczywiście płatnego) parkingu, więc pozostaje... oglądanie zza płotu! Wyretuszowany zamek świetnie pasuje do idealnie przyciętych i równych trawników.


W internecie ludzie się Golubacem zachwycają, ja nie - za bardzo przypomina mi Disneyland. Takie serbskie Bobolice, tylko więcej tu oryginału, ale okolica została zagracona dokładnie w taki sam sposób jak na Jurze, tak samo odcięto zamek od otoczenia i skomercjalizowano do bólu. Ciągle zresztą się coś tam buduje, usprawnia, poprawia, żeby tylko zadowolić masowego turystę.


A jak ktoś przyjedzie tutaj w niewłaściwy dzień? Musi się odbić się od zamkniętej bramy, co czyni kilka samochodów podczas naszego krótkiego postoju.


A gdzie zaparkować? Może stanąć nieoficjalnie na pustym placu przy zabudowaniach dawnej kopalni.


Na skałach powyżej jest punkt widokowy, nawet zastanawiałem się, czy na niego nie podejść od drugiej strony, ale zostanie na kiedy indziej.


Już przed wyjazdem wiedziałem, że w poniedziałek kompleks nie przyjmuje turystów, ale liczyłem, że będzie można jednak jakoś podejść do murów. Nic z tego. 


Na trawniku zakryte dachami spoczywają resztki innych konstrukcji, są m.in. ruiny łaźni tureckiej.


Rumuni pozazdrościli Serbom. Cetatea Ladislau, położona naprzeciwko Golubaca, była jeszcze niedawno kupą gruzu z resztkami murów i jedną ścianą, teraz trwają tam intensywne prace "rekonstrukcyjne". Może coś się uda uszczknąć z turystycznego tortu. Do tego jednak przydałoby się utworzenie tutaj rzecznego przejścia granicznego i promu, bo jazda do najbliższego drogowego oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów nie jest zbyt zachęcająca.


Zamek od wioski Golubac (Голубац, rum. Golubăț) też dzieli kilka kilometrów. Znajdziemy tam port, plażę i lokale dla turystów. Mała ciekawostka demograficzna: w gminie Golubac niewielki procent stanowią Wołosi, czyli de facto Rumuni, ale z jakiś powodów wolą się określać tak, a nie inaczej; być może nie czują związku z państwem zza Dunaju. Osób deklarujących się jako Rumuni jest znacznie mniej.


Skończyły się góry, teraz wybrzeże jest jedynie pagórkowate. Przypadkowo trafiam na dość boczną drogę prowadzącą przez martwe koryto Dunaju, które zostało z dwóch stron zasypane, następnie zagospodarowane na kąpieliska oraz przystanie dla jachtów i łódek.



Około piętnastej przyjeżdżamy do Ramu (Рам), miejscowości niedużej, ale strategicznej, bo stąd pływa prom na drugi brzeg Dunaju, również już serbski. W tym miejscu kończy się "stara" Serbia i Bałkany, po drugiej stronie dawne ziemie habsburskie - Wojwodina, a konkretnie Banat.


Prom wygląda na mocno zużyty, ale to na szczęście jego starsza i nieużywana wersja, nowsza jednostka sprawia wrażenie, że nie zatonie zbyt szybko 😏. Minusem przeprawy promowej jest kiepska częstotliwość: dzisiaj kursy są co trzy godziny. Gdy się człowiek spóźni, to najbliższy most znajdzie w Smederevie: ponad sześćdziesiąt kilometrów i godzina jazdy stąd. Wolałem zatem przybyć nieco wcześniej i ustawić się w kolejce. A ponieważ mamy jeszcze sporo czasu, to idziemy obejrzeć miejscową twierdzę.


Tvrđava Ram pochodzi z XV wieku, wzniesiono ją na rozkaz sułtana na ówczesnej granicy Imperium Osmańskiego. Prawdopodobnie w tym miejscu w czasach starożytnych znajdował się rzymski obóz wojskowy. Twierdzę ostatnio również "odświeżono", więc mury są równiutkie i bez ubytków, jakby ktoś przed chwilą zbudował je z klocków Lego.



Ram można zwiedzać również w poniedziałki, ale szkoda nam pieniędzy na bilety, więc ograniczamy się od obejrzenia go z zewnątrz i uwiecznienia się z faną na tle Dunaju.


Szybkie moczenie nóg w rzece 😏. Zdawała się być bardzo czystą.


Obok przystani promowej działa restauracja, więc zaglądamy tam, aby napić się czegoś chłodnego. Spotkamy tam również obsługę promu, która ma długie przerwy pomiędzy jednym kursem, a drugim. Przepłynięcie pomiędzy Ramem a Starą Palanką na banackim brzegu zajmuje około kwadransa, drugie tyle pochłoną przygotowania do startu i cumowanie.


Minęła szesnasta, nic się nie dzieje i dopiero jak panowie z obsługi wstają, to nagle wszystko ożywa. Odpalają się silniki aut, każdy czeka na swoją kolej. Wszystkie samochody się zmieściły, ale nie wiem czy dałby radę jeszcze jeden więcej. Żegnamy Bałkany i do Wojwodiny!



11 komentarzy:

  1. Podzielam Twoją niechęć do rekonstrukcji zamków. Podczas mojej wizyty remont trwał w najlepsze. Mimo, że zrobiłem trochę zdjęć, to nie wiem, czy się zdecyduję na opublikowanie. A tak przy okazji, to tablica poświęcona Zawiszy Czarnemu to jeszcze istnieje, czy też ją zrównano z ziemią, jak te trawniki wokół zamku ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zza płotu jej nie miałem szans widzieć, ale na zdjęciach w internecie jest, więc pewnie ją zostawili. Zresztą to wabik na turystów z Polski ;) Pozdrowienia!

      Usuń
  2. Przynajmniej, dzięki blogom takim, jak Twój, mogę odwiedzić miejsca, w które raczej nigdy nie dotrę :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bałkany nie są aż tak daleko, więc nigdy niekoniecznie musi znaczyć nigdy ;)

      Usuń
  3. Masz na mysli ten Bor we wschodniej Serbii?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Innego Boru nie znam. W pobliżu jest znane Borsko jezero

      Usuń
    2. Bo napisałes "korzystać będziemy z rzadko wybieranych przez turystów dróg zachodniej Serbii," - stąd się zamotałam czy ten Bor czy inny.

      Usuń
    3. Faktycznie, już poprawiam ;) A co do promu to nie znalazłem go na wykazie czynnych przejść granicznych, ale nie wiem czy on jest aktualny.

      Usuń
  4. Czyli rozumiem, ze ten prom Usije (SRB) - Vama Moldova Noua (RO) - nie działa, nie istnieje, nie przewozi aut? Bo na zdjeciach na googlemaps to calkiem solidnie wyglada ale fotki sa sprzed kilku lat

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tego nie wiem, bo ten prom pływa(ł) z miejsca oddalonego od drogi którą jechałem. Pisałem tylko, że nie ma promu przy samym zamku

      Usuń
    2. To musze sie gdzies wywiedziec! Bo ten prom mi sie bardzo spodobał w perspektywie jakiegos kolejnego wyjazdu w te strony (zwłaszcza ze przy nim od rumunskiej strony jest jakas opuszczona fabryka :)

      Usuń